Dzień dobereł.
„The Last Unicorn” z 1982 to nie jest zwykła animacja. Powstała na kanwie powieści Peter’a S. Beagle i on też stworzył do niej scenariusz. Chyba dlatego jest to takie dobre, bo wszystkie elementy do siebie pasują.
Seans mnie zaskoczył tym, że to jest takie… mroczne. Znaczy, no – nie ma tu cukierkowatości. To jest takie… anglosaskie legendy, w ten klimat, ten deseń. Czuć to. I to, co widzimy na ekranie nie jest do końca oczywiste, bo różne zwroty akcji są nawet zaskakujące.
Mamy tu jednorożca, który zastanawia się – ale jak to, on jest jedyny na świecie? Przecież byli na księżycu, w wodzie i znikają tylko wtedy, kiedy jest niebezpieczeństwo… Ostatni jednorożec nie może zdzierżyć tej wiadomości i postanawia to sprawdzić, wybierając się w świat. Czy mu się uda znaleźć pobratymców?
Hm, dzień po seansie stwierdziłam, że ten film jest piękny. Ma w sobie coś magicznego.
Co ciekawe, kreska mi się trochę kojarzyła z mangą, ale te oczy były właśnie takie… magiczne. Przyciągające, jedyne w swoim rodzaju i to one jakoś sprawiły, że tym bardziej postanowiłam to obejrzeć.
Muzyka to jedna z najmocniejszych stron filmu – ale jedna. Bo po prawdzie, cała historia, prezentacja jej są urzekające.
Na pewno warto obejrzeć – kto chce, ten znajdzie .
W komentarzu zamieszczam link do soundtracku.