Pasterska korona, Terry Pratchett

To nie była typowa powieść.

Teoretycznie jest to powieść jak każda: zawiera wstęp, rozwinięcie i zakończenie, zawiera przygody i zawiera… no dobrze, to nie jest zwyczajna powieść i to się czuje od samego początku. Prawdopodobnie Terry Pratchett zdawał sobie sprawę, że to może być jego ostatnia powieść, chociaż – nie jestem w stanie tego sprawdzić, bo nie mam dostępu do jego legitnej biografii, gdzie zawarty jest dziennik. No cóż, tyle wiem, że zmarł niedługo po jej dokończeniu, choć mam wrażenie, że gdyby mógł, to jeszcze by nad nią posiedział. I szczerze powiedziawszy – to widać, że mogłaby być dopracowana. Nie w sensie… że to jest jakaś nieudana książka. Raczej w sensie, że gdyby pozwolono mu jeszcze na trochę ruchu w życiu, opowieść o Tiffany Obolałej byłaby pełniejsza. Bo część o babci Weatherfax jest znakomita.

Nie wiem, czy to spojler, bo zdaje się, że wszyscy już o tym wiedzą – Śmierć w końcu przyszła po babcię Weatherwax. Na samym początku powieści. Uważam, że to było genialne rozwiązanie, gdyż opis tego, jak świat się zachował po jej odejściu jest bardzo barwny, taki żywy. No i szczerze – bardzo, bardzo wzruszający etap.

Ale w końcu – na horyzoncie – pojawia się Tiffany Obolała, która przejmuje schedę po babci Weatherwax i musi sobie radzić – jak zwykle – sama. Co ciekawe, odnosiłam wrażenie, że przepracowanie bohaterki jest elementem, który towarzyszył i samemu Pratchettowi. Z tego, co napisano w posłowiu, to tak mogło być, ponieważ autor starał się pisać bardzo dużo i też bardzo pielęgnować to, czego już dokonał. Choć wygląda na to, że był on świadomy, że Tiffany to niereformowalna pracoholiczka, ale to jest prawdopodobnie cecha większości czarownic.

Powieść właściwie prezentuje… powieść obyczajową. Leci więc „Pasterska korona” bardzo powoli i w pewnym momencie zaczęło mnie to męczyć, ale rozumiem, że Pratchett chciał dokładnie przedstawić przebieg wydarzeń, pożegnać się bardzo dobrze ze Światem Dysku. W końcu jednak zaczyna się coś dziać: Tiffany trafia na Jeffrey’a, który postanawia być czarownicem. I w momencie, gdy powiedział, że nigdy nie czuł się mężczyzną, nie czuł się też kobietą… poczułam lewicowe wibracje i pomyślałam „kurde, dzisiejsze LGBT by mu się spodobało”. A może by się z tego nabijał? Kto wie.

Tak czy inaczej, życie życiem, a elfy postanawiają wrócić, przez co robią bohaterom ze Świata Dysku pewne atrakcje typu zepsute piwo. Wiadomo, że Tiffany się z tym wszystkim rozprawia i finał powieści jest bardzo… zacny.

Czy ja właśnie napisałam streszczenie? Maybe, ale to – jak pisałam – nie jest zwyczajna powieść. Chyba jak w żadnej innej, nie czuje się takich emocji. Rozstanie z babcią Weatherwax, chwilowy klimat a’la dark fantasy, a w następnej… Tiffany Obolała i epickość. W momencie ostatniej strony czytelnik może już tylko żałować, że twórcy nie udało się napisać BARDZIEJ.

Byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie wspomniała o Macieju Kowaliku, bo niewątpliwie jego intonacja sprawiała, że powieść stawała się bardzo klimatyczna.

O ile nikt mi nie da „Życia z przypisami” Wilkinsa, o tyle idę odpoczywać od Terry’ego Pratchetta :). Miłego dnia!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *