
Podobno jest to kultowa, wybitna i najlepsza książka SF ostatnich lat. Mamy tu do czynienia z gatunkiem hard science fiction, co oznacza różne mocne naukowe dywagacje. Jednak każdy, kto przebrnął przez „Boga Imperatora Diuny” Franka Herberta może się zdziwić tym, dlaczego powieść Cixina Liu jest trudna. Bo przede wszystkim – nie, nie jest trudna. Całość zawiera w sobie kilka znakomitych koncepcji naukowych, takich jak obca cywilizacja, która mieszka pod trzema chujowymi (dosłownie) słońcami, ciemny las i tak dalej. Problem w tym, że w literaturze to nie wystarczy.
Jeśli jesteś właśnie po/w trakcie seansu netflixowego serialu o tym samym tytule, to może się tak zdarzyć, że owy produkt się spodoba, ale powieść już nie. I nawet jeśli serial jest typowym produktem tego streamingu, to powiedzmy sobie szczerze: mamy tu rzadki przypadek, kiedy książka jest gorsza od ekranizacji.
W serialu wiele się dzieje, ale to trochę dlatego, że łączy w sobie elementy wszystkich trzech tomów, a scenarzyści – bądź co bądź utalentowani, bo mają za sobą adaptację „Gry o tron” – umieją poskładać wszystko do kupy. Wprawdzie z bohaterami nie do końca im wychodzi, ale to nie do końca ich wina. Starali się po prostu stworzyć coś z niczego.
Tak, w większości przypadków bohaterowie Cixin Liu są papierowi i ich losy gówno mnie obchodzą. Jedynym wyjątkiem jest kobieta, która odbiera wiadomość od obcej cywilizacji i tym samym przyczynia się do wielkiego problemu Ziemi, bo zamiast posłuchać rady obcych „nie odpowiadajcie”, to ona – o zgrozo! – odpowiada, i to doskonale wiedząc, że zostaną przez to najechani.
Ale może od początku…
Więc, Cixin serwuje nam sos propagandy komunistycznej, który ma nie smakować jak komunizm made in China. Rewolucja kulturalna i widać ofiary, które są naukowcami i nie chcą zmieniać nazw zjawisk fizycznych, bo chińskiej władzy się to nie podoba. Dziewczę widzi egzekucję swojego ojca i potem wpada w sidła a’la policji obyczajowej, bo każą jej podpisać papiery, ona nie chce i w ogóle nie wygląda to wszystko różowo. Ale w końcu pozwalają jej – jako, że jak ojciec też jest fizyczką i to wybitną – pracować przy tajnym programie nawiązywania łączności z wszechświatem, znaczy się, obserwacją kosmosu i szukaniem w nim życia.
I właściwie: to jest najmocniejszym punktem historii. No dobra, jednym z dwóch, bo drugi to koncepcja, że Trisolarianie, czyli obcy, żyją pod trzema słońcami, które tak działają, że nie dają żyć, bo ciągle przez ich działanie planeta jest niszczona. Ten motyw jest genialny, jest to tzw. problem trzech ciał.
Ale…
Jezu, kto to pisał?
A, Cixin Liu.
Twierdzenie, że naukowcy-fizycy zabijają się, bo wszystkie badania im nie wychodzą i pokazują bzdury, to jest czysta bzdura. Serio. Pomysł ten zakrawa na jakiś paździerz, którym – obawiam się – „Problem trzech ciał” – jest.
Ani postacie, ani czyny, których doświadczają, nie trzymają się kupy. Pisarz w to po prostu nie potrafi, chociaż koncepcyjnie potrafi zapodać zajebisty pomysł na cywilizację, czy może i nawet rozwiązanie jakiejś kwestii. Ale… wykonanie to pożal się Boże.
W trakcie pisania recenzji zabrakło mi weny do jej ukończenia.