Obawiałam się tej książki, pamiętając, że była tam prowadzona narracja filozoficzna i właściwie – od strony jednego bohatera monolog. Tymczasem owszem, filozofia jest, ale nie jest jedyną domeną tej powieści. Wręcz przeciwnie, początek mnie zaskoczył. Otóż, niemal 3 tysiące lat po tym, jak Leto II Atryda zdecydował się na przemianę w czerwia, królestwo – czy też raczej imperium – którym on rządzi, go nienawidzi. Tak, wszyscy się go strasznie boją, a świat trwa w zastoju. Jedynie młoda dziewczyna Siona decyduje się na bunt. Bunt tym bardziej trudniejszy, że Leto posiada jasnowidzenie i tym bardziej trudniejszy, że wieki doświadczeń sprawiają, że prawie niemożliwe jest pozbycie się tyrana. Choć on sam twierdzi, że tyrania musi trwać, że to, co jest musi być, by nie było katastrofy nad katastrofą, rodem z Terminatora. Aha – genialne wytłumaczenie, ale czy tak rzeczywiście jest?
„Bóg imperator Diuny” ma lżejszą energię od „Dzieci Diuny” – i w sumie nie wiem, dlaczego. Bo kwestie, które Herbert poruszył w swym dziele są bardzo skomplikowane i dawniej byśmy nazwali to nurtem fantastyki socjologicznej. Bo czegóż tu nie ma? Zaczynamy od oglądu tego, że świat jest w zatrzymaniu, apatii, a młodość nie może się wyrazić, czuje się uwięziona. Staramy się przebrnąć przez dzienniki Leta, choć jego filozofie bywają miejscami trudne. Ale czy na pewno? A może wszystkie jego słowa to grafomania? Wreszcie dostrzegamy w tym dziele krytykę wszystkiego, co posiada w sobie społeczeństwo. Ba, Herbert nie omieszkał się nawet skomentować bezeceństwa, jakim jest homoseksualizm. I tu dochodzimy do gholi Duncana Idaho. Z jednej strony żal tej postaci, bo jest ona ciągle i ciągle wykorzystywana, a z drugiej – znakomicie pokazuje rozwój (czy też raczej brak) świata. On z przeżyciami, doświadczeniami ze starej, dobrej Diuny dziwi się współczesnej mentalności. Jest zarazem śmieszną, jak i tragiczną postacią. Reliktem, który jeszcze bardziej powoduje, że świat Leta II-go Atrydy jest światem okrutnym i dogłębnie antypatycznym. Jednocześnie czytelnik wcale nie obserwuje jakiegoś niesamowitego okrucieństwa, nie obserwuje scen horrorowych. Wręcz przeciwnie, czytelnik staje w roli obserwatora muzeum. Ci celebrowani przez wszystkich – nawet czytelników – Fremeni – nagle mieszkają w jakiś rezerwatach i zbierają pieniądze za pokazanie jakiś ceremonii. Czy to czegoś nie przypomina? Rozkład fremeńskiego społeczeństwa jest tak widoczny, że aż przykry.
Nie brak tu humoru, ironii, groteski. Tak – Herbert zdecydował się napisać może nie tyle antyutopię, co groteskę. Krytykę społeczeństwa, krytykę wszelkiej władzy, a nawet – krytykę wojny, armii. To jest w pełni zrozumiałe, gdyż Herbert był tym rocznikiem, który jej doświadczył. Tak czy inaczej, łatwiej chyba by było, co w „Bogu imperatorze Diuny” nie zostało skrytykowane.
A jak już mowa o grotesce, to też musi być mowa o śmiechu. Wydaje mi się, że Herbert okazywał humor, dla mnie uwidocznił się szczególnie pod koniec. Nie mniej, przypuszczam, że ta historia zyska na tym, kiedy przeczyta się ją drugi raz.
Pozostaje być pełnym uznania za to, w jaki sposób Herbert poprowadził charakter Leta II, którego przede wszystkim w tej historii poznajemy. Otóż, osobowość istoty, która ma 3000 lat i jeszcze dużo z tego pamięta, nie może być błaha. Tu nawet nie o to chodzi, że się facet rozwija duchowo, tylko właśnie o to, że my, ludzie, pamiętamy z reguły jedno życie, nie mamy takiego doświadczenia i takiej świadomości, by wiedzieć, w jaki sposób zachowuje się wielowiekowa osobowość, istota. Tu tymczasem wszystko do siebie pasuje: od wszędobylskiego znudzenia, aż po brak ostrożności, wybujałe ego i wreszcie – w ostateczności – szaleństwo. Leto II od samego początku był szalony. Inaczej by się nie zdecydował na to, na co się zdecydował. To jedynie dodaje mocy postaci, jaką był jego ojciec, Paul Muad’dib.
Czy ja tu dałam spojlery? Cóż – nie sądzę, a nawet jeśli tak… to nie zepsują one zabawy. Po prostu teraz wiecie, czego się spodziewać po „Bogu imperatorze Diuny” Franka Herberta. Miłej zabawy.