„Rebecca” Daphne du Maurier doczekała się CZTERECH ekranizacji – 1940 (film), 1979 (mini-serial), 1997 (mini-serial) i 2020 (film). Ja obejrzałam filmy i zaczęłam od Netflixowego (2020) tworu. Co prawda nie było w nim LGBT, ale jednak ten film… przegrywa z mistrzem Hitchcockiem. Ja wiem, że to trochę tak, jakbym porównała stajnię do zamku, nie mniej – oglądając go nie znałam wydania z 1940. Więc oglądało mi się to całkiem zacnie, ale Maxima (Armie Hammer) nie do końca rozumiałam. Zresztą, związek między nim a panią Winter (Lily James) wydawał się takim niezbyt dobrym związkiem. Z kolei elementy horrorowe dawały radę – na tyle, na ile mogą dawać sprawdzone sztuczki gatunkowe w dramacie.
Ale dopiero po Hitchcocku zrozumiałam, co w tym filmie poszło nie tak.
Więc – przejdę od razu do „Rebeki” z 1940.
Fabuła jest taka sama: Maxim (Laurence Olivier) zakochuje się w pewnej, młodej kobiecie, która jest panią do towarzystwa u bogatych pań. Zresztą, robią to ze wzajemnością, więc dziewczę szybko staje się panią Winter (Joan Fontaine) i wraz z mężem przyjeżdża do jego wielkiej posiadłości, a tam… jest straszna babeczka, co zarządza służbą, i jest duch Rebeki – pierwszej żony Maxima.
I teraz tak.
Humor – którego całkiem zabrakło w wersji Netflixowej – tu wybrzmiewa. A pamiętajmy, że film został oparty na tekście z 1938 roku. Mimo to uśmiechnęłam się parę razy. Ze strachem, szczególnym napięciem, który jest kojarzony Hitchcock to sprawa bardziej skomplikowana. Dlatego, że reżyser wykorzystuje znane sobie narzędzia, które na tamte czasy musiały być rewelacyjne. Dziś natomiast nie robią aż tak wielkiego wrażenia. Jednakże…
Film tworzą aktorzy.
I serce.
Chemia między Maximem a panią Winter jest taka, że uwierzyłam w tę miłość, uwierzyłam, że są niesamowicie zgraną parą, w ogóle – oglądając miałam wrażenie autentyczności. To właśnie sprawiało, że film Hitchcocka tak doskonale się oglądało.
Netflix przegrał bitwę.
Jakbym miała porównywać, to film Netflixa tworzyły boty, a film Hitchcocka – ludzie. Ot, taka to różnica w historii. Rzecz jasna, obie pozycje różnią się szczegółami, drobnostkami, ale to normalna rzecz. Zresztą, Netflixowy twór stara się bardziej grać obrazem, natomiast Hitchcockowy stoi bardziej na dialogach. I o ile Netflixowy ładniej się prezentuje na ekranie, to miałam wrażenie, że w jednym momencie – początkowym – w kwestii ubioru nawiązuje do oryginału. Zresztą, książki nie znam; ale widziałam scenki z serialu z 1997 roku i tam są zupełnie różni ludzie. Co mi sugeruje, że twórcy Netflixowi chcieli nawiązać do Hitchcocka wieloma innymi rzeczami.
Ale to nic nie dało.
Nie da się bowiem wygrać z arcydziełem. A za takie „Rebecca” z 1940 musiała zostać uznana w tamtych czasach. Zdobyła dwa Oskary: za najlepszy film (David O. Selznick) i za najlepsze zdjęcia czarno-białe (George Barnes). Jednak wygrać mógł więcej, bo był nominowany do 9 innych kategorii Oskarowych (reżyseria, aktorzy pierwszo- i drugoplanowi, scenografia, muzyka, scenariusz, montaż i efekty specjalne).
Moim zdaniem, zamiast marnować czas na Netflixowego tworka, wybierzcie arcydzieło z 1940 roku. Przy okazji obejrzycie klasyka.