Nie chce mi się prowadzić codziennych wpisów na temat moich wyzwań. I tak mało osób to czyta, ale najlepsze w tym wszystkim jest to, że mi się po prostu nie chce pokazywać wszystkiego. Obnażać się przed innymi do cna. Znaczy – mogę czasem rezultat pokazać. Mogę pokazać dzisiejsze wyzwanie. Ale robię je dla siebie, by lepiej ustawiać sobie życie, dla nikogo innego nie jest to potrzebne. A jeśli potrzebujecie tekstów ode mnie? Wiedziałabym – po prostu napisalibyście „napisz coś”. Ale ja nie piszę dla kogoś, zwykle. Bo nie ma próśb. Bo zlecenia na napisanie tekstu reklamowego raczej mi nie idą. Co innego z powieścią, gdzie mam wolną rękę. Ano właśnie, bycie wolną w pisaniu to jest najlepsze, co mnie spotkało i co może spotkać twórcę.
Leci.
Leci i czas, którego nie ma, i życie, które jest tu i teraz, a ja coraz mniej patrzę w przeszłość. Póki co patrzę też w przyszłość, ale zwykle jest to związane z prozą życia: trzeba zaplanować kursy, zastanowić się, jak zdobyć pracę, co chcę robić i przede wszystkim nie bać się życia.
Całe życie się go bałam i śmiem twierdzić, że mało miało to wspólnego z moimi narodzinami (pętla wokół szyi) i mało miało to wspólnego z przeszłością, którą znam. Za to pokazał mi się kiedyś mroczny sen – przy okazji pisania o Kramie. Ktoś go jeszcze pamięta? Ktoś go jeszcze potrzebuje, oprócz mnie? Tak czy inaczej, z mrocznego snu wynikało, że byłam w czarnej dupie, czyli w obozie koncentracyjnym i nie skończyło się to zbyt łagodnie.
Nie wiem, czy to się od tego wzięło, przypuszczalnie tak. Ale jakie to ma znaczenie? Jest życie tu i teraz, gałęzie porzeczek uginają się od ciężaru swoich owoców, bo nikt nie chce codziennie latać co 5 minut do kibla, jako że porzeczki są moczopędne, ale za to mają dużo witaminy C.
Na instagramie się skupiam. Na procesie się skupiam. Na pisaniu chciałabym się skupić, ale jest jeszcze opór, jeszcze czegoś nie rozumiem. Ale może, może to w końcu przepracuję. Na kursie się skupiam, mam go do końca sierpnia.
Ach, tak szybko minęło to wszystko, to całe upalne lato. I jest słonecznie także w sercu, nie tylko na ziemi. Tyle mi uświadomiło.
Uświadomiło mi, że zasługuję na przygodę. Brania życia jako przygodę – bo pytania, a co się stanie, a co można wykreować, zrobić, jak w siebie zainwestować, oj, quest nie poszedł po naszej myśli… jeśli bierzesz coś za przygodę, to jest w sercu lżej. To nie jest już takie oparte na dramatyzmie, na ceregielach i zastanawianiu się „dlaczego ja?”.
Dlaczego ja – no bo tak. Tak se wymyśliłam, dlatego ja.
Teraz piję kakao i czekam, aż telefon załaduje się przynajmniej do 80%. I wiecie, co? Muszę szukać muzyki alternatywnej, medytacyjnej, fortepianowej. Takiej, co płynie z duszy, ze śpiewem i która mnie bardzo odpręża. Pełny chillout, pełne oddanie się chwili. Jutro może pójdę na filharmonię gorzowską. Myślałam, żeby wrócić do tik tłoka – ale tam nie znoszę być, pomimo tylu zajebistych twórców w muzyce. Zdecydowanie wolę już grzebać w jutubie, teoretycznie też oferuje jakąś muzykę. A mnie nie jest do szczęścia jakoś turbo wiele rzeczy. Po prostu muzyka od serca.
Piszę, co mi palce przyniosą na klawiaturze. A niosą to, że moje codzienne wyzwania dają mi jakiś pozytywny vibe; wczoraj był marny dzień, źle się czułam i jakaś taka niestrawna, nie do życia. To wszystko szło nie tak, zasnęłam w połowie dnia, porozmawiałam z fajną babeczką, a potem się dowiedziałam, że ta babeczka jest w MLM, w którym ja jestem i w mojej głowie jakoś temat mlm’u zaczyna się zmieniać.
Ale mam jeszcze jedną lekcję do przepracowania od Czarko. Chyba. On mówił, że warto dealować ze swoimi firmami. Porozmawiać z nimi. Ja jeszcze nie zrobiłam tego wobec Debiutextu i wobec Begoodartu.
A może to nie tak, że wszystko teraz natychmiast?
Procesy trwają.
A ja chyba jeszcze nie jestem gotowa na pełnię w pisaniu.
Za to stosując honopomono (chyba nauczyłam się poprawnej wymowy tego wyrazu) mam wrażenie, że przeszłość odpada. Już nie koreluje ze mną, co się wydarzało, już nie grzęznę w tym bagnie cierpienia. Zły człowiek? Czuję się jak gówno? Ojojoj, panie. Nie bądź pan taki markotny, bo życie jest wspaniałe.
Nie odgradzam się od przeszłości, po prostu akceptuję ją taką, jaka była. Po prostu – uzdrawiam siebie. I mam na to wszystko inne spojrzenie. Wiecie, gdybym chciała poprawić swoje życie przez rewizję, musiałabym z przynajmniej 20 lat uzdrawiać.
Serio, nie żartuję. O pewnych rzeczach nawet rodzina nie wiedziała, i całe szczęście, bo do cholery to była pewnego rodzaju forma wolności. Że to patologiczna, no cóż, to inna sprawa.
Ale zmiana środowiska pomaga. Bardzo.
Odżyłam w gimnazjum, to było nowe, piękne wspaniałe życie. Najlepsze lata życia… a nie, czekaj.
Najlepsze lata życia dopiero przede mną.
Bo kreuję już w miarę świadomie, a raczej wdrażam praktykę świadomego kreowania, już nie bujam w obłokach, już nie marzę.
Spokojnie – nie marzę w tym sensie, że nie wymagam od życia jakiś fajerwerków. Wydaje się na tę chwilę, że po prostu jakaś praca mnie zadowoli i będę mogła dzięki wolności finansowej w końcu pójść dalej. I napiszę zajebistą książkę, a potem będę trzepała książki tak, że się nie… eee, dobra, dobra, dobra. Nie chcę być typem pisarza, który wali powieści bez żadnej głębszej treści. Co się udało w przypadku Philipa K. Dicka (który cierpiał straszną biedę za życia), to się może nie udać teraz. Sztuczka nie działa dwa razy. Ale przekonania. E, muszę chyba popracować nad przekonaniami związanymi z pisaniem. Bo to cała sieczka jest.
A na razie odpoczywam.
Szóstego dnia self-love wylosowałam „baw się dobrze”, czy jakoś tak. W pierwszej chwili pomyślałam, że mi się nie chce, ale potem pomyślałam o tańcu. Tak, potańczę sobie. Taniec to doskonała zabawa. Czego i sobie i Wam życzę :).