„Amerykańska Fikcja” dostała Oskara za najlepszy scenariusz adaptowany. Film startował w kilku kategoriach i o boższ – całe szczęście, że mu się w innych nie powiodło, albowiem on na to nie zasłużył.
Może to jest ważny głos, ale przypuszczam, że książka – na której on bazuje – mogła mieć większe znaczenie. Adaptacja to adaptacja, tu się nie odkrywa nowych rzeczy. No, przynajmniej w filozofii dzieła.
Ano właśnie, jakie jest to dzieło?
Nijakie.
’Monk’ Ellison (Jeffrey Wright) jest pisarzem pracującym na uniwerku. Pewnego dnia spotyka pisarkę – Sintarę Golden (Issa Rae), która stworzyła bestseller „Moje getto”. Pod wpływem tego wydarzenia – a także kilku innych – 'Monk’ postanawia strollować swoją branżę. Wychodzi mu to znakomicie.
No i widzicie, mam tu parę problemów, ponieważ przy oglądaniu nic nie czułam. Owszem – było parę razy do śmiechu, bo trudno się nie śmiać, gdy ktoś w znakomity sposób nabija się z branży wydawniczej i samych pisarzy. Tak, można powiedzieć, że to nie do końca jest krzywe zwierciadło, a właśnie tak się dzieje.
Tak, przemawia przeze mnie zgorzkniałość, ale prawda jest taka, że to są jedyne sceny, przy których coś czułam. Przy reszcie? Nudziłam się. Akcja wydawała się niemrawa, nijaka i jakoś tak… nie bardzo potrafiłam wejść w tę historię. Przedstawiają nam bohaterów, pałętamy się wokół nich i właściwie mam wrażenie, że dla historii niewiele to wnosi. Sama kwestia napisania książki i tego, co dalej to jest jakaś poboczna historia, tak naprawdę. Ale… nie potrafiłam się ani się wzruszyć, ani przejąć, kiedy 'Monkowi’ poszło coś nie halo. Po prostu null, zero.
Obejrzałam ten film, by zobaczyć jak czarni nabijają się z wokeizmu. I wiecie, co? Prawie tego nie dostałam! Prawie, bo owszem – fabuła brzmi zabawnie, super, tyle że ta branża jest durna jak stado zapijaczonych mew nad Bałtykiem o szóstej rano. Serio. Ale dobra, to nie ma być gorzka relacja z życia pisarki, która nic nie wydaje; choć właśnie dlatego powinnam bardziej się zżyć z 'Monkiem’ – on też był sfrustrowany na polu zawodowym i miał ku temu bardzo poważne powody.
Wracając do nieszczęsnego wokeizmu, trochę zmarnowana szansa. Dla mnie to za mało, chociaż zaczyna się obiecująco i w dalszym ciągu jest kilka rzeczy, które można by uznać za trolling tego ruchu. Problem polega na tym, że osoby spoza USA bardzo słabo to odczują, jeśli w ogóle. No może jeszcze w jakiś krajach afrykańskich, gdzie jest pieprznik typu „połowa biali, połowa czarni”. Reszta? Reszta chce się bawić znakomicie, ale nie dostaje dobrego materiału.
Nwm, może książka jest lepsza i wyjęli z niej po prostu to, co najlepsze, w końcu dostali Oskara za scenariusz adaptowany. Ale jeśli tak, to niestety – absolutnie nie czuję się zachęcona do przeczytania „Amerykańskiej fikcji”.
A i końcówka… Była średnia. Z nóg nie powaliła, zakończyła się w trochę – może nie dziwny – ale byle jaki sposób, jakby autor nie miał sił albo pomysłu na dokończenie. Czegoś w tym dziele brakowało.
W ogóle czegoś mi w tym wszystkim brakowało – emocji, wczucia się w amerykańską fikcję, wczucia się w bohaterów…
No tak czy siak – jak macie ochotę, obejrzyjcie, ale nie spodziewajcie się tu jakiegoś wielkiego cudu. Co najwyżej dostaniecie tu miły seans, chociaż – jeśli Wam się spodobało „Dream Scenario”, to „American Fiction” jest dokładnie w tym samym stylu.