
Najpierw wylosowałam „medytacja na matrycy życia”, ale jej się nie robi często. Znaczy można – tyle że ona ma dużą siłę, duże oddziaływanie i na razie czuję, że nie jest potrzebna. Więc zamiast wymyślać „na co medytacja” postanowiłam wylosować opcję drugą. Cóż – joga śmiechu. Innymi słowy, tak z 15 minut nieskrępowanego i czystego śmiechu powinno wystarczyć. Sęk jednak w tym, że trochę nie wiem, gdzie to rozegrać, bo w tej chwili kręcą się wokół mnie ludzie, a mój śmiech jest turbo głośny. Hmmm… ale może to najpierw się prześpię?
21:50
W domu mamy gości. Ogólnie rzecz biorąc, mój śmiech jest głośny i czułabym się niekomfortowo, gdybym miała sobie zrobić śmiechowe 50 minut, powiedzmy. Wiem, że to wyzwanie i wiem, że dla chcącego nic trudnego, ale… Rozmawiałam na ten temat z Iwoną.
– Wiesz, jeżeli przeszkadzają ci ludzie w odbyciu tej sesji, to nie zrobisz jej tak na 100%, więc może lepiej zamienić/przełożyć ją jak już będziesz sama?
Zauważyłam, że jest to mądre stwierdzenie, no bo w sumie – spięcie w czymkolwiek powoduje pewien dystans od procesu czy jakoś tak.
– Kurde, powiedziałam coś mądrego – odparła. Zaśmiałam się, ale śmiech był krótki, mimo że próbowałam przedłużyć. Poczułam jakąś blokadę, która uniemożliwiała przekształcenie tego śmiechu w prawilną sesję jogi.
Mówi się trudno i żyje się dalej. To wyzwanie ma być owszem, realizowane, ale nie kosztem siebie. To ma być po prostu ciekawa przygoda i tyle, i aż tyle. Ale do podsumowania jeszcze trochę czasu, a ja tu rozszerzę nieco temat, bo dużo się u mnie dzieje.
Jak pewnie zauważyliście – tak poruszyłam energią, że półka w kuchni jebła. No jebło, po co wracać do tematu, ale sprawę ruszaniem energii kontynuuję będąc na kursie o akceptacji siebie, kochaniu siebie, który prowadzi Joanna Parysz, Lustro ja jestem.
Otrzymuję więc proste zadania, które w konfrontacji ze sobą jednak nie są już takie proste i wszechświat zaczyna mnie testować w pewnych sprawach. Ale zdałam sobie sprawę z tego, że ja wcale nie uwolniłam się od przeszłości. I postanowiłam zastosować najprostszą metodę z najprostszych, czyli honopomono czy jakoś tak.

Mala – która liczy sobie ponad 100 kulek i która jest takim buddyjskim różańcem – to bardzo przydatna rzecz. Używam jej, gdy chcę coś zamanifestować (afirmacje) bądź właśnie… hopomononomo. Robię na dwa razy. Wczoraj czułam ostry ból gardła, a dziś przychodzić zaczęły myśli „nienawidzę cię”. Ale w końcu coś się uwalniało, ciało reagowało wdechami i wydechami, jakby co, reagowało także odczuciami w różnych miejscach. Oczywiście, to jest zupełnie naturalne, jako że ciało jest z nami połączone, czy tego chcemy, czy nie. 😉 A na koniec…

Przytuliłam się.
Ponieważ hopomonono jest zabiegiem oczyszczającym i takim, który musi być długo w moim przypadku stosowany, nie mogę uznać tegoż procesu za medytację w kontekście wyzwania 33 dni.
Nie mniej jednak, znowu zaczęłam rozmawiać z Iwoną, o tym, że ja wcale dużo nad sobą nie pracowałam i tak dalej, a ona na to, żebym zaczęła siebie doceniać, bo zrobiłam tyle, ile się dało.
No, ale trzeba się wreszcie zająć wyzwaniem – w końcu to tylko medytacja, ne? Więc stwierdziłam, że warto sharmonizować czakry. Wybieram najkrótszą, bo 14-minutową od Sekwencji Zmian.
Polecam. W trakcie medytacji zrozumiałam, że Iwona ma rację! Może nie byłam doskonała w swoim wykonywaniu, w swojej przygodzie z rozwojem duchowym, ale patrząc na to, jak ostre miałam zaburzenia w trakcie swojego życia, i patrząc na to… aż przypomniały mi się słowa Joanny Parysz: – X ciągle czytał książkę, dlaczego? Żeby rozumieć, o co w tym chodzi.
I ja właśnie byłam takim typem! Czytałam, analizowałam, AŻ WRESZCIE W MÓZGU COŚ KLIKNĘŁO! I NIE PODDAŁAM SIĘ!
Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali, wspierają i pewnie wspierać będą ^_^. Dziękuję też sobie za to, że się nie poddałam i pozwoliłam sobie, by ten jeden jedyny raz przeć do przodu dopóki coś w głowie nie kliknie! Ja potrafię! Wow, ale się ciekawie czuję teraz :D.