Czy napiszesz na nowo „Diunę” Franka Herberta?

Nie pisze się na nowo książek – choć można je brawurowo zniszczyć wprowadzając wokeizm, czy inne lewicowe propagandy. Tak stało się z Jamesem Bondem, co wszystkich doprowadziło do białej gorączki, a właściwie czarnej, skoro mówimy tu już o byciu politycznie poprawnym. Tylko lewica nie miała z tym najmniejszego problemu.

Ale czy jest sens tworzenia czegoś na nowo w kinematografii?

Dzieło już powstało i zostało często okrzyknięte legendą. Weźmy takiego „Znachora”, który miał swoją premierę w 1930 roku i wyszedł spod ręki Waszyńskiego. Scenarzysty nie trzeba przedstawiać – Tadeusz Dołęga-Mostowicz najpierw napisał scenariusz, a dopiero później stworzył powieść. Wersja z II RP urzeka romantyzmem i na swój sposób jest rewelacyjna, bo powiedzmy sobie szczerze: takiego klimatu to nie odtworzysz, ponieważ II RP nie istnieje i choćby skały srały, a ty na planie miałbyś wszystkie stamtąd rekwizyty, to nie będzie to.

Ale Hoffman wziął się ponownie za „Znachora” i stworzył arcydzieło.

Czy zatem ma sens odtwarzanie tej samej historii? Powiem tak: nie i tak. Jeśli mam być szczera, to trafnym jest argument, że niektóre opowieści filmowe warto, by były odświeżane. Bo na przykład relacje „ona z niższej klasy, ty z wyższej, nie możecie się pobrać” – kto to dziś zrozumie, zwłaszcza przez pryzmat legendy II RP? Za to wątek „leczył ludzi na wsi, bo nie pamiętał, kim jest” jest ponadczasowy.

Teraz bodajże Netflix robi nowe rozdanie „Znachora”. Ale czy warto? Nie, dlatego że po pierwsze, Waszyński stworzył coś dobrego i nadal można to oglądać tu i ówdzie. A po drugie, dlatego, że arcydzieło Hoffmana jest wciąż uwielbianym arcydziełem. Naprawdę, myślicie, że TVP by powtarzała ten film tyle razy, gdyby ludzie nie chcieli tego oglądać, nawet fragmentarycznie? Wątpię.

No więc, dlaczego Netflix robi na nowo „Znachora”? Bo chce dodać trochę współczesnych treści LGBT? Oczywiście – wstawianie do filmów ideologii spod tęczy jest niebezpieczne, jak najbardziej. Ale wydaje mi się, że to nie jest problem, który objawia się przez produkcję „nowych-starych” filmów, bo takich jest cała masa.

Powyższych aktorów nie kojarzę, bohaterów zresztą też nie, bo „Jak wytresować smoka” to nie jest film mojego pokolenia. Za to tak, film kojarzę i nie jest mi w smak, że kręcą 34432534 remake animacji. Animacji, która dobrze się sprzedała i zapisała się w pamięci rzeszy osób. To po co wersja live? Och, no tak. Bo trzeba się uczyć od Japończyków. Ci przecież na potęgę produkują live action swoich mang/anime i nikt, ale to ABSOLUTNIE NIKT nie ma z tym żadnych problemów.

Rzecz jednak w tym, że live action Sailor Moon – to jest pierwszy lepszy przykład i go widziałam, więc – różni się od pierwowzoru i to dość mocno. Ponadto wpisuje się w uwielbianą przez Japończyków cechę kinematografii – kicz. Im więcej kiczu na ekranie, tym lepiej. No chyba, że są to dramy.

Amerykańskie live action kreskówek mają jedną, bardzo poważną zmianę w podejściu do tematu – są niemal identyczne, jak oryginał. To po co to oglądać? Przykładu daleko nie trzeba szukać – Mała Syrenka.

Oczywiście, live action „Małej syrenki” jeszcze nie widziałam, ponieważ jest dopiero w kinach i czekam na streaming Disneya. Ale: nawet przez trailer można zauważyć, że poszczególne sceny są odtwarzane 1:1, nawet interpretacja krainy, w której żyją syreny. Czy to źle? Tak – bo po co mamy iść do kina, skoro niesamowicie piękny obraz z 1989 mamy na Disney+, w internetach? Toż to było arcydzieło.

I chociaż morze (ocean?) w animowanej „Małej Syrence” nie jest tak kolorowe, jak w „Gdzie jest Nemo”, ani jak w „Avatarze”, to dzieciom w 1989 roku najwyraźniej to nie przeszkadzało. Zapamiętały coś innego -piękno opowieści. Bo tu jest wszystko: kwestia głosu, kwestia relacji damsko-męskich, i przede wszystkim wyrąbista muzyka. Gdy oglądałam tę animację, to w momencie, gdy siostry Ariel zaczęły śpiewać poczułam TO. Poczułam, że historia, kreacja była z SERCA. Dlatego ludzie chcieli to oglądać, tego słuchać. Po prostu arcydzieło pod względem muzycznym i dlatego dostało za to aż dwa Oskary. Ale sama opowieść jest też bardzo ważna, bo ona pokazuje, jak męska siła potrafi ratować sytuację i pokazuje również, że nie trzeba być silną i niezależną feminą, by być naprawdę kobietą i by mężczyzna się w niej zakochał. O tym może opowiem kiedy indziej, ale.

Czy wersja aktorska „Małej Syrenki” jest stworzona z serca? Nie. Zbiera tak mieszane recenzje, ale przede wszystkim najlepsi recenzenci na Rotten Tomatoes słabo wyceniają film. Zresztą, arcydzieła nie muszą mieć mieszanych ocen, bo filmy, które nimi są same się bronią. Nawet przez to, że mają rzesze fanów. I owszem, jeśli aktorska „Mała Syrenka” się podoba, to dobrze – nie ma problemu. Tylko mam wrażenie, że bardziej lewicy i tęczy się ona podoba, niż wszystkim innym. A to już niedobrze.

Niedobrze, bo widzowie są już bardzo zmęczeni tym tematem. Tu nawet nie chodzi o LGBT, wokeizm czy inny afrocentryzm. Tu chodzi o to, że odbiorcy chcą po prostu dostać coś nowego. Dlatego że nie dostają, dlatego nie chodzą do kin.

I tak będzie, dopóki Hollywood nie przestanie użalać się nad sobą i wkręcać w ludzi lewicowość. Co ma piernik do wiatraka, zapytacie? Ano, niestety – ludzie są już zmęczeni propagandą. Nieważne, jakiej flagi użyjesz, oni po prostu nie będą się już dobrze bawić na filmie, który miał potencjał. Taki przykład: Apple+. Dlaczego jest mało popularny w Polsce? Wydawałoby się, że to kwestia pieniędzy, ale nie. To kwestia zamożności społeczeństwa? Może. Choć najbardziej mi się wydaje, że to kwestia reklamy, a jeszcze bardziej mi się wydaje, że to kwestia napisów. Polacy uwielbiają lektora i przez to nie oglądają Apple+, bo tam nie ma lektora. Szkoda, choć powiem Wam, że korciło mnie, by napisać tak: APPLE+ NIKT NIE MA, BO NIKT NIE CHCE OGLĄDAĆ LEWICOWEJ PROPAGANDY! BUHAHAHA!!!!!1111 Ale oszukałabym Was wtedy, jednakowoż – tak, w każdym serialu Apple+ musi wbić LGBT czy różnorodność. To w chuj męczy. Przed tym, jak poznałam Apple+ bardzo chciałam go mieć, obecnie – mam na to bardzo wyjebane. Bo te seriale mnie męczą. Czuję, że to nie jest normalne, co tam prezentują, że to jest nienaturalne i ja nie wiem, chciałabym być miła wobec murzyńskiej diaspory, ale dajcie spokój. To wszystko mnie w chuj męczy.

Może dlatego wracam coraz częściej do starych filmów, tych z lat 80′ i 90′?

Arcydzieł nie powinno się tykać, bo one są arcydziełami. Same się bronią i najczęściej są ponadczasowe. Ponadto: ja wczoraj słuchając muzyki z „Małej Syrenki” za cholerę nie wiedziałam, o którą piosenkę chodziło, a która to miała być niepoprawna. Przecież pop jest bardziej zboczony, niż cokolwiek w tej historii, taki przykład. Więc może chodziło o używanie konkretnych określeń? Ale jakich? Czy może ja nie dostrzegam czegoś, bo jestem za stara?

Właściwie – historie są tworzone w swoim czasie i są jego wynikiem. Wszelkie zmiany typu James Bond to śmiech na rozpaczy, bo przecież w ten sposób neguje się wartości, jakimi ludzie się wtedy posługiwali. Tworzy się na nowo historię, realizując dodatkowo jakieś zjebane, polit-poprawne treści. Oczywiście, państwo ma prawo wykorzystywać kinematografię do propagandy historycznej, która to państwo winna wspierać. Ale to inny temat. Wszelkie jednak agendy typu tęcza NIE WSPIERAJĄ. Ba, tęcza nawet rozbija najważniejszą instytucję społeczną – RODZINĘ. Dlatego nie ma co się dziwić, że Wielka Brytania powiedziała dość i postanowiła w jakiś sposób się oprzeć Netflixowi. Tak samo Węgry.

Ale, zboczyłam z tematu.

Kto dziś wie, że oprócz wersji z 1939 roku „Przeminęło z wiatrem” ma inne? No właśnie? To dowodzi tylko tego, że niepotrzebne jest tworzenie kolejnych wersji, które… dobra, mamy „Draculę”. O tym, że jest film krótkometrażowy z początku XX wieku i o tym, że jest film z 1992 roku wszyscy pamiętają i dają im stosowny hołd. Ale weźmy pod uwagę, że ci twórcy nie chcieli nikogo naśladować – chcieli tworzyć PO SWOJEMU. A „Mała Syrenka” live action? Czy ma w sobie coś nowego? Owszem – pozmieniane piosenki, które są niepoprawnie polityczne, choć za funta kłaków nie wiem, o co im chodzi.

Czy zatem Hollywood chce stworzyć ciasteczko, zjeść je i mieć dalej ciasteczko? Powiedziałabym, że tak – bo po prostu na nic innego nie ma pomysłu. A nie ma, bo scenarzyści są okropnie wymęczeni niedostatkiem. Nie tworzysz pięknych kreacji, kiedy jesteś na dnie i musisz skupiać się na innych rzeczach, żeby przetrwać. NAPRAWDĘ. Pieśń „tylko bieda czyni z ciebie prawdziwego artystę” to gównoprogramowanie, które nie ma ani za krzty prawdy. To znaczy – może i w depresji ludzie potworzyli arcydzieła, ale co, jeśli arcydzieła mogą być poważne, piękne, smutne i radosne bez potrzeby zamykania się na pieniądze? Co, jeśli zamknięcie się w ciasnej przestrzeni cierpienia, boś artysta jest niepotrzebne?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *