[RECENZJA] body/ciało

Nie trzeba dwóch, trzech godzin, by historia nabrała wielowymiarowości. Szumowskiej starczyło ledwie półtorej godziny, a mam wrażenie, że głębia tego obrazu jest większa od niektórych znacznie dłuższych hitów.

To jest zdecydowanie film dla dojrzałego widza. Mamy tu prostą historię: ona, córka prokuratora cierpi na bulimię. Niby jest leczona, ale wiadomo jak to jest z tego typu chorobami. Ojciec zaś nie jest ciepłym typem, wręcz przeciwnie, ale to nie dziwi zważywszy na rodzaj jego pracy. Trupy w niej ścielą się gęsto, a tymczasem jego relacja z córką jest fatalna, co zauważa terapeutka. Ta natomiast nie stosuje klasycznych metod w psychiatrii, pozwala sobie na korzystanie ze swoich paranormalnych umiejętności. Co z tego wyniknie, warto po prostu zobaczyć.

Ciała

Film jest naturalny. Obserwujemy ludzi, którzy noszą normalne ciuchy, a nie gwiazdorskie, za miliony. Widzimy kobiety, które mają różne ciała – bardzo nieidealne. Zresztą, to dotyczy również i Gajosa. Oglądając „body/ciało” miałam wrażenie, jakbym weszła nie do filmu, a do rzeczywistości, tyle że w Warszawie. To mi się bardzo podobało, bo czułam się prawdziwie.

Jest jeszcze jeden aspekt, na który na pewno zwracają uwagę osoby w anoreksji/bulimii: przedstawienie ich świata. To są gesty, momenty, a jednak widać, że tu bohaterka opisuje, jak widzi ciało terapeutki, tu coś innego się wydarza. Takie subtelności budują intymność.

I chyba ten film jest intymny.

Osobisty

A przynajmniej osobisty. Ba, to nie jest tylko film o walce z chorobą, a można wręcz powiedzieć, że choroba to tylko pretekst i film nie ma na celu opowiedzieć nam o zwyciężaniu a’la Hollywood. Ba, „body/ciało” w ogóle sprawia wrażenie, jakby chciało tylko pokazywać, co się dzieje, ale nie robić z tego jakiejś opowieści. Trochę to tak właśnie, jakbyśmy na chwilę weszli do cudzego życia i byli najzwyczajniej w świecie obserwatorami. Brak oceny jest tu ważny jeszcze z jednego powodu.

Wątek paranormalny, czy też raczej spirytualistyczny, czy też… no, terapeutka ma zdolności, twierdzi, że może porozumiewać się z duchami. Tyle że film nie ocenia tej metody, tylko pokazuje życie tej pani. Tak po prostu. Gajos – ojciec pacjentki – jest bardzo sceptyczny wobec takich rzeczy, ale tu znowu nie ocenia się, tylko obserwuje się poczynania.

I teraz tak. To stary film, sprzed kilku lat. Abstrahując już od tego, że rodzime kino rozwija się w bardzo szybkim tempie i w dobrym kierunku, to w „body/ciało” można zobaczyć jedną, niezwykle ważną rzecz. Osoba będąca medium nie jest przedstawiana jako oszust, co jest niezwykle rzadko praktykowane w Polsce. Żeby się o tym przekonać, wystarczy włączyć pierwsze lepsze „Trudne sprawy” z odcinkiem o wróżce. Powiecie, przecież to nie są ambitne tytuły. Niby nie, tyle że właśnie one częściowo budują mentalność społeczeństwa.

Ale wróćmy do filmu, w którym nie ma żadnych jumperów czy nawet zjawisk nadprzyrodzonych jako takich.

Aktorzy

Właściwie nie ma do czego się przyczepić, ale niewątpliwie trzeba wspomnieć o Gajosie. Ta rola chwyta za serce, choć bohater nie jest sympatyczny. Jest w nim tyle emocji, że w pewnym momencie zaczyna mu się kibicować.

Uwolnić emocje

Głębia tego filmu zmusiła mnie do zostania z nim na dłużej. Mało tego, w trakcie seansu wzruszyłam się, a na sam koniec po prostu się popłakałam. Uważam, że końcówka jest jedną z najpiękniejszych scen w kinie, jakie widziałam. Mało tego, jak już poszły łzy, to zasiedziane emocje się uwolniły, a przecież o tym jest „body/ciało”.

Jeśli czujesz, że chciałbyś/łabyś wesprzeć bloga, możesz zrobić to tu – dziękuję!

[RECENZJA] Saturday Night Fever

Bardzo długo zabierałam się do tego filmu. Tak długo, że „Saturday Night Fever” wylądował na moim ekranie dopiero wczoraj, czyli w ostatnim dniu jego pobytu na Netflixie. I jak?

Zaczynamy od przyjemnego tonu, lekko zepsutego przez rodziców. Normalka, starzy zawsze narzekają, co? Wciągamy się w taneczne popisy, muzykę i BANG. To nie jest lekki film. To jest poważne kino społeczne, poruszające wiele problemów: rasizm, seksizm i wszystko to, co w 1977 mogło się napatoczyć autorom jako problem społeczny. Na szczęście nie zabrakło czarnego humoru, który był zarazem pokazem niesamowitej wręcz durnoty.

„Gorączka sobotniej nocy” mi się nie spodobała. Więcej, niż fabuła robi muzyka, zresztą i w okresie premiery filmu była popularniejsza od niego. Bee Gees. Tak czy inaczej, dlaczego film nie przypadł mi do gustu?

Zanim krytycy i historycy filmu wyleją na mnie wiadro pomyj, powiem, że oglądałam go bez większej wiedzy na temat lat 70′, bez większej wiedzy o samym „Saturday” i po prostu, najbardziej łyknęłam obraz jako widz. Czy też raczej widzka, co w kontekście „Saturday” jest ważną uwagą. W końcu porusza on tematykę seksizmu i tak – mamy tu przemocowość i gwałt.

Z jednej strony film zaznacza, że takie sceny się dzieją. Że trudno oczekiwać, by bad boy nie był bad boyem, a jednak John Travolta rozegrał tę postać na dwa sposoby. Jako tego złego i jako tego miłego, z lekka zagubionego faceta, który ma szansę pracować przez następne piętnaście lat w sklepie z farbami. Świetlana przyszłość, co?

No dobrze, film pokazuje, ale nie ocenia. Moim zdaniem, gdyby „Gorączka sobotniej nocy” zadebiutowała dopiero w 2021, zostałaby okrzyknięta jednym z najbardziej szowinistycznych obrazów. Bo niby twórcy chcą pokazać, że jednak w społeczeństwie jest coś nie tak, ale nie do końca to robią. Znaczy, nikogo tak naprawdę nie osądzają. Zamiast tego stosują co innego – w jakiś sposób przesadnie naznaczają seksualność i brzydkość, choć na ekranie wcale nie jest brzydko. A nie, przepraszam, jest brzydko, tylko brzydko jest w głowach bohaterów, którzy odrzucają jakąś laskę, która chce z nim – Travoltem, bo to w końcu ciacho – tańczyć, no ale ona nie jest Sharon Stone.

Z takim podejściem jednak otrzymaliśmy coś, co chce poruszać ciężkie tematy, ale… nie bardzo to idzie? Jasne, można powiedzieć: „artystyczna wizja bycia obiektywnym”, tyle że widz najbardziej zapamiętał tańce Travolty i muzykę. I chyba do dziś pokutuje przekonanie o tym, że „Saturday” to właśnie film o tańcu. Jasne, Tommy chce wygrać konkurs w jakiejś dyskotece. Lecz więcej obserwujemy relacji między postaciami, niż swingów na parkiecie.

Jest jeszcze jedna kwestia, na którą chyba niewielu zwróciło uwagę. Praca kamery. Po części jest to związane z tym, jak się robiło filmy w latach 70′, ale po części nie; dlatego, że gdy bohaterowie idą czy tańczą, czy w ogóle się ruszają, to praca kamery jest bardzo, bardzo dynamiczna. Ciągle coś się dzieje, ciągle coś jest w ruchu. I to jest tak ustawione, by widz miał wrażenie, że jest np. Travoltą, który trzyma partnerkę.

Obraz porusza tak wiele spraw, że po seansie chce się zatrzymać na chwilę, by odpocząć od tej ciężkostrawności. Chyba nawet do pewnego stopnia mnie ten film wkurzył. Może dlatego, że to, co się tam dzieje jest pokazywane bez osądu? A może właśnie takie emocje miał wywołać?

Jeśli masz ochotę, możesz wesprzeć tego bloga tutaj. Dziękuję <3