„Samarytanin” co prawda otrzymał nominację do Złotych Malin, ale ich nie wygrał. I nie mógł, bo to nie jest paździerz. Zresztą, muszę się tu zgodzić z Sylvestrem Stallone, który stwierdził w pewnym momencie, że ludzie nie zajarzyli przesłania filmu.
I jasne – to nie jest wybitne kino.
I oczywiście, przy „Endgame” zapewne nawet to to nie stoi.
Ale czy chodzi o to, byśmy pływali w melodramatach, nie wiadomo jak ambitnym kinie?
Mózg czasem potrzebuje odetchnąć i „Samarytanin” tego dostarcza, a przy okazji – ma się do czynienia z ładną historią.
Ej, bo to jest naprawdę ŁADNA opowieść. I mówię tu w dosłownym znaczeniu. Mamy chłopaka, który wierzy w swojego bohatera, ale to jest chłopak przebojowy, więc się pakuje w niezłą kabałę z lokalnym gangiem. No, a Stallone… jak to Stallone, tu kogoś przetrzepie, tam powie dobre słowo, uśmiechnie się do babci i…
I no właśnie.
Niby wszystko w tym filmie jest przewidywalne, ale powiem szczerze, że morały, które są może i wprost wypowiadane, są słowami, które… no, czynią z tej historii ładną.
Właściwie sam pomysł – który odgadłam już w połowie filmu – że Samarytanin nie do końca jest Samarytaninem – mi się spodobał.
Można było zrobić to lepiej, czemu nie.
Ale z drugiej strony… czy młodzi ludzie zechcieliby to oglądać?
Bo wydaje się, że Stallone wie, że jest zgredem i bawi się nieco tą świadomością, ale wie również, że młody widz wróci z budy i sobie włączy Amazona. A ten mu może zaproponować film o nazwie „Samarytanin”. No i to taki seans i do odpoczynku, i do dowiedzenia się czegoś o świecie. I ładnie.
Ej, ale serio – to nie jest paździerz, a na IMDB dałam 7,0, bo czuję w sercu, że ta historia naprawdę chce coś ładnego zaprezentować widzowi. I spoko.