[33 dni] Self-love #23: idź na randkę ze sobą

I tak około 15 postanowiłam coś z tym fantem zrobić. No więc najpierw kremik na twarz z darmowych próbek – co by się nie zmarnował, bo przecież ważność do końca roku, a nawet krócej.

Potem pozostawała kwestia stroju i w sumie fajnie wyszedł, i dopiero w tramwaju przypomniałam sobie, że zapomniałam bransoletek:

No ale randka to randka, a lody włoskie…

Wzięłam „orzechowca” – czyli śmietankowe lody, do tego bita śmietana, do tego sosik z orzechami, do tego wafelek, ogólnie było ekstra. Tak się podjarałam tym daniem, że ludzie to zauważyli i jeden typek do mnie:

– Ej pani, podziel się pani.

xD Kazałam mu iść (zapewne po loda), tak czy siak się typek odczepił. I może nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie przypomniało mi się, że często ongiś mnie jakieś dziwne typy zaczepiały. Ale to było kiedyś. Może w końcu zaczepi mnie ktoś właściwy. A wracając do loda, to rzeczywiście jadłam go w ramach randki ze sobą i zdziwiłam się – bo za każdym razem jestem zdziwion, gdy to się staje – że czuję się jakaś taka… pełna. Ale w sensie takim, że nie potrzebuję się napełniać śmieciowym żarciem typu chrupki i chipsy. No, problem w tym, że to trwało do wieczora, bo prawdopodobnie mój nawyk okazał się silniejszy. Trochę to straszne, ale co zrobić? Popracuję jeszcze nad tym, licząc, że samo w końcu odpadnie.

No bo – jeśli cały dzień bym czuła miłość do siebie, to nie miałabym ochoty na kupowanie chipsów. Hmmm… Może to jest metoda?

Tyle że jak się napełnię miłością przed wejściem do sklepu, to będę chciała kupować najdroższe rzeczy, a nie tędy droga, ponieważ mój budżet wynosi 700 złotych miesięcznie. Dlatego szukam pracy, a raczej powinnam.

Po seansie „Barbie” musiała się we mnie obudzić lewaczka, aczkolwiek… spójrzcie na to zdjęcie.

Z pozoru wszystko gra, prawda? A teraz paczajta. Wchodzicie do galerii handlowej – obojętnie jakiej. Co widzicie? Ciucholandy, ale my nie o tym, bo w ciucholandach panuje powiedzmy równouprawnienie. Tak, tak, dobrze myślicie, w którą stronę ja chcę iść. No więc: następnie co widzicie to albo liczne lodziarnie czy inne restauracje, albo drogerie. I moooooooooże jakąś – gdzieś wyżej – siłownię. Liczba siłowni w porównaniu do liczby drogerii jest żadna. Czy to źle? Jeszcze nie – w końcu i w siłowniach zapewne panuje równouprawnienie, dostęp do niej mają obie płci niezależnie od tego, w jakim są stanie, i czy facetom nie wciska się schematu macho. Zresztą, schemat macho jest trochę krytykowany przez feminazi, ale ja też nie o nich. I teraz tak: mamy małą liczbę miejsc dla macho, dużą liczbę miejsc drogerii. Powiecie, że w drogeriach panuje równouprawnienie.

No, tyle, że nie.

Po pierwsze – reklamy. Jakoś chodząc po galeriach handlowych nie zauważyłam, by reklamy o kremach i pielęgnacji skóry były skierowane do mężczyzn. Może jedna, a i tak nie pamiętam, by była taka, bo w sumie bardziej by się to odnosiło do żelu pod prysznic. Taaak, mężczyzna musi się myć codziennie – i w jednym płynie ma żel na włosy, skórę i do miejsc intymnych. Nie to, co kobiety, wszystko osobno, drożej i jeszcze w jakiś dziwnych, różowych tubkach.

Po drugie – przyjrzyjcie się. W Rossmanie mamy działy typu „dziecięcy”, „do kuchni”, ale też „męski”, z czego męski jest porównywalny do „dziecięcego” na przykład, albo „do kuchni”. Układ sklepu jest taki, by większość produktów była dla kobiet. Można powiedzieć – ale o co chodzi, przecież kobiety lubią dbać o siebie, nakładać te jebane szminki, i inne sztuczne rzęsy, ne?

No właśnie nie.

Prawie cały przekaz podprogowy jest skierowany wyłącznie do kobiet.
A mężczyźni nie muszą dbać o siebie?
Halo?
Nie wymyślono im różnych pielęgnacyjnych cacków? Przecież mamy maszynę propagandową w postaci reklam, mamy też możliwość produkcji. Więc o co chodzi, kobiety na całym świecie bardziej się na to nabierają?

Właściwie to czemu kobiety mają się bardziej starać od mężczyzn? Czemu właściwie dałyśmy sobie wepchnąć bzdury? No dobra – lubimy o siebie dbać. OK. Ale jak któraś nie używa żadnych prawie kosmetyków (z wyjątkiem mydła i szamponu), to może się momentalnie poczuć gorzej. A tak nie powinno być, to jej wybór i jeśli zachowuje higienę, to jest w porzo.

Dobra, kończmy już ten temat feminazi, bo tekst się rozwadnia.

Czy ten tekst się skończył?

Nie – bo pora przejść do kolejnego tematu… choć może i nie. Wiecie, bo wczoraj wróciłam i jakoś tak… stwierdziłam, że mam dość dramatu w mojej głowie. Dramat dotyczył powieści „Agafe”. I rzeczywiście, zrobiłam dużo rzeczy, by tę sprawę zakończyć i dziś widzę, że nad tematem dalej trzeba popracować, bo rzecz ciekawa, kompleksy to niedobór miłości w sobie. Chyba napiszę osobny wpis, a zresztą i tak jeden już powstał, dla Królowych Pisania. Zapraszam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *