Literacko „Mesjasz Diuny” jest znacznie lepszy, niż pierwsza część. Wprawdzie nie zawiera już zdań zmieniających świadomość (przynajmniej moim zdaniem), to jednak nadal jest to niesamowita historia. I szczerze mówiąc, gdyby nie potrzeba snu czy wyjścia na miasto, obczaiłabym ją za jednym zamachem – tak niesamowicie płynie.
Jest to klasyczna historia i zarazem prosta jak budowa cepa. Widzicie, mamy tu intrygę, ale okazuje się, że wcale nie trzeba pisać wielgachnej historii a’la „Gra o tron”, która ma w chuj dużo rozgałęzień, by wciągnąć czytelnika. Wystarczy dać mu… historię, która jest ponadprzeciętna, ma w sobie odrobinę tajemniczości i w jakiś sposób płynie. A płynie historia wtedy, kiedy pisarz tworzy ze Źródła. Taki jest też „Mesjasz Diuny” – wspaniała historia Muad’diba. Choć przyznam, że całkiem inaczej to zapamiętałam.
Tzn. jeszcze nie obczaiłam trzeciej części, ale jednak – trzeci tom będzie opowiadać o jego dzieciach, a nie o Paulu Atrydzie, który w „Mesjaszu Diuny” rządzi wszechświatem, ale musi się zmagać z przeznaczeniem, jasnowidzeniem i spiskiem wyrządzonym przeciwko niemu, czy też bardziej – jego ukochanej. Tak, właściwie… wiele spraw, rzeczy, które są tu ukazane, wskazuje, że Paul nie liczył się ze sobą, on chciał chronić Chani i kochał ją ponad życie. Tak samo Chani go ukochała – i to widać. W momencie, gdy pisarz wstawiał te zdania, opisywał, jak byli razem, w tych momentach czuć taką chemię między nimi, jakby się to widziało z ekranu.
A propos ekranu, to ekhem.
Chani ekranowa wygląda jak elf?
Ja wiem, że się teraz czepiam, ale w „Mesjaszu Diuny” wprost było zdanie o tym, że Chani ma urodę elfa. Zresztą, obczajając powieść powiem jedno: nie mam bladego pojęcia, w jaki sposób oni nakręcą trzecią część. Prawdopodobnie spierdolą, odwrócą role. No, ale przecież Villeneuve kocha Diunę, prawda? Problem polega jednak na tym, że już się dobrali do Chani i tego im wybaczyć nie mogę, tak po prostu. Chani owszem, kochała Usula, ale ona była niezwykle kobieca i nie robiła dram o byle gówno. To jest jedna rzecz. Druga – Chamalet. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że on gra cesarza, imperatora xD. Znaczy ja wiem, że Paul w momencie akcji „Mesjasza Diuny” miał coś koło trzydziestki, ale raczej to będzie śmiesznie trochę wyglądać. To… no, sorry – władca, który wygląda jakby zszedł z modelingu właśnie. Nie wiem, ta wizja mi się znacznie gryzie z tym, co jest w Diunie. No i ostatnia, trzecia rzecz – historia może być spłycona, ale pewno ze szkodą dla opowieści. Więc albo dostaniemy trzy-, czterogodzinny film, albo uproszczą to maksymalnie. W obu jednak wypadkach pokazanie głębi opowieści – która jest z natury prosta jak pustynia, ale zarazem głęboka jak pustynia – na ekranie okaże się nie wystarczające. Dużo w tej historii wewnętrznych rozterek, intryg, dużo warstw.
„Mesjasz Diuny” to niezwykle klasyczna opowieść, ale słuchając jej właśnie sobie przypomniałam, dlaczego kocham ten świat. Herbertowi udało się stworzyć bohaterów, którzy może nie mają jakiegoś znacznego opisu charakterów, ale od których czuć życie (w tle zgorzkniały chichot Muad’diba).