Podstarzały dziennikarz (Clint Eastwood) pracuje w podrzędnej redakcji, ponieważ jest babiarzem i alkoholikiem, oraz sknocił jedną sprawę. Tego wszystkiego dowiadujemy się prawie na samym początku, kiedy dowiadujemy się również, że jego redakcyjna koleżanka ginie w wypadku. Prowadziła śledztwo w sprawie skazanego na śmierć Franka Beachuma i coś jej w sprawie śmierdziało. A ponieważ Clint przejmuje jej sprawę i obiecuje, że nie będzie prowadził śledztwa, to… go prowadzi.
Tak, moi drodzy – to jest niby dramat, ale tak bardziej film z sosem pełnym humoru. Nie komediowym, bo jest tu zbyt dużo obyczajowych wątków, żeby to można było nazwać komedią. Jednak te wszystkie humorystyczne wstawki, te dialogi niemalże złote, prowadzą do tego, że film chce się oglądać.
Bo tak szczerze, trochę mi się dłużył – i to nie dlatego, że teraz jest 5:15 rano, a ja jestem świeżo po seansie – ale dlatego właśnie, że za dużo zbędnych scen jest. Zupełnie jak zbędne zdania w tej recenzji .
Przynajmniej pół godziny przed końcem… ciekawa rzecz – bo do wykonania wyroku właśnie tyle zostało, a mnie w tym momencie „Prawdziwa zbrodnia” zaczęła całkiem nieźle trzymać w napięciu i chciałam się dowiedzieć, jak i czy uratują biednego Franka.
Nie jest to może film najwyższych lotów, jednak to poczucie „oni sobie trochę jaja robią z systemu i dziennikarzy” wystarczyło, bym dokończyła seans. Czy polecam? Nie wiem, może trochę wiać nudą, nie mniej, da się to oglądać.