Było mi przykro, kiedy Netflix zafundował serial „Dżentelmeni”, powiązany z filmem z 2019/20 roku, którego reżyserią zajął się Guy Ritchie. Co ma piernik do wiatraka? Ano – pełnometrażówka była dostępna na VOD, tyle że za opłatą. Średnio mi się widziało inwestować w akcyjniaka, chociaż na IMDB „Dżentelmeni” zebrali 7.5, więc całkiem przyzwoitą ocenę. I chyba właśnie dlatego się zawiodłam.
Zwalić na nastrój do końca nie mogę, gdyż szukałam dokładnie czegoś takiego, jak „Dżentelmeni” – z akcją i humorem, jednym słowem: film ma być lekki. I ten akurat taki jest.
Michael Pearson (Matthew McConaughey) prowadzi niezbyt legalny biznes w Wielkiej Brytanii, a wspiera go całkiem sympatyczny z pozoru pan – Ray (Charlie Hunnam). Niestety, pewnego dnia wszystko się pierniczy. My poznajemy bohaterów w momencie, kiedy pewien detektyw – Fletcher (Hugh Grant) – składa Rayowi całkiem ciekawą propozycję biznesową. Więc przez prawie cały film śledzimy retrospekcje, które do tego doprowadziły i jest w nich trochę akcji, przyznaję.
Ale film generalnie dupy nie urywa.
Właściwie nie wiem, co poszło nie tak, bo teoretycznie mamy gwiazdy na ekranie, humor (i tu można się zaśmiać), no i robienie sobie jaj z dosłownie wszystkiego, jak leci. Może było w tym wszystkim za mało Johna Wicka i trochę za dużo dialogów. Cóż, chyba po „Miss Sloane” czuję się wymęczona filmowymi rozmowami i bardzo, bardzo potrzebuję Johna Wicka…
Natomiast niezależnie od tego, ścieżka dźwiękowa to dość przyjemne przeżycie i chyba najlepsze z „Dżentelmenów”. Może nie daje się we znaki w każdej chwili, ale przynajmniej trzy utwory: „Shimmy Shimmy Ya”, „Count Your Blessings” czy „Cumberland Gap” Davida Rawlinga to dla mnie czysta przyjemność. Takie pop-ballady, jeśli się nie mylę. Fani hip-hopu też trochę znajdą tu dla siebie miejsce, ale ja akurat za tym gatunkiem nie przepadam.
No i ostatecznie nie wiem, dlaczego „Dżentelmeni” zbierali i zbierają tak dobre oceny. Cóż, może stałam się zbyt wymagająca po tych wszystkich dramatach…