76
Uwaga – ten tekst może Ci się ciężko czytać, ponieważ jest tekstem na siłę. Zostałaś ostrzeżona, Droga Królowo, ale chcę zachować szczerość wobec Ciebie. Zresztą, może to doświadczenie kiedyś komuś gdzieś, w innym wszechświecie się przyda.
Dobra, wystarczy tej wody.
* * *
Od jakiegoś czasu nie piszę. Nie potrzebuję. Kram został na papierze, nic z tego nie ma, macham ręką. Inne opowieści także. Bzdety. No dobra, bo może i nie bzdety – w transie naprawdę dobrze mi się pracowało, wszystko było fajnie.
Ale…
Impreza się skończyła.
Zamykamy okna, drzwi i idziemy spać.
Dobranoc.
A, nie, czekaj, miałam Ci przekazać coś ważnego.
To już jest koniec?
Od jakiegoś czasu męczyło mnie to, co zawsze. Pytanie, które towarzyszy mi przynajmniej od dwóch lat, jak nie więcej. Po co pisać? Jak? Już pomijam, że studia kompletnie zblokowały i co gorsza – włożyły do łba jakieś głupoty, zwłaszcza w zakresie KTO JEST WASZYM ODBIORCĄ.
No dobrze, kto jest odbiorcą tekstu może i się jeszcze wybroni, jako, że tu chodzi o dawanie i dostawanie. Dajesz tekst. Chcesz, by tekst coś przekazywał.
Ziewam.
Młode, naiwne ideały pisarki.
Młodej pisarki.
Czyżby?
Dobra, rozważając sprawę stwierdziłam, że za chuja nie wiem i nic nie rozumiem, trzeba by tu kogoś z boku zapytać. No to zapytałam przyjaciółki.
– O co chodzi z pisaniem? – padło moje pytanie.
– Piszesz nie dla siebie, a dla produktu. I tam jest jakieś nieporozumienie. Poza tym z mojego oglądu wynika, że z pisaniem jest jakiś masowy blok, tak od 20-30 lat. Nie wiem, co się stało, ale tak jakby źródło przestało zapodawać. (…) To jest sztuka, nie możesz pisać dla produktu. To się kłóci wewnętrznie. Tak samo jak wg mnie leczenie jest formą sztuki. Jak robisz to dla pieniędzy, to nie masz połączenia. To jest jak leczenie swoją energią. Nie możesz zużywać swojej wewnętrznej energii. Musi iść ze Źródła. Tak samo jak ze wszystkim, tak jakbyśmy sobie dostęp zablokowali.
Tak – system jest tak zbudowany, by wciskać ludziom biedę, strach i inne straszne bzdetolety. A jak się boisz, to odcinasz się od Źródła, czy coś w ten deseń.
Ja: – Ja chyba nie potrafię pisać. Tzn. mogłabym, ale nie wiem po jaki chuj.
– No i o to biega, laska. Nie pisze się dla innych, tylko dla siebie. Albo nie wiem w jakim celu. To tam jest i musisz zebrać to słowa. Dzieło jest efektem ubocznym tego procesu. Albo takim wydalającym efektem, raczej ubocznym. (…) To nie ma być cel życia. To jest efekt uboczny tego, że dusza chce się wygadać. Musisz to zrozumieć.
A w mojej głowie: „ja nie chcę pisać”.
76
Mam takie poczucie ostatnio, że największym problemem, z jakim pisarz może się zetknąć, jest splendor. Znaczy się, ego, które wymaga splendoru. To dziwne trochę rozpoznanie, ale jeśli przyjmiesz, że przebywasz w swojej głowie i w dodatku jest to opowieść, w której toczysz opowieść, to przez chwilę masz poczucie, jakby ktoś miał głęboki, wewnętrzny problem. No, ale cóż – matrixa można rozwalić tylko w jeden sposób. Miłością. A my tymczasem zejdziemy na ziemię i rozważymy kwestię splendoru.
Bo widzisz – piszesz i piszesz, i przeżywasz wspaniałe przygody. Tylko co z tego, jeśli nie ma to odbiorców? I ja się tym przejmuję. A właściwie już nie, bo olałam chyba sprawę tak mocno, jak tylko można.
Dawno, dawno temu chciałam sławy – ale sława… po co mi sława? Przecież tylko ja jestem na tym padole, reszta to boty. Czy jakoś tak mawiają, tak czy inaczej, sprawa się nieco skomplikowała przez przebudzenie ludzkości i sobie myślisz: o czym ja tu, a, miałam o splendorze. No i temat ucieka, chociaż palce całkiem chętnie i zgrabnie – trochę zgrabiałe co prawda, bo od okna wieje chłód, a ja nie chcę zatrzymywać się na krótkich stwierdzeniach, jakbym była wygłodniała tekstu
Dobra, stop, bo nikt nie lubi strumienia świadomości. Przyznajmy to szczerze, absolutnie nikomu nie czyta się takich tekstów dobrze.
No, ale pytanie jest takie: po co pisać, jak nikt tego nie widzi?
W ogóle… Ech, mam burdel w głowie, jeśli chodzi o drogę pisarską. Znaczy moją. W jakiś dziwny sposób się to układa, że mam talent, lubię pisać, ale jakoś się nie mogę tak do końca z tym fantem dogadać i nie wiem, dlaczego.
Ktoś powie: bo to nie twoja droga.
Ale kto tak powiedział, to było dawno. I zresztą, człowiek jest wolny, dusza chce doświadczać, więc jej tam wsio rawno, czy jej właściciel pisze, rysuje, czy cokolwiek innego tworzy. No, ale doświadczenie liczy się najbardziej. Tym bardziej, że niczego więcej do szczęścia nie potrzeba. Życie ma być pięknym doświadczeniem, a ja spadam z drzewa, chcąc pisać i wydawać powieści.
Teoretycznie mogłabym na Amazonie, ale w Polsce nikt nie kupuje powieści w tym miejscu, plus wszyscy jak już to się rzucają na kolorowanki i inne tego typu historie. No więc jak ja mam się cieszyć publikacją tekstów i splendorem?
Wszyscy mi powtarzają, że mam talent do pisania, czy też raczej – no, umiem pisać. Pisać umiem, bo całe życie to robię i nie wiem, po co. Właściwie, trudno powiedzieć. Teraz pęd na sławę mi przeszedł i może bym się z tego całkiem ładnie cieszyła, tyle że to nie rozwiązuje problemu.
Widzisz – teksty i tak chcą odbiorcy. Widzisz, to miło z kimś podyskutować choćby i z tego względu, że inna od nas opinia sprawia, że mamy świeży pogląd na sprawę.
Problemem są jakieś dziwne przekonania, stwierdzenia, programy i kij wie, co jeszcze w mojej głowie. Jestem pewna, że to tylko z tego powodu nie idzie mi pisanie. Czuję, że może to mieć związek nie tyle z matką, a z moim poprzednim wcieleniem. Może wtedy byłam niespełnionym pisarzem i głodowałam?
– To było modne – powiedział przyjaciel. I miał rację, bo ile razy się słyszy o biednych, zapomnianych twórcach?
Ale skoro już mam tę umiejętność pisania, skoro już mnie to bawi, zwłaszcza tworzenie Kramu, to… nie ma nic złego w tym, że się z tym z innymi podzielę.
I tu puenta – tym razem prawdziwa.
Doskonale wiem, że nic z tego nie wyjdzie.
Nie wyjdzie wyjście do ludzi, nie wyjdzie sława, której nie potrzebuję. Wyjdzie za to co innego. Tekst.
Tekście, po co istniejesz?
75
A może pisanie to forma nie tyle ucieczki, co sposób na odpoczynek?
Mówi się, że pisarze, twórcy uciekają w świat wyobrażony. Ale – nie musi tak wcale być. Tolkien (ekhem) się wkurzył, gdy ktoś mu to zarzucił. No, pamiętając, że był po I WŚ i z chyba jednym synem nieszczęśliwie poszło na kolejnej, to wniosek teoretycznie sam się nasuwał. Ale to jest zarzut, który ktoś sobie wyobraził.
Ty natomiast nie musisz uciekać w świat wyobrażony, bo możesz szukać odpoczynku. Dla siebie, dla umysłu. Noc jest właśnie idealną sferą, porą, która na to pozwala. Bo cisza i nikt się nie kręci.
Problem w tym, że czasem odpoczynek i pisanie nie idą w parze.
To, co idzie w parze, to odpoczynek i absolutne nicnierobienie.
Tu nie ma wymówki „bo nie mogę zasnąć”, po prostu leżysz i… tyle. Możesz też siedzieć.
Opowiem Ci dzisiejszy dzień – otóż, poszłam spać rano, wstałam o 15 i postanowiłam se leżeć. Coś mnie trzymało w łóżku, ale w pewnym momencie poczułam, że odpoczywam. I było tak przyjemnie.
Absolutne nicnierobienie to stan, w którym nic nie robisz. Trudne, prawda? Bo ja na przykład po tym nicnierobieniu i wstaniu wieczorem zaczęłam sobie wyrzucać, że to nie systemowe, a poza tym dzień już był i tak dalej. Ale co odpoczęłam, to moje. I wiem, że te wyrzuty są spowodowane wieloma bzdetoletami zawartymi w moich myślach. Przekonania, które są prawdziwe tylko dlatego, że są przekonaniami. A przecież kreator nie musi się martwić, że system, że inne bzdety. Prawda? Kreator zna swoją siłę i ma moc.
Więc odpoczynek umysłu to całkowite odcięcie się od mediów. Informacji z internetów, telewizji – czegokolwiek. Kompletna cisza, kochana Królowo. A że myśli przebiegają jak stado krów? A nie, czekaj, krowy nie biegną. Co za suchar, ale może się uśmiechniesz.
A może odpoczynek w lesie – tak po prostu, z całą ekipą. Las sam w sobie jest uzdrawiający, a jak pamiętam, to dość niedaleko jest takie coś podobnego czy tam leśnego. To naprawdę wystarczy. Kolor zielony jest uzdrawiający. I po spędzeniu całego dnia w takim środowisku człowiek naprawdę może się czuć lepiej i mam nadzieję, że ewentualna opieka nad kimś faktycznie będzie tylko szczegółem. To znaczy mówię z tej perspektywy, bo co singiel może wiedzieć o opiece :).
Myślę, że nawet eliminacja kontaktu z internetem, social mediami na 15 minut może jakoś wspomóc sprawę. Zero zwracania uwagi na telefony i tak dalej. Po prostu bycie w sytuacji, która po prostu jest.
74
Lubię pisać. Czasami po prostu fajnie jest coś napisać, by przekazać jakąś historię, zwłaszcza taką, która ma dać do myślenia.
Ostatnio napisałam o swoim dzieciństwie. Było smutne i w ogóle, no, wiadomo, jak to dzieciństwo w klasycznej budzie polskiej. Ale… Tuż przed tekstem uświadomiłam sobie, że brak odebrania nagrody to nie była moja wina. A dokładniej – że obowiązkiem nauczycieli było zareagować na mój brak reakcji. W trakcie pisania uświadomiłam sobie może trochę bardziej, w każdym razie czuję się teraz wolna od tego bzdetoleta, od tych wyrzutów sumienia. I wcale nie muszę stosować rewizji.
Czasem prościej jest coś opisać, niż zastosować zmianę przeszłości.
Moją naczelną intencją tekstu było: „daj do myślenia”. Pomyśl odbiorco. Czy edukacja dziś to inna edukacja, niż dawniej? I tak, i nie -z tego, co się orientuję, może szkoła by lepiej zareagowała na tamtą moją reakcję. Z drugiej strony wciąż słychać o nauczycielach, którzy nie traktują uczniów jak ludzi. A poza tym pomyśl. Nad sytuacją, odbiorem przez dziecięcy umysł.
Niekoniecznie nad samą autorką.
Po co autorzy – głównie felietoniści, twórcy pop-psychologicznych, pop-rozwojowych tekstów piszą o tym, co ich spotkało?
I można stwierdzić, że „aby się wypisać”. OK, ale nawet wtedy, gdy autor pisze 342234432 raz o tym, że miał raka i w ten sposób się wyleczył? To było dawno i wszyscy o tym wiedzą.
Nie, on nie chce się wypisać z traumy, a nawet jeśli – pisanie może uzdrawiać. U mnie to działa często tak, że sobie bardziej coś uświadamiam. Pisanie po prostu może wspierać naszą psychologię. Ale nie, oni nie chcą już leczyć tej traumy, bo mają ją wyleczoną.
Nie chcą również litości. Po co? Przepracowali w sobie różne podejście do sprawy, uświadomili sobie wiele rzeczy, jest teraz tak, że są uzdrowieni.
To po kiego czorta poruszać sprawy sprzed trzydziestu lat? Po co pisać o biednym Marku, który nie miał na flet, ale wujek mu obiecał w zamian za (tu wstaw co chcesz) i go chłopak ostatecznie otrzymał?
Z jednej strony – jest to chęć pisania. Bo się to po prostu lubi. Czujesz, jak w palcach swędzi.
Z drugiej strony – a może by tak… przekazać to światu. Czemu nie? To kolejna opowieść. Miło jest słuchać opowieści, zawsze mogą wywołać refleksję albo śmiech. W końcu aktorzy, dziennikarze ostatnio dużo mówią o „me too”. Ten ruch jest znany, chociaż chyba się skończył. Ale…
Czy musieli oni wstać do biurka, wziąć kartkę i wypisać się?
Czy ja – jako autorka kursu-poradnika dla pisarzy – powinnam zmuszać takiego delikwenta, by wypisał się koniecznie na KARTCE, a potem to spalił?
Wiadomo – dla mnie najlepiej jest… no właśnie nie. W sumie nie ma to specjalnej różnicy, na jakim sprzęcie piszemy. Przecież napisałam o tym nieszczęsnym konkursie na plastyce i uświadomiłam sobie w pełni, że to nie moja wina, że to kadra pedagogiczna zawiniła. I nie, nie mam tu na myśli zrzucania winy za swoje podejście na innych. Dobrze wiesz, Królowo, o co kaman. No i tekst był na kompie tworzony, a jednak świadomość poszła w górę. Także przy pisaniu tego newslettera tak to działa.
Wiadomo – pisanie w zeszycie jest cute, ale czasem się nie chce, a poza tym… nie trzeba.
Jeśli chcemy coś sobie uświadomić, to sobie to uświadomimy. Po prostu.
I może najlepiej by było spalić na kartce, ale… to tylko symbole. Symbole dla umysłu.
Tak naprawdę, jeśli chcesz sobie uświadomić, to możesz to zrobić w jednej sekundzie, w głowie, tak po prostu. Tylko chęć tego jest wymagana. Wiadomo, że są łatwe i trudne sprawy, w tych trudniejszych symbole mogą być przydatne. Czy konieczne? Nie wiem, to chyba od Ciebie, Królowo, zależy.
W końcu tworzysz swój świat, prawda?
Tak czy inaczej, czasami nie chce się rozważać sprawy przez 45+ minut, a potem szukać miski i męczyć się pół godziny, żeby to podpalić. Ba, ja na tę chwilę praktycznie nie mam w czym spalać takich rzeczy.
Ale nie muszę.
Miłość nie wymaga stosowania symboli, miłość pozwala, by wystarczyła chęć i przepracowanie w samej głowie. Nikt tego nie musi widzieć.
Ale czasem chcę, żeby ktoś to zobaczył.
Dlaczego?
Bo lubię pisać, lubię dawać innym historie.
73
Dlaczego dziś wyrzuciłam z dobre kilo papieru – czystego? Przecież to zbrodnia, nieprawdaż?
Tyle że ten papier widział moje najgorsze stany emocjonalne. Był ze mną z kilkanaście lat, w czasie których bardzo dużo się działo. Ba – towarzyszył mi przed studiami i nic z tego nie wynikało. I szczerze? Zawsze miałam jakiegoś bloka, by pisać w tych papierkach. Dlaczego? Przecież dostałam go od przyjaciółki.
Przyszło: „nie chciała” – taka intencja. Chyba papier to wyczuł i poczuł się odrzucony. Generalnie, zamiar miała dobry, jednak wszystko to wiązało się z jej studiami, przeżyciami. O, tak. Mieszkała w Krakowie, gdzie studiowała matematykę nie bez problemów. I nie, nie chodziło o trudność w materiale uczelnianym. Problem polegał na jej zdrowiu – do tego stopnia miała przeorane, że nie była w stanie kończyć kierunku. Udało jej się to dopiero lata później, gdzie indziej i na czym innym, ale to już zupełnie inna historia. Wtedy jednak w moim domu papiery od niej – z czasów studenckich – jeszcze były. A więc, papier wziął jej „negatywną energię”, że tak powiem.
To łatwo mówić, łatwo snuć teorie, ale… właściwie dlaczego? Dlaczego ludzie biorą coś ze śmietnika i dziwią się, że nie wychodzi im używanie? Dlaczego na grupach wiedźmowych co jakiś czas pada pytanie: „jak oczyścić X”?
Ano, dlatego, że WSZYSTKO JEST ENERGIĄ. Nasz świat jest energią, to, co w nim jest pojawia się nie tylko dlatego, że to sobie wyobrażamy, ale CO i JAK sobie wyobrażamy.
Proste porównanie: książka. Autor sobie wyobraża poszczególne sceny. Gdy jest smutny, tekst przybiera… może niekoniecznie przybiera smutną postać w ścisłym tego słowa znaczeniu. Ale chodzi mi o to, że czuć z tekstu ten stan. Ba, twórcy nieświadomie potrafią zawrzeć pewne podpięcia.
Najczęściej podpięcia pod mroczne i dziwaczne byty pojawiają się w horrorach. Z jednej strony jest tak dlatego, że strach jest najłatwiejszym stanem do podpinania się niefajnych bytów. Z drugiej strony jest tak dlatego, że żeby wywołać spięcie, trzeba bardzo silnych emocji. I to wszystko można zawrzeć w sztuce.
Ba, nie tylko tej, której opowiada jakieś historie. Są książki ezoteryczne, które mają podpięcia pod różne niemiłe energie. Czy to prawda? Nie wiem, nie sprawdzałam, ale wieść, że autor X daje podpięcia w tekście już się rozniosła. Ale wiesz, co?
Wszystko też zależy od tego, W JAKI SPOSÓB PODCHODZIMY DO SPRAWY. Czyli, jak to powiedział klasyk Jack Sparrow: to nie problem jest problemem, ale stosunek do niego.
Jeśli podchodzimy do historii jak do jeża, to może nam się nie spodobać. Ale jeśli podejdziemy z dystansem, to może się sporo zadziać. Najważniejszy chyba jest on (powiedział Yoda XD). Tak czy inaczej, wtedy jest minimalna szansa na to, że coś się podepnie pod nas, bo jesteśmy świadomi.
Czy „Agafe” zawiera jakieś podpięcia? Mam nadzieję, że nie. W sumie to już nie, jeśli tak było, to przeszło; bo wiesz, rzeczy się zmieniają. Szczególnie wtedy, kiedy twórca zmienia do nich stosunek.
Na przykład ja postanowiłam parę brulionów zachować, z tą jednak poprawką, że z mocną czułością je traktuję. Wyrwałam okładki i będę sobie te czyste kartki transformować na zeszyty personalizowane. Na pewno będzie to zupełnie inna energia, niż ta, którą miały przed transformacją.
Transfujmy. Energia jest w ciągłym ruchu.
72
Po co pisarzowi znać metody grania u aktorów?
Odpowiedź prozaiczna: żeby nie zrobił z siebie idioty wypowiadającego się na temat, na który nic nie wie.
* * *
Chyba wszyscy znają tzw. metodę Stanisławowskiego. Jest ona obarczona złą sławą, ale – żeby było smutniej – nie do końca zasłużoną.
Co poleca Stanisławski? Poleca znaleźć w sobie tę postać, którą się odgrywa. Oznacza to, że aktor odgrywając powiedzmy Darka spod budki, musi go w sobie wynaleźć. Sięgnąć do wspomnień, gdy na przykład siedział na mrozie, pił cokolwiek i czekał na nie wiadomo co. Stanisławski zakładał, że absolutnie wszystko, czego aktor potrzebuje do odegrania roli, ma już w sobie – w jego wspomnieniach, intuicji i tak dalej. W ten sposób, uruchamiając spamiętane emocje z jakiejś sytuacji, aktor może odegrać lepiej taką rolę Darka, niż gdyby tego nie zrobił.
No i jak, brzmi groźnie? Nie? To przechodzimy do kolejnej metody, która to jest niejako opisywana jako Stanisławski.
Błąd wziął się z tego, że Lee Strasberg był jego uczniem. I wyszedł z tego samego założenia, co jego mistrz, ale poszedł znacznie dalej. Jemu już nie chodziło o to, by znaleźć wewnętrznego Darka, ale o to, by stać się nim w pełnym tego słowa znaczenia. No więc… zamiast szukać w sobie Darka, aktor najpierw wchodzi do sklepu, kupuje piwo, wychodzi i stoi przed budką i czeka na zbawienie. Tym samym korzysta ze wszystkiego, co jest w nim – do wspomnień, emocji i tak dalej. O kilka kroków dalej, niż Stanisławski.
Jest to metoda obarczona dużym ryzykiem dla psychiki aktora, bo może poplątać tak wszystko, że ten nie do końca będzie sobie zdawał sprawę z tego, co jest prawdą, a co fikcją filmową.
Tu liczyły się przede wszystkim emocje.
Czy odnalazłaś w tym, co robisz pisząc, jakieś punkty wspólne z powyższymi metodami? Nie? To być może metoda pani Stelli Adler okaże się tym, co tak naprawdę stosujesz.
Adler się niezmiernie wkurzyła na Strasberga – którego również była uczennicą – i pojechała do Paryża po to, by u Stanisławskiego zaznać prawdziwego znaczenia jego metody. Gdy wróciła, powiedziała, że Strasberg przeinaczył metodę, w rezultacie czego… Stella stworzyła własną technikę.
I tutaj gratis: gdy rozmawiasz z RPG-owcami możesz się lakonicznie uśmiechać, ponieważ oni myślą, że robią to wszystko metodą Stanisławskiego. Ale Ty wiesz, Kochana Królowo, że tak naprawdę stosują technikę Stelli Adler.
Bo to Adler stwierdziła: eee tam, wchodzenie w siebie, szukanie jakiegoś wewnętrznego Darka i plątanie wspomnień jest be. To powoduje tylko problemy, a jest o wiele łatwiejszy sposób.
Jaki?
NORMALNY – masz scenariusz. I Darka. I zaczynasz sobie wyobrażać Darka. Zaczynasz wczuwać się w jego historię poprzez historię całości. Po prostu najważniejsze jest to, by odnaleźć tego cholernego Darka nie w sobie, a w świecie przedstawionym. Jakby się zachował? Jaką ma za sobą przeszłość, że wylądował koło budki? I nawet jeśli to nie jest zapisane w scenariuszu, to aktor w tym momencie ustala takie szczegóły ze scenarzystami i reżyserami. Tak, przeszłość bohatera bardzo buduje postać.
To oczywiście nie oznacza, że nie przeżywasz emocji, pisząc. Ale to oznacza jedno: Twoja podświadomość nie robi Ci żadnych problemów. Choć bierze prawdę i fałsz za jedno, to dzięki świadomemu kreowaniu historii – mając po prostu pełną świadomość, że wspomnienie A należy do Ciebie, a wspomnienie B należy do Darka – to nic Ci się nie zadzieje. Jedynie w przypadku ciała może być mocniejsze kombo, ale o tym dalej.
Kolejne dwie popularne metody to metoda Sanforda Meisnera i Michaiła Aleksandrowa Czechowa. One jednak służą aktorom, a nie pisarzom… przynajmniej nie na etapie tworzenia książki. Tak więc pozwól, Droga Królowo, że odpuszczę sobie ich opis, ale – jeśli zechcesz się dowiedzieć, to daj znać, dopiszę.
No dobrze, wiemy już, że dzielni RPG-owcy z plastikowymi mieczami u boku pomylili metodę Stanisławskiego z metodą Strasberga.
Nie mniej, przyznam szczerze, że wiedza o tych metodach jest ważna nie tylko dlatego, żeby nie zrobić z siebie głupka przy rozmowie z aktorami, ale również dlatego, że to jak wchodzi się w wymyśloną przez nas historię ma ogromne znaczenie dla naszej psychiki i organizmu.
Niby oczywiste, prawda?
Przypomnę tylko, że co drugi aktor (dane z sufitu) ma problemy ze sobą w ten i tamten sposób. Można przypuszczać, że to wina nieszczęśliwego dzieciństwa, a w ogóle to matka nie dawała Beniaminowi ubierać się w cukierkowe sukienki. No, ale mając na uwadze, że pierwsze dwie metody czerpią z wnętrza aktora właściwie ile wlezie, to w pewnym momencie może mu się zrobić limo we wnętrzu.
Jest taka anegdota o aktorze odgrywającym Jokera w „Jokerze”. Ten postanowił zagrać nie tylko na ekranie, ale także i w domu. Jednym słowem, stać się Jokerem poza ekranem. Oczywiście nikogo nie zabijał, chodziło o sylwetkę. Filmowy Joker miał mieć wręcz anorektyczną, więc aktor doprowadził się do takiego stanu, by widz myślał „ale anorektyk”. Problem w tym, że ten aktor przy każdym swoim filmie stosuje te zmiany na ciele i to zaczyna powoli wychodzić na jego zdrowiu. Mało tego, zaraz po „Jokerze” ekipa filmowa – nie wiem tylko, czy z tego, czy z kolejnego filmu – przyznała się otwarcie, że zaczyna się martwić o stan fizyczny aktora.
(Tak, wolę powtarzać „aktor”, zamiast sprawdzić jego nazwisko).
I trzeba pamiętać, że zdrowie fizyczne MA wpływ na stany, w jakim się człowiek znajduje. Jeśli boli ucho lub ząb, to na 99% po dłuższym czasie taka osoba będzie miała stany znacznie obniżonego nastroju, żeby nie powiedzieć depresyjne.
Obie metody mówią o emocjach, by je przywoływać w ten czy tamten sposób. To powoduje kolejny problem.
Nasze ciało zapamiętuje emocje i trzyma je w sobie.
Więc jeśli nasz Darek miał traumę, i jego Iza ją odgrywa i widzi, w jaki sposób do tego doszło i czuje tę Darkową traumę, to możemy się spodziewać, że ich ciała zapamiętają te emocje, ten stan w jakiś sposób. I nie byłoby to w jakiś sposób groźne, gdyby nie dwie rzeczy. Po pierwsze, samopoczucie organizmu może wywalić czasem w randomowej chwili. Na przykład, Darek pamięta, że kałuża go przeraża. I nasz aktor, który po prostu szedł sobie na zakupy wdepnął w kałużę i tak – jego ciało w tym momencie zareagowało lękiem. Po drugie, aktorzy to często osobniki, które… eee, no nie można powiedzieć, że są spod ciemnej gwiazdy, ale właśnie przez swój nieszczęśliwy stan lądują wśród narkotyków, alkoholu i innych nieprzyjemnych numerów. Prawdopodobnie nie dochodziłoby do tego, gdyby ci sami aktorzy po każdym dniu zdjęciowym… oczyszczaliby siebie energetycznie i cieleśnie. A żeby było zabawniej, metody na to są proste jak budowa cepa.
Na przykład leziesz pod prysznic i wyobrażasz sobie, że woda – możesz do niej dodać soli – oczyszcza Cię z wszelkich głupot i energetycznych naleciałości. Po wszystkim możesz podziękować za proces.
Tak – woda obmyła Cię z energetycznego brudu, ale żeby do tego doprowadzić trzeba było użyć… wyobraźni.
Aktorzy też często są zmuszeni do używania wyobraźni, na przykład odgrywając rolę na green screenie (choć ta metoda powoli odchodzi, ale to inny temat). Zakładam więc, że potrafiliby wyobrazić sobie zmywanie energetycznych brudów w czasie prysznica.
I a propos wyobraźni.
Często podkreślam, że wyobraźnia tworzy świat. Widzę to po tzw. metodach kwantowych, które potrafią wspaniale wykorzystywać moc wyobraźni. Na przykład, wyobrażasz sobie, że coś masz i czujesz to, i mówisz sobie: „pamiętam, że kiedyś tego nie było, ale teraz jest”. I co najciekawsze: taka postawa działa!
Albo rewizja (nożyce korekcyjne Goddarda) – zmiana przeszłości odbywa się poprzez zastosowanie wyobraźni.
I w tej ostatniej metodzie zmieniasz wyobrażenie o przeszłości. A że ją doznajesz, a że odczuwasz, a że wiesz, że TAK BYŁO, to nawet nie wspominasz później o tym, że zaszła jakaś zmiana. Ale wciąż do zmiany użyłaś wyobraźni.
Tyle że do opisywania swoich postaci, czy odgrywania roli Darka TAKŻE UŻYWASZ WYOBRAŹNI.
Do czego zmierzam: żeby używać metody Stanisławskiego czy Strasberga, to moim zdaniem trzeba być dojrzałym, doświadczonym człowiekiem. Dlaczego? Bo tylko taki wie, że jest oddzielnym bytem od tego, co się odgrywa. Umie świetnie oddzielić świadomość wyobrażoną od świadomości bycia. W innym przypadku rodzi to problemy, jakie pokazała młoda aktorka z „Rodu smoka”. Otóż, powiedziała ona, że związek kazirodczy (czy jakie tam oni mają) jest w porządku. I oczywiście, świat mógł to wyśmiać, jakoś dziwnie zinterpretować, typu „eh, już ta propaganda LGBT tak mocno niektórym się wbiła do głowy, że i kazirodztwo zaczynają promować”. Ale moim zdaniem doszło tu do czegoś znacznie gorszego: aktorka nie do końca rozróżniała swoją świadomość od świadomości bytu, który grała. Stąd też ciepłe uczucie do niego. Bo właziła w niego, stawała się nim, więc siłą rzeczy nie mogła racjonalnie ocenić sytuacji, która została pokazana w serialu.
Czy pisarzowi również może to grozić? Cóż – pamiętam, że była książka opisująca ucieczkę dziewczynki przed czymśtam. Nie wiem, jakimiś nazistami czy innymi czerwonoarmistami. To nie miało znaczenia, zresztą dla nas też nie ma, bo nas obchodzi tylko to, że ta wędrówka była ciężka, coś z wilkami się spotkała, no i wreszcie pod koniec książki dotarła do swojej Ziemi Obiecanej, czyli miejsca bezpiecznego. Cokolwiek to było nas też nie obchodzi, bo nas obchodzi najbardziej to, że książka stała się bestsellerem i została zareklamowana jako „biografia autorki”. No i potrzeba było trochę czasu, nim ludzie się skapnęli, że TO NIE JEST BIOGRAFIA AUTORKI. Że ona to wszystko opisywała, i to wszystko JEST FIKCJĄ. Ale czy aby na pewno? Bo prasa sobie, a autorka sobie – choć ma za sobą burzę medialną i skandal, nadal twierdzi, że tak było. Po prostu to przeżywała. Czy zatem treść książki stała się dla niej rzeczywistością? I w jaki sposób wspomnienia fikcyjnej postaci mogły się urealnić w jej głowie?
Przyznam szczerze, że ja do uzyskania dojrzałości emocjonalnej, energetycznej, czy jakkolwiek by tego nie nazwać – nie do końca umiałam oddzielić swoje byty książkowe od siebie samej. A tak naprawdę, w stu procentach chyba nigdy się to nie uda. Bardzo głębokie relacje łączą mnie z Agafe i Amalią. Niestety, w przypadku pozostałych postaci nie bardzo, ale mam nadzieję, że skoro aktorzy nie wnikający zbytnio w emocje, nie szukający wewnętrznych Darków umieją go odgrywać, to i ja jestem w stanie opisać wiarygodne zachowania postaci.
71
OK – jesteśmy energią. Wszystko jest energią. W ten sposób rozumując, „nawet sranie jest pracą energetyczną”, jak to romantycznie zobrazowała moja kumpela.
Koncepcja męskiej i żeńskiej energii nie wzięła się jednak z czapy. To trochę efekt tego, że spoglądaliśmy na świat w sposób dualny. Dualizm to prosty pogląd: jest dobro i zło. Czerń i biel. Kobiecość i męskość. I nie ma nic w tym złego, ponieważ uczyliśmy się dzięki temu wykorzystywać swoje atuty.
Widzisz – mamy ciała. Ciało jest albo męskie, albo kobiece. I kobieta w męskiej energii bardzo, bardzo źle się czuje. Nie, nie dlatego, że nosi spodnie. Dlatego, że dla jej ciała, a nawet i świadomości nie jest to komfortowe doznanie. Z kolei mężczyzna w żeńskiej ma tak samo – co zresztą można zaobserwować w przypadku gejów… i nie mówię tego dlatego, że ich nie lubię, bo lubię. Jednak mam odczucie, że dzisiejsze lewicowe poglądy typu „pozwólmy być mężczyźnie kobietą”, bo tak – bez żadnego większego zastanowienia się nad tym – powoduje jeszcze większe szkody energetyczne.
Ten świat nie jest męski. Jest… niszczący i męskość, i kobiecość. Ale żeby tego dokonać musieli najpierw zmusić kobiety do tego, by weszły w męską energię.
Bo mężczyzna czerpie z kobiety.
– To jest jak woda. Przenikają się. On jest w ruchu, on czerpie z kobiety jak z misy. Nie jest wampirem energetycznym, po prostu oboje są jak woda. Jedno bez drugiego nie może istnieć – mówiła kumpela, a przynajmniej w ten sposób ją zrozumiałam.
Kobieta kreuje. Kiedy ona jest szczęśliwa, on przynosi do domu jeszcze więcej pieniędzy. Dla niego praca to polowanie, to konkurencja z innymi. Zadanie do wykonania. Kobieta zaś opiekuje się domem, wykorzystuje nadmiar gotówki do tego, by mieszkanie było w jeszcze piękniejszym stanie, do tego, by on mógł się nacieszyć smacznymi posiłkami.
Wcale nie oznacza to, że kobieta ma siedzieć w kuchni i płakać nad swoim losem.
A właśnie – nie zastanawiało Cię nigdy, Droga Królowo, dlaczego ogólna narracja obrzydziła nam siedzenie w domu?
Że tak zacytuję serial „Wspaniała pani Maisel”. Lata 1959-60. Pan domu stwierdził, że więcej nie będzie pracował na uczelni. Z kolei jego córka postanowiła działać jako komiczka. A matka? Matka próbowała ułożyć sobie życie. No, ale z kiepskimi finansami jest ciężko, nieprawdaż? To się panie pokłóciły i matka wygarnęła:
– To wszystko przez ciebie! Siedziałam w domu, gotowałam, sprzątałam, dziergałam, byłam szczęśliwa! Komu to przeszkadzało?!
Gdy wchodziłam w temat żeńskiej i męskiej energii – a powiem Ci, że to był strzał w dziesiątkę – to spotkałam na swej drodze Tatianę Pałucką. Do dziś jestem jej wdzięczna i sobie ją cenię. Bardzo kobieca, ale też realizująca się w biznesie.
I ona mówiła tak: żeby w kobiecie energetyka była w porządku, to 78% energii musi być kobieca. Wtedy okres nie boli, wtedy kobieta czuje się szczęśliwa i zaczyna się realizować. A także układać wnętrze z wysokiego poziomu. I analogicznie jest z mężczyzną: gdy ma sharmonizowaną energię, jest on w stanie przynosić pieniądze, działać tak, by jego partnerka była szczęśliwa.
I powiem więcej.
Tatiana Pałucka mimo swej ogromnej kobiecości, realizuje się we własnym biznesie. Jednak… właśnie – ona uczy, jak z kobiecej energetyki kreować obfitość. Więc jednak można, prawda?
Tak naprawdę wydaje się, że różnicą w kreowaniu obfitości – bo umówmy się, zarabianie wysokich kwot także jest obfitością – jest kwestia podejścia. Kwestia narracji.
Kobieca energia kreuje, transformuje. Bierze od męskiego, więc musi umieć przyjmować pomoc. Męska energia daje, ale gdy daje, to wymaga szacunku.
I na koniec opowiem Ci – przypomnę może – anegdotkę. Ale właśnie byłam po jednej z pierwszych sesji u Tatiany. To były sesje na harmonizację energii żeńskiej i męskiej. Polegała ona na tym, że wchodzisz do serca i spotykasz się ze swoim Rodem. Z męskiej i żeńskiej strony. Na obie te energie sesje były osobno i zaczynałyśmy od kobiecej strony. Ale gdy przyszło do ugadania się z męską energią… to potem musiałam narysować taką właśnie męską stronę. I szczerze? I po tym jak to zrobiłam, to rąbnęło mną emocjonalnie.
Mężczyzna. Przodek.
Płakałam jak bóbr.
Od tamtej pory bardziej doceniam mężczyzn, mniej się ich boję, no i jest jeszcze jedna rzecz.
Gdy widzę, jak męskość jest niszczona, gdy MĘŻCZYZNA PŁACZE, to czuję, że moje serce także chce płakać. To boli kobiecą energię.
Dlatego oglądając seriale tak często mnie one wkurzają – bo programują na niszczenie męskiej energii, bo wyjaławiają bohaterów z kobiecości i męskości.
70
Królowo, prawdopodobnie zaraz albo przewrócisz oczami, albo ziewniesz. W końcu jak mantrę powtarzam „nie porównuj swojego pisania do innych”. I wiesz, co? Powtórzę to jeszcze raz, ponieważ… odkryłam, dlaczego mi nie idzie.
To znaczy – samo w sobie pisanie mi idzie. W końcu piszę i będę przez długie lata pisać opowieść o Kramie. Jednak jak to wszystko skomercjalizować, jak zacząć na tym zarabiać?
Powiesz: możesz wysłać wydawnictwu. Powiesz: self publishing. I okej, to są w porządku rozwiązania, ale to rozwiązania, które powinny być właściwie na sam koniec drogi tworzenia.
To są zadania, które przejmuje męska energia.
Znowu gada o energiach, tak? Ale czuję, że raz na zawsze muszę to wyjaśnić. Wyjaśnić sobie, bowiem odkryłam coś przera… no dobra, niepokojącego. Ja, kobieta działająca w żeńskiej energii, traktuję pisanie w męskiej energii. Właściwie wszystko, co się wiąże z tym tematem tak traktowałam.
Przykład?
Co robi mężczyzna, gdy chce zarobić? Gdy ma cel? No właśnie, idzie po niego krok po kroku. I jasne, działanie wg jakiegoś planu czy konkretów nie jest złe, nie mniej… gdy ustalasz ściśle określony plan, gdy zamiast procesu dla Ciebie ważniejszy jest CEL, to już tu wchodzić zaczyna męska energia.
Że zacytuję Mayę Ori – nie rób pieniędzy, kreuj obfitość.
Więc ja od kilku dni zastanawiam się, jak to przełożyć na… właśnie, pieniądze. Jak swoje pasje przełożyć na to, bym mogła się utrzymać i była szczęśliwa.
Opowiem Ci historię.
Nie tak dawno temu poszłam na inwentaryzację. Nie dość, że w nocy – no co, o 19:30 w listopadzie już jest środek nocy – to jeszcze w spodniach, i jeszcze całe moje ciało tego nie lubiło, bo to było wyzwanie fizyczne dla mnie, i jeszcze nie rozumiałam sprzętu, bo go trzymałam od kilku minut, a oni, one, młode umysły już już pięły się w wzwyż i czułam się cholernie źle. Jak śmieć.
No, ale to była robota w energii męskiej. Tu się wspinasz, odliczasz, realizujesz cel, nieważne, co się po drodze dzieje, jest konkurencja, i tak dalej.
I… minął już tydzień od tamtego nieszczęsnego dnia, a ja nadal czekam na pieniądze. Mam nadzieję, że w poniedziałek już będą. Ale widzisz, ja pracowałam w męskiej energii, bo CELEM były pieniądze.
A teraz opowiem Ci o obrazach, które maluję od jakiegoś dłuższego czasu. Powiem Ci, że to malowanie to piękny proces. Ja nie wiem, co stworzę, ja wiem tylko tyle, że to zrobię. Namaluję coś. Wchodzę w proces, który jest dla mnie medytacją. Który jest czymś pięknym, bardzo odprężającym. Dla przykładu wczoraj po pewnym poście na fejsbruku poczułam się w kij zestresowana. Ojoj, jak dziecko. Ale… dobra, mam szkicownik, więc mogę się nim bawić. No to wzięłam cyrkiel, kółeczko i wio, po mandalę. W trakcie kreowania malunku niewiele myślałam, po prostu zajmowałam się tworzeniem. Proces był tak odprężający, że zaczęłam się znów czuć rewelacyjnie. Ach, czysty oddech.
I wiesz, co?
Malując, tworząc obrazy nie myślę o konkurencji. Żeby było śmieszniej, myśl „ale ja się nie znam, nie umiem w podstawy” mi pomaga! A wiesz, dlaczego? Bo nie traktuję malunku jak stypę, tylko jak coś, co nie ma zasad, mogę robić absolutnie wszystko, zanurzyć się w absolutnej wolności realizacji. I to, że inni umieją w piękne fale? Że inni malują super, pięknie mieszając kolory? Ale co to właściwie mnie obchodzi, skoro moje obrazy są z serca, a poza tym jedyne w swoim rodzaju? I ludziom się one podobają takie, jakie są!
Powolutku, pomalutku, ale widzę coraz większe zainteresowanie moimi malunkami.
I o ile mogę wystawić obraz na sprzedaż, tak i tak mam problem z wyceną. Jednak mnie to nie martwi. Ja wiem, że jeśli zacznę sobie wyobrażać klientów, to oni przyjdą. Jeśli będę się realizować w malowaniu, to oni przyjdą.
Ja po prostu przez tworzenie w radości zaczynam KREOWAĆ OBFITOŚĆ.
A jak jest z pisaniem?
Cóż, samo wyobrażanie sobie przygód, wchodzenie w świat to żeńska kreacja, raczej. Przynajmniej ja to tak rozumiem. Ale to nas nie interesuje w tym tekście, zresztą i tak wiesz, o czym mówię.
Cały pic polega na tym, co się dalej dzieje.
A tutaj już wchodzi temat typu „ale inni piszą lepiej”, „innym się udaje” i tak dalej. Tylko wiesz, co… to nadal jest takie męskie spojrzenie. Konkurencja? Męskość. Pisanie ma służyć zarabianiu? TAK – TO MÓJ NAJWIĘKSZY BŁĄD. Pisanie nie powinno służyć zarabianiu pieniędzy, pisanie powinno służyć kreowaniu obfitości. Ty coś dajesz, inni się odwdzięczają.
Więc tak, przestaję traktować pisanie w sposób męski.
Takie moje wnioski z tego tygodnia spowodowały również, że o wiele szybciej nastąpił proces uzdrawiania mojego pisania.
Bo może nie jest mi przeznaczone być jakąś wielce popularną pisarką za życia. Ale mam to gdzieś. Po prostu… na razie nauczę się myśleć inaczej o pisaniu. Tyle na początek wystarczy.
A ponieważ i tak jestem pisarką, to wcześniej czy później napiszę wspaniały o tym rozdział w swoim życiu.
Czego i sobie, i Tobie życzę, Kochana Królowo!
69
Pisałam opowiadanie o wegusach, którzy uciskają biednych mięsożerców. System, w jakim przyszło żyć tym ostatnim jest dla nich naprawdę fatalny: mięso? Jeśli nie jesteś turystą z zagranicy, to możesz je dostać tylko na czarnym rynku, co grozi więzieniem oczywiście. Niedobór witaminy B12 w normie, a wegusy są agresywni. Brzmi ciekawie?
Może i tak, ale poczułam przy tym tekście bloka.
Myślałam, że dalej się nie ruszę.
No, mogłabym przysiąść i na siłę pisać, w końcu bym się rozpisała… ale to nie ten typ historii.
Umysł przez chwilę czuł się zadręczony tym, że nie mogę skończyć opka. Po tym jednak, jak usłyszałam od kumpeli „nie skończysz i co z tego?” ulżyło mi. Właśnie, to problem umysłu. Umysłu, w którym w jakiś sposób siedzimy. Siedzimy we własnym ego, we własnej wyobraźni. Uświadomienie sobie, że otaczający nas świat jest zlepkiem naszych wyobrażeń o prawdziwym świecie może być ciężkim przeżyciem, ale może też być wyzwoleniem.
Skoro żyjesz w wyobraźni, to znaczy, że absolutnie wszystko jest możliwe!
No i mózg zapomniał o tym, że chce skończyć opko. Cóż, możliwe, że zostanie ono pochowane na ołtarzu niedokończonych powiastek. Czy to źle? Nie wiem. Ale przynajmniej nie będę się zadręczać historią, która mi nie idzie.
Ciekawą rzeczą może być, dlaczego niektóre historie nie chcą być skończone… cóż – podejrzewam, że to nie ten typ, który kocham. Po prostu. Przyznam, że pisząc o wegusach czułam się trochę jakbym pisała na zaliczenie. Auć. Nigdy więcej?
No dobrze, tyle o pisaniu. Wątek będzie kontynuowany prawdopodobnie w przyszłym roku, ponieważ… myślę, że w przyszłym roku będę się zajmować nową narracją o swoim pisaniu.
(W śmiech).
Przypomniało mi się, jak na koniec studiów uświadomiłam sobie, że ABSOLUTNIE WSZYSTKO JEST NARRACJĄ. Myślałam, że to stwierdzenie jest proste. Że… niczego już bardziej nie zgłębię. Ale podchodziłam do tego bardzo formalnie, wręcz akademicko.
Tymczasem, jakby tak zastąpić „narrację” słowem „wyobraźnia”… niby znaczy to samo, ale jednak NIE. To drugie jest głębsze. Generalnie narrację można prowadzić w mediach – na przykład szczypawki są spoko, szczypawki to trucizna. Mamy dwie różne narracje. ALE zwykle jest tak, że dostajesz to, w co wierzysz. Zwykle, ponieważ nie w tym przypadku, nie mniej my o pisaniu tu dywagujemy, a nie o jakimś dziwnym temacie, który nas zresztą nie dotyczy. Tak czy inaczej, Droga Królowo, w tamtym czasie chciałam jakoś stworzyć o sobie nową narrację. Przecież wszystko jest kwestią wyobrażenia, narracji, podejścia do tematu, right?
Przyznam, że wtedy brakowało mi do tego narzędzi.
Na szczęście, im bardziej się ogarniałam, tym bardziej ogarniałam narzędzia, które pozwalają na wspaniałe przemiany wewnątrz głowy.
We wnętrzu własnego serca, mówiąc romantyczniej.
I nie mam tu na myśli pracy z czakrami. Tak – może to być zalecane przez wielu guru, jednak w praktyce DO NICZEGO TO NIE PROWADZI. I jasne, pomedytujemy, przystaniemy, zajrzymy do ośrodka energetyki naszej i co z tego? I nic, ponieważ energetycznie praca została wykonana na jakiś czas. Żeby to było trwałe, praca musi zostać wykonana w świadomości. Dlatego ciągle odbębniając temat ojca w trakcie medytacji czy odbębniając medytacje na czakrę podstawy, nie wychodziłam ze swojej sytuacji.
Dopiero, gdy postanowiłam wykorzystać inne techniki – bardziej świadomościowe – coś serio zaczęło się ruszać.
Na przykład sublimale. To nagrania afirmacji, które mogą kodować dużo rzeczy i można je odsłuchać na jutubie. Serio, ładnie uruchamiają energetykę, jej pracę. Ale… to za mało, by zmiany były naprawdę dobre, duże, trwałe i generalnie zmieniły o 180 C nasz wewnętrzny pogląd na świat. Możesz, Królowo, doładować siebie afirmacjami, ale tu właśnie zatrzymajmy się na chwilę.
Większość ludzi robi afirmacje w stylu klepania modlitw przez stare babcie w kościele. Skutek tego jest taki, że to NIE DZIAŁA. To znaczy energia jest tak mało poruszona, że samo gadanie nie przynosi rezultatu. Dopiero, gdy naprawdę skupisz swoją uwagę na danym zdaniu, o, to wtedy dzieją się cuda.
Bo tu chodzi o skupienie energii.
Jesteśmy duszą, energią, światłem, świadomością, bla bla bla – w każdym razie bez naszej uwagi, bez uwagi obserwatora rzecz nie istnieje. Czy jakoś tak, jeśli chcemy moje ględzenie przełożyć na naukę.
Wracając do sedna (sorry, dziś wzięło mnie na długie i niekoniecznie sensowne gadanie), to był taki koleś, który wymyślił sobie, że Biblia opowiada o byciu kreatorem. Odpowiesz: WTF? Ależ tak, facet stwierdził, że są tam zasady dotyczące kreowania i wiesz, co? Opisał je. Rzeczywiście je wdrożył i rzeczywiście działają. Są bardzo prostymi technikami, ale wszystkie mówią o jednym: uwaga, uwaga, uwaga.
Nawet wypowiadał się o samych afirmacjach. Negatywnie? No, jeśli forma mówienia afek była jak u tych modlitewnych babć, to tak. ALE… on zalecał, by te wszystkie afirmacje polegały na czuciu. Mówisz wybrane zdanie, to mów to w radości, wdzięczności, czuj, że TAK JUŻ JEST. I właśnie to czucie jest sekretem. Właśnie to wyobrażenie, że TAK JUŻ JEST jest sekretem.
Dlatego, Królowo – jeśli sobie wyobrażasz, że Twój syn mówi z Tobą normalnie, to… czuj, że tak jest.
A przynajmniej ja bym zrobiła tak na Twoim miejscu, gdybym znała techniki Neville’a Goddarda.
Z jednej strony chciałabym Ci opowiedzieć, wyjaśnić, w jaki sposób mogło by być to możliwe, ale z drugiej czuję, że tu zaraz wyskoczy mi dantejski wzór matematyczny, którego za funta kłaków nie byłabym w stanie rozwikłać. Za milion też.
Za to czuję bez żadnych wątpliwości, by opowiedzieć Ci pewną anegdotkę o kumpeli słuchaczki Nevilla. Otóż, ta słuchaczka stwierdziła, że pomoże kumpeli. Ta miała bowiem strasznego stresa, gdyż zdawała jakieś turbo ważne egzaminy i nie wierzyła, że je zda. Słuchaczka więc zapytała tejże „ej, pomóc Ci? mogę zrobić tak, że zdasz te egzaminy”. Laska się zgodziła i… słuchaczka sobie przez te dni wyobrażała, że rozmawia z kumpelą o ZDANYCH EGZAMINACH.
I tak.
Kumpela rzeczywiście zdała.
Jednak Neville podkreślał, że było to robione za zgodą obu stron. Twierdził, że to jest turbo ważne, bo można dostać w jaja. I wiesz, co? Po pewnych obserwacjach na grupach rozwojowych myślę, że miał rację. I nie chodzi tu wcale o wolną wolę, ale o to, że TO, CO WYSYŁAMY, TO DO NAS WRACA. Tak po prostu działa energia :).
68
Nie ma znaczenia o jakim temacie mówimy, jednak jest to Newsletter dla Królowej, głównie o pisaniu, więc nadal będę się skupiać na przykładzie pisarza. Zresztą, to być może najlepszy start dla tego tematu.
Pisarz bowiem tworzy światy – a więc używa wyobraźni i to na mocnym poziomie.
Ale… on jest tego świadomy. Pytanie, czy jest świadomy, że tak samo tworzy swoją rzeczywistość?
ABSOLUTNIE WSZYSTKO JEST TWOIM WYOBRAŻENIEM.
Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość.
Przyszłość jest najprostsza do wyjaśnienia. Jeśli ktoś ma wciąż negatywne wyobrażenia o przyszłości, to świat zacznie mu ją w takim właśnie koncepcie pokazywać. Gdy na przykład uważasz, że świat zmierza do ekologicznej zakłady… znaczy, zagłady nie przez ekologów, a raczej przez brak eko, to zaczniesz zauważać wszystkie procesy zachodzące w tym temacie. Ale gdy na przykład uważasz, że Ziemia – bo tak jest – przechodzi stan transformacyjny, to zaczniesz absolutnie wszystkie jej tego przejawy zauważać. I mimo że Ziemia przechodzi taką transformację, to dla osoby, która wieszczy jej koniec będzie to proces niedostrzegalny, wiążący się z ciemną stroną mocy, bo zmierzający do samozniszczenia. Wówczas taka osoba świadomie lub nie znajdzie się w tzw. mrocznej osi czasu. Ale to skomplikowany temat i raczej nie na teraz.
Co do teraźniejszości, to właściwie jak można sobie wyobrażać teraźniejszość? Prosta sprawa – przez twój stan zewnętrzny i wewnętrzny, to co się dzieje w danej chwili… to naprawdę jest wyobrażenie. Komputer, na którym piszę te słowa, Droga Królowo, to też wyobrażenie.
Ale „wszystko jest iluzją” brzmi zbyt skomplikowanie i zbyt tak… duchowo, buddystycznie, nie do ogarnięcia dla zwykłego umysłu, prawda?
A z kolei jak powiesz, że ABSOLUTNIE WSZYSTKO JEST WYOBRAŻONE, to nagle umysł zaczyna łapać o co tu kurna chodzi. Siedzisz w swojej głowie, a więc wyobrażasz sobie różne rzeczy, mózg snuje opowieści na różne tematy i w ten sposób życie jakoś tam się przejawia czy cośtam, w każdym razie bez buddyjskiego słowniczka wszystko staje się prostsze.
Odeszłam od tematu, a tu jeszcze pozostaje kwestia przeszłości. I absolutnie, PRZESZŁOŚĆ TEŻ JEST WYOBRAŻONA.
Kiedyś brat się nade mną znęcał w okrutny sposób. Zastanawiałam się jednak, czy to nie jest moje wyobrażenie, ale ja w głowie miałam dany okrutny obrazek. Brat stwierdził, że za cholerę tego nie pamięta, choć przyznaje, że nie był dobrym bratem.
Nie mniej… co, jeśli zrobiłabym rewizję?
Rewizja polega na wchodzeniu w przeszłość, do wspomnienia i stworzeniu go z nowymi emocjami i reakcjami. Powtarzasz to tak długo, aż odczujesz, że jest to prawda i nie będzie co do danego zdarzenia żadnych wątpliwości. I nie są to żadne sztuczki, bo wiele osób użyło tego sposobu np. do wyzdrowienia, zmiany wyglądu czy anulowaniu długów.
Problem z przeszłością polega jednak na tym, że a) jest zagmatwana przez emocje i to często negatywne, b) umysłowi trudno uwierzyć, że przeszłość to tylko wyobrażenie.
Tak więc umysł może zastopować proces, ale tylko wtedy, kiedy mu na to pozwolimy.
Droga Królowo i w tym momencie mam do Ciebie pytanie. Czy potrzebujesz rozwinięcia tematu rewizji? Przyznam, że sama metoda brzmi łatwo, ale musiałam kilka materiałów ogarnąć, żeby w końcu do mózgu to dotarło. Także pytaj, jeśli chcesz :).
67
“Star Wars” to jedna z najbardziej znanych historii w popkulturze. Dużym szacunkiem i uznaniem cieszą się najstarsze części – i nic dziwnego. Wielokrotnie można je oglądać, bo muzyka to sztos, a akcja jest po prostu wartka. Jednak części I-III to są filmy, które nie ucieszyły chyba fanów. Dlaczego? Są dwa powody, przynajmniej moim zdaniem.
Pierwszy z nich to wiekowość fanów. Nie czarujmy się – od lat 70/80’ XX kiedy “Star Wars” pierwszy raz pojawiły się w kinach upłynęło dużo wody w Bosforze. A “Mroczne widmo” to opowieść o dziecku i… tak właśnie jest zbudowana ta historia. Dla dziecka. Pamiętam, jak byłam na tym w kinie i byłam zachwycona. Mimo to film zdobył Złote Maliny za najgorszy scenariusz i moim zdaniem niezasłużenie. To było wprowadzenie do historii. Musiało się jakoś zacząć, a to, że było powolne? Przy czym nie oznacza to, że nie było akcji – było i to sporo! Przecież obserwowanie wyścigu na ścigaczach w piasku to było całkiem niezłe doznanie, szczególnie w kinie. A i muzyka całkiem, całkiem, powiem szczerze chyba utrzymała klasę. Dziecko w wieku Anakina Skywalkera mogło się z nim utożsamiać i moim zdaniem twórcom właśnie o to chodziło. A przy okazji: zdobywa się nowych odbiorców. I nie ma co się łudzić, że starym zgredom w wieku 40-50 lat ta historia się spodoba, bo dla nich to taka bajka dla dzieci.
Z kolei “Wojna klonów” czy jakoś tak to kolejny film, który zasługuje na uwagę. Tym razem Anakin jest młody, a widz może się z nim utożsamiać szczególnie wtedy, gdy jest nastolatkiem. Bo właśnie mniej więcej tak wygląda poznawanie świata, rozwój młodego osobnika. To znaczy owszem, facet sam w sobie miał kilka problemów, ale o tym potem.
Za to co to było za widowisko “Zemsta Sithów”! Popłakałam się na nim, kilka scen po prostu jest w moim serduszku. To było takie… i gorzkie, i bardzo dobrze rozegrane. Nadal widz mógł się utożsamiać z Anakinem, ale jego wiek już nie odgrywał takiego znaczenia.
Mam wrażenie, że twórcy wiedzieli dokładnie, dla kogo przeznaczają widowisko.
Ale przede wszystkim rozpisano po mistrzowsku Anakina Skywalkera. Moim zdaniem to jest jedno z lepszych opisów bohaterów, jakie oferuje nam kino. Bo przede wszystkim widzimy, że umysł Anakina jest pomieszany. Co prawda część jego historii uzupełnia seria “Wojny klonów” – animacja dla dzieci, ale wystarczy kilka odcinków, by nagle sobie zdać sprawę, że wściekłość Anakina w momencie, w którym Rada Jedi stwierdza: będziesz w Radzie, ale nie będziesz Mistrzem, jest CAŁKOWICIE uzasadniona.
Poza tym mamy tu świetnie uzasadnione motywy – strach o kogoś bliskiego. Przecież Anakin zdecydował się tak naprawdę poświęcić, poza tym jego nowy mistrz walił w niego wcale niegłupimi frazesami.
No i jeszcze jedno mnie uderzyło.
Ten facet chyba po prostu siebie nienawidził. Jakkolwiek można rozumieć jego gniew, gdy ogarnął, że jacyś pustynni ludzie zabili jego matkę, tak widzimy później, że wcale nie czuł się szczęśliwy z tym, co odjewapnił tam po tym.
No dobrze, ale filmy I-III zostały później, niż IV-VI dokręcone. Nie wiemy do końca, czy George Lucas miał pomysł w całości na historię, niemniej wiemy, że to, czy Anakin jest ojcem Luke’a to była kwestia zastanawiania się nad historią. Powstał pierwszy scenariusz, ale ta wersja poszła do poprawki i powstała wersja, którą znamy wszyscy. I tak, ja usłyszałam w tej piątej części, że Darth Vader mówi: jestem twoim ojcem.
Tak czy inaczej, Luke w VI już wiedział, jak sprawa się ma. I było w tym coś ciekawego, ponieważ Yoda nie do końca dawał szansę Vaderowi. Ta mała zielona istotka twierdziła, że jak się przejdzie na ciemną stronę mocy, to już się z niej nie zejdzie. Jednak Vader…
Vader uratował swego syna, gdy ten walczył z Sithem. I teraz tak. Kiedy oglądało się te ostatnie sceny z Vaderem bez wiedzy o I-III częściach, scena nadal mogła poruszać serca. To przecież poświęcenie rodzica. To przecież pojednanie. Samo piękno. Ale gdy dodamy I-III do zestawu, ta scena staje się jeszcze bardziej poruszająca. I widać wyraźnie, że twórcy świetnie zachowali spójność bohatera na przestrzeni lat. Gdy Darth Vader stoi na mostku i wydaje rozkazy, to widać, że jest złolem, ale widać też jego charakter. Gdy natomiast widzimy go w scenie pojednania, to wiemy, dlaczego to robi. Niekoniecznie dlatego, że kochał Luka – bo on nawet samego siebie nie kochał i było mu wszystko jedno. Ale widz odnosi wrażenie, że Darth Vader miał już wszystkiego dość. Coś w nim zapewne pękło, gdy widział, jak Luke krzyczy i cierpi.
Uznał widocznie, że starczy.
66
Tak, istnieją komentatorzy, którzy twierdzą „business is bussines”, czyli Cavill zrezygnował z roli Wiedźmaka, bo miał rolę Supermana, a „Rings of power” mógł być dobrym serialem bez ludzi, którzy nic do historii nie czują.
Bierze się to pośrednio z przekonań o naszych finansach, pracy. Praca – czasem nie trzeba jej lubić, po prostu automatycznie to robisz. Problem polega na tym, że to nie wyjdzie na dłuższą metę. To może być przystanek na sekundę, ale na lata – to już ryzykowne. To jest pokazywane w przestrzeni tym, jak ludzie rezygnują z pracy, wypalają się w niej czy też po prostu zapadają na poważne choroby.
Moja mama zachorowała na raka, gdy byłyśmy młode. Ja jako nastolatka obserwowałam dramat, a właściwie nie bardzo, bo tak słabo raczej z tą historią wyszło, ale to inny temat. Jednak przyglądając się powodom, dlaczego tak tragicznie odeszła, doszłam do jednego wniosku: to praca ją zabiła. Robiła w Urzędzie Wojewódzkim i rzecz jasna harowała za trzy osoby, a w dodatku stres w tym miejscu był na bardzo wysokim poziomie. Plus do tego inne sprawy, nie mniej – dowiedziałam się już właściwie po ptakach, że chciała zmienić wydział, bo już nie dawała rady.
Czy zatem można pracować nienawidząc swojej pracy? Można – ale wtedy czekają kolejne sensacje żołądkowe. Na przykład, przez lata pracowałam jako sprzątaczka, a raczej – próbowałam, bo niestety, pracodawcy brali tylko na trzy miesiące. W końcu stwierdziłam, że pierdolę i mam tego dość. Bo albo pracujesz, by mieć stabilizację, albo – no właśnie.
Wiele speców od obfitości mówi, że ludzie bogaci to głównie ci, którzy żyją z pasji. Po prostu. Myślę, że warto wziąć to pod uwagę. Tak po prostu, dla siebie samej.
Ale, Droga Królowo – jeszcze nie jest to tekst, w którym rozważamy przekonania finansowe. To jest tekst, który pokazuje, że historia, nad którą siedzisz powinna być przez Ciebie lubiana, kochana.
Powinna?
Zadałam kiedyś jakieś pytanie na live dotyczącym obfitości – pani zajmuje się wspieraniem biznesów w konwencji rozwoju duchowego. Babeczka odpowiedziała, że jeśli mam zły kontakt ze swoją pierwszą napisaną powieścią, to już będzie to uwidaczniać się w polu i wpływać na kolejne historie.
I teraz mózg mi chce wywrócić wszystko do góry nogami,wtrynia się: „ale przecież Agafe to nie jest pierwsza twoja książka”… no, tak – jest, nie jest, ja i tak to całe moje pisanie ładnie przetransformuję, ale bez zabawy w kotka i myszkę. Chodzi o emocje w tym całym pieprzniku, ale znowu schodzę na bok. Ojoj.
Tak czy inaczej – widzimy, co się dzieje wokół produkcji, które były tworzone bez sensu i bez serca. Netflixowy „Wiedźmin” dostał petycję od fanów – żeby zakończyć już serial, żeby nie kontynuować produkcji bez Cavilla, lub ewentualnie, żeby go przywrócić do roli. Ale to ostatnie nie będzie możliwe, bo serial to gniot i wszystkich fanów wkurzył, także tych zagranicznych.
Z kolei „Rings of power” jest chyba powoli uznawany za spektakularną porażkę, choć Amazon jeszcze robi dobrą minę do złej gry. Tak czy siak, sprawa przejdzie do historii kinematografii, a studenci będą mogli dyskutować o scenariuszu.
I widzisz, kochana – walą się projekty, a ci twórcy, zwłaszcza od Wieśka, przyznają otwarcie, że nie znoszą uniwersum. I jasne, możesz być kostiumografem, który robi stroje do Wieśka i nie interesować się tym uniwersum. Ale jednak jeśli ktoś jest dobry, to przygotuje się, zobaczy materiał źródłowy chociaż pobieżnie, zobaczy propozycje fanów. Bardzo dobrym przykładem jest „Władca Pierścieni” Jacksona, gdzie przez ROK potrafili robić ZBROJE, same plecionki! Naprawdę, epicko się napracowała ekipa i po co? Po to, by oddać hołd Tolkienowi, by na ekranie widać było Śródziemie, a nie randomowy świat i wreszcie OPŁACIŁO się to tym, że filmy Jacksona na zawsze zapisały się w historii kina oraz do dziś niesamowicie wyglądają.
65
Henry Cavill rezygnuje z roli wiedźmina w netflixowym wydaniu Wieśka. Oczywiście, czwarty sezon zaklepany i ktoś będzie go musiał zastąpić. Decyzja może dziwić tylko osoby, które nie śledzą wydarzeń wokół Hollywoodu, tej całej maszynerii. W tym tygodniu (piszę to 30.10.2022) showrunnerzy serialu przyznali, że nie lubią materiału źródłowego i nieważne, czy myślisz, że to gra, czy książka – oba są wyśmiewane i oba ignorowane przez tych dosłownie ałtorów.
Tymczasem pierwszy sezon „Władca Pierścieni: pierścienie władzy” się zakończył. Przy tej produkcji także nie brakowało opinii w stylu „och, uwielbiamy Tolkiena, ale się go w ogóle nie trzymamy, chcemy napisać historię, jakiej Tolkien nie napisał”. W sumie – napisali historię, której Tolkien w ogóle nie stworzył. Czy produkcja ma swoich fanów? Sądzę, że nie za bardzo, bo nie widać znaków na niebie i ziemi, żeby fani tworzyli wokół tej historii społeczność. I jasne, fandom Tolkiena okrzyknięty jako toksyczny wie doskonale, co się odjewapniło w Amazonie, daje liczne i często bardzo merytoryczne komentarze w sprawie, ale… to wszystko. Nie ma memów, nie ma fanfików, nie ma niczego. Nawet jak wpiszesz „galadriela memy” to prawie nic nie wyskakuje. Może na jutubie coś wychodzi. Jednym słowem – epicka porażka epickiego serialu.
Skończył się także „Ród smoka”, a przynajmniej pierwszy sezon. Tego nie lubię, ale aktor grający Viserysa powinien dostać Emmę za swoją rolę, bo zagrał wybitnie. I niektóre sceny z serialu również zrobiły na widzach wrażenie, generalnie HBO mniej więcej po dwóch tygodniach od premiery zaklepało drugi sezon. Jednym słowem – sukces.
Mamy trzy produkcje, z których tylko jedna się cieszy poważaniem. WSZYSTKIE prezentują jeden typ fantastycznej myśli – otóż, mamy fantasy, takie klasyczne wręcz fantasy. Zanim mnie fani fantasy wezmą na szubienicę, bo „Wiedźmin nie jest klasyczny!!!! onenene”, to zatrzymajmy się. Jaki typ światów prezentują? Ano właśnie: taki quasi-średniowieczny, z magią i wszystkimi dodatkami. I jasne, w każdej historii szczegóły są ułożone inaczej. Jednak jest punkt wspólny, od razu widać, że to się dzieje w fantasy. I żadnej filozofii nie trzeba dodawać. Oczywiście, można się kłócić, czy ktoś, kto nie oglądał „Koła czasu” z Amazona zauważy różnicę między „Pierścieniami Władzy”, ale to nie jest ważne. Właśnie: patrzysz na kadr i wiesz, z czym to się je. I nieważne, że historia kompletnie fatalna, po prostu wiesz, co widzisz.
Tylko pytanie: co łączy te trzy produkcje oprócz tej wizualnej otoczki? W przypadku „Wiedźmina” twórca pierwowzoru żyje i nawet miał wywiady w ramach promocji produkcji, że to, co się stanęło na ekranie jest wporzo i tak dalej. To wygląda tak, jakby nie dołączono go do większego głosu, ale też trochę wygląda tak, jakby… nasz znany z buractwa autor miał już wszystkiego dość i machnął na to ręką. OK – pieniądze ma, hype fandomu też, ale stracił syna, więc to może wiele wyjaśniać.
Kiedy Cavill grający Wiedźmina próbował poprawiać showrunnerów, stopować ich, mówić, że to nie tak, dostawał kosza. Znaczy wiesz, Droga Królowo – jeśli Cię ten tekst jeszcze nie znudził i jeszcze tu jesteś xD – po prostu zlekceważyli jego słowa i lecieli z tym całym niepoważnym scenariuszem dalej. Innymi słowy, facet się w końcu wkurzył, a już szczególnie, że ma wrócić do roli Supermana w filmach DC. To dobra okazja do zmiany, nie uważasz?
No dobra, a co z „Pierścieniami Władzy”? Tu autor nie żyje od lat, jego potomstwo jeszcze jakoś daje radę, ale i wszystkich tolkienistów po prostu wydalono z realizacji serialu i to z hukiem. Innymi słowy, mamy sytuację podobną do wyżej opisanej: czyli znawcy tematu nie biorą udziału w tworzeniu serialu.
I tylko „Ród smoka” został stworzony przy pełnym udziale Georga R. R. Martina. HBO najwyraźniej stwierdziło, że odejście twórcy pierwowzoru przy „Grze o tron” było błędem i postanowiło go nie powtarzać. I jasne, produkcja ma swoje wady, ale no – nie ma doskonałych produkcji przecież. Ostatecznie „Ród smoka” bardzo się podoba fandomowi, a widownia wzrasta, bo fandom po prostu pocztą pantoflową w swoich recenzjach oświadczał, że TO JEST DOBRE, jak nie zajebiste. Tak, ludzie w pewnym momencie mieli taki hype, że rzygałam cukierkowością i tęczą, jak tego słuchałam. Cóż, ironia losu trochę.
No dobrze, opowiedziałam Ci o trzech produkcjach i pewnie chcesz wiedzieć, Królowo, dlaczego. Otóż, moim zdaniem powyższe to oznaki tego, że fantasy NIE JEST rozumiane przez ludzi. To już nawet nie o to chodzi, że do produkcji zatrudniają randomów z ulicy i to dosłownie. I nawet nie to, że showrunnerzy mają 60-70 lat, bo tyle nie mają, więc powinni być ogarnięci. Ba, powiem więcej, rocznikowo są to najprawdopodobniej ludzie, którzy z mocnym prawdopodobieństwem wychowali się na fantastyce właśnie.
Tu oczywiście biorę wariant optymistyczny, że tak było, bo potrzebuję do tekstu XD.
Fantastyce – ale właśnie jakiej fantastyce?
Widzisz, ja uwielbiam fantasy. I mogłabym napisać, że w fantasy jest wprost duchowość. I szczerze mówiąc, nadal mogę, ale: „wszystko jest duchowością” – usłyszałam to od Katarzyny Wyszyńskiej. Bardzo mi się podoba to stwierdzenie. Przejdźmy więc na chwilę do kompletnie innego typu fantastyki, a więc do „Pana z Wysokiego Zamku” Philipa K. Dicka.
Historia z pozoru prosta jak budowa cepa, ale to, co zrobiła ze mną w trakcie ponownej lektury, to totalnie wywróciła mój pogląd na sprawy – ekhem – do których oficjalnie nie powinnam się przyznawać, ale myślę, że Tobie mogę się wprost zwierzyć xD. Otóż, jak zapewne wiesz, Stanisław Lem i Philip K. Dick SIĘ NIE ZNOSILI. Ten ostatni uważał naszego mistrza SF za ruskiego agenta infiltrującego polskie społeczeństwo, na przykład. I jasne: przecież to bzdura do kwadratu, Dick był narkomanem i miał jazdy… tyle że czytając jego powieść natknęłam się na fragmenty, które dały mi znowu do myślenia. Patrząc na historię – niepoprawną politycznie – żydowski agent pracujący dla ruskich to wcale nie byłoby jakimś dziwactwem. I tak, wiemy, że ZSRR nie lubiło Żydów i w Polsce komunistycznej ci też uciekali, ale, no halo… pod poduszką też można ukryć coś więcej, niż prześcieradło. Historia nie jest taka prosta, jakby się tak jej przyjrzeć. Innymi słowy – science fiction ma inną duchowość, niż fantasy. SF wywraca do góry nogami to, co myślisz. I powiem więcej, przejdźmy do mniej kontrowersyjnego tytułu, czyli „X Files”, który aktualnie oglądam. Tu mamy „wariata z FBI, który wierzy w zielone ludziki” i jego partnerkę, która jest bardzo sceptyczna wobec tematu. Tyle że w trakcie trzech odcinków padło już kilka niezłych stwierdzeń wzbudzających myślenie. To nawet nie to, że ja wierzę w ufoludki, ale… „czemu nie?”, jakby odpowiedział Fox Mulder. Skoro nie ma dowodów ani na jedno, ani na drugie, to po co się ograniczać? I właśnie takie włażenie w mózg odbiorcy lubię – wywrotka tego, co się dotychczas uważało. To jest kompletnie genialne.
Wywracanie do góry nogami myślenia to też duchowość, bo wyprowadza umysł z ograniczeń.
A my mamy znacznie więcej seriali SF, niż fantasy. Zwykle zawierają w sobie gówniane programowanie, ale ja nie o tym. Będę się trzymała tematu jak rzep psiego ogona.
W fantasy duchowość objawia się czym innym. „Od zera do bohatera”, ale równie często jest to po prostu stwierdzenie W TOBIE JEST MOC. I nawet jak patrzyłam na książkowe „Koło czasu” Roberta Jordana, to w pewnym momencie zatkało mnie w serii, bo było w tym tak wiele… duchowych tropów. Naprawdę, to wszystko mamy w nas. I opowiadamy sobie o innych światach po to, by siebie lepiej zrozumieć, bo te wszystkie rozwoje postaci w fantasy są bardzo często związane z posiadaniem mocy, a więc w pewnym sensie odpowiedzialności za nią. I nie chodzi o to, że koleś czy kolesiówa ma uratować świat, a o to, co się dzieje w środku i jak to wszystko funkcjonuje.
No, ale dla odbiorcy, który nie interesuje się funkcjonowaniem czakr czy działalnością energetyczną i tak dalej, to te wszystkie opowieści będą bardzo takie fantasy, bardzo takie… wymyślone. Fikcją literacką. A do fikcji uciekamy często wtedy, kiedy świat nam się wali, to daje nam oddech. Więc nie myślimy nad sprawami egzystencjalnymi i po prostu dobrze się bawimy.
Oczywiście, „Ród smoka” dla mnie nie jest jakimś mocno uduchowionym tworem – jest wręcz tworem odrażającym. I nie mówię tu o programowaniu na bolesną ciążę czy tym, że dobry człowiek nie może rządzić. Choć to ostatnie to całkiem ciekawy punkt odniesienia do kolejnego tekstu.
(Po zdaniu „Fikcją literacką” w pisaniu poczułam opór. Cóż, zaczęłam pisać ten tekst z myślą pokazania, że fantasy jest niezrozumiane przez ludzi z jakiegoś powodu i dlaczego tak jest. Teraz za to muszę podjąć decyzję: pisać dalej, czy odstawić? Bo mogłabym odstawić, ale czy wtedy miałabyś – Droga Królowo – tekst, na który zasługujesz, w pełni ukończony, na temat, z długim moim rozważaniem? Oczywiście, że nie. No, ale w głowie krąży „nie pisz na siłę”, tylko że… co to znaczy „pisać na siłę” dla człowieka, który lubi pisać? Po prostu wiem – i Ty także to wiesz – że nawet przy oporze lepiej czasem siąść i zacząć pisać. Tekst po jakimś czasie powinien zostać rozpisany. Ale czy będzie dobry? Oto jest pytanie… warto jednak się przekonać, prawda? Bo zawsze można go przecież usunąć lub zmienić tak, by był lepszy.)
Wygląda na to, że fantasy jako fantasy nie jest rozumiane przez ludzi, bo to… głupoty, historie dla dzieci? To by była prosta teza, którą wyrzucam do śmieci. Mam wrażenie, że nie o to chodzi. Ludzie nie rozumieją tych światów, tej pasji, ale też nie muszą. Tylko czym innym jest random z przystanku, który ma kompletnie gdzieś „Ród smoka”, a czym innym jest showrunner, który ma go tworzyć. No i właśnie, o Georgu R. R. Martinie mówi się, że „opowiada o swoim uniwersum tak, jakby ono naprawdę istniało”, po czym dodaje się: to ciekawe, interesujące.
Ale dla nas – pisarzy, czy tworzących światy dla różnych medium – taki stan jest całkowicie normalny. TE ŚWIATY ISTNIEJĄ. Po prostu. I nieważne, czy przenosimy się na inną planetę, czy my ją tworzymy, czy znajdujemy jakąś wyrwę w wyobraźni i przenosimy się do innego wymiaru.
Neville Goddard – tak, człowiek z rozwoju duchowego – mawiał, że nasze życie to jedna wielka wyobraźnia. Że wyobraźnią tworzymy świat, swój własny żywot. I możemy dzięki niej zmienić przebieg wydarzeń, przeszłość i przyszłość. Jeśli więc udaje nam się w ten sposób, to dlaczego nie miałoby zachodzić coś bardziej zaawansowanego? Stworzyliśmy powieści, tworząc nową płaszczyznę rzeczywistości, tworząc coś, nowy świat. I jest to normalne, i jest to piękne.
Ale random z przystanku niekoniecznie to zrozumie – machnie ręką i powie ci, żeby pójść do pracy.
(Teraz zadaję sobie pytanie: czy muszę kończyć tekst klasycznym podsumowaniem? Czy mogę to tak zostawić? Bo jeśli zostawię, to Królowa będzie musiała wnioskować SAMODZIELNIE, a jeśli wstawię tu podsumowanie, to… tekst się spłaszczy, zostanie uproszczony. Takie mam wrażenie. A przecież wszystko jest między słowami).
64
Globalizacja ma dobrą stronę – wreszcie Polacy zaczęli dostrzegać inne kultury, niż własna i amerykańska. Widać to szczególne w kinematografii, gdzie seriale wschodnie – ogólnie rzecz mówiąc – cieszą się coraz większą popularnością. Korea, Japonia, Turcja i Chiny, na przykład. To są hegemoni na rynku, choć wiadomo, że inne kraje też zaczynają być widoczne.
Niestety, jeśli chodzi o literaturę, to próbowałam znaleźć coś z fantastyki tureckiej po polsku. Tak, wiem – koń by się uśmiał.
Ale co patrzę na serial turecki, to jest na podstawie powieści. Oznacza to tylko tyle, że Turcy piszą dobrze. Niestety, polski czytelnik niekoniecznie się z tym zgodzi, bo gdy tylko wejdzie do księgarni, to zobaczy WIELKICH, czyli – no przykro – same smuty.
OK, raz na ruski rok ktoś wyda coś a’la sensacja, ale to nie będzie historia pokroju „The Prosector” (na Netflixie). My nadal wolimy skandynawskie, nadal lubimy polskie kryminały. A fantastyka?
Nie wiem – szczerze od dłuższego czasu nie śledzę rynku. Domyślam się co prawda, że u nas czeska fantastyka ma się coraz lepiej, chińska także (to ten od „Problemu trzech ciał” czy jakoś tak, science fiction), polska również, ale amerykańska, o to wielkie wow! No to przecież jest największe miejsce!
No i tu się zatrzymam.
Po pierwsze, część polskich czytelników stroni od polskiej literatury fantastycznej i wynika to może z charakteru, ale jak dla mnie bardziej z tego, że „Fabryka Słów” to kolesiostwo i generalnie wydają bardzo przeciętne powieści. No, na przykład. Ja w toku swej pasji miałam właśnie takie uczucie, że świętej pamięci Kossakowska pisze może i dobrze, no ale nigdy nie rozumiałam fenomenu tej kobiety. No, mniejsza z tym. Rynek przez te lata znacznie się rozwinął, a konwenty fantastyczne już wyglądają nieco inaczej, niż te piętnaście lat temu. Skomercjalizowały się.
Po drugie – i tu już przechodzę do kwestii USA. Przez całe lata nasze telewizje emitowały głównie amerykańskie seriale, a dla nas największe osiągnięcie w fantastyce to – ekhem – „Gra o tron”. To ten serial, który swego czasu był oglądany przez sporą rzeszę ludzi, ale na zasadzie piractwa. Dziś może ono zanikło, ale jak dalej VODy będą rosły jak grzyby po deszczu, to zjawisko wróci.
A, przepraszam, sorry – zjawisko trwa.
Tylko że nikt nie zwraca na to uwagi, ponieważ ludzie, którzy się tym zajmują znają „języki egzotyczne”, czyli angielski. No dobrze, może rzeczywiście znają turecki, chiński, japoński itd., choć najczęściej tłumaczą ze skryptów angielskich. Tak czy inaczej to oni rozpowszechniają i szerzą dobro zwane serialami tureckimi i azjatyckimi. To dzięki nim nie trzeba ograniczać się do jednej platformy, a nawet – nie trzeba czekać na łaskę tychże.
Problem w tym, że z literaturą już tak tego nie załatwisz. No dobra, może istnieją jakieś wariaty, co potrafią przetłumaczyć książkę tylko dlatego, że się spodobała i potem rozpowszechnić to w necie, nie mniej sprawa nie jest tak powszechna, a i tak tłumaczenia najpewniej i najczęściej dotyczą książek, których autorzy są znani.
Tymczasem w księgarni przeglądasz Pamuka i jakieś smuty o islamie, w sensie – no literatura syryjska, z Iranu, Arabii Saudyjskiej i wszystko to skupia się na problemach społecznych, jednym słowem dramat. No, mam nadzieję, że nie w kwestii sposobu pisania, ale trudno mi się wypowiadać, skoro Pamuka nigdy nie czytałam. Coś kiedyś próbowałam czytać, tytuł coś ze słońcem był i nie piknęło. Prosty powód – miałam dość. Ciągle rozważamy jakie to życie skomplikowane, że chcemy zrozumieć islam, że kultura, że poważne sprawy…
I wiesz, co, Droga Królowo? Tu mi się przypomina taki mem-tekst, co lata na forach. Po czym poznać literaturę polską? Po tym, że jest tragicznie w ciul. I wydawnictwa głównie właśnie takie powieści zagraniczne nam dobierają. Nie mówię tu tylko o Pamuku, mówię o ogóle: nawet te, które specjalizują się w Korei Południowej na przykład skupiają się na problemach społecznych i innych takich sprawach. POWAŻNYCH.
I oglądając kolejny jakiś serial turecki, i widząc kolejny napis „na podstawie powieści” dopada mnie smutek. Czemu takie dobre historie nie są u nas wydawane?
To trochę tak, jakbym poszła do drzwi „wydawnictwo”, a na dole „fantastyki zagranicznej nie wydajemy”.
Chciałabym poznać turecką fantastykę, czy nawet koreańską. Tak w literackiej wersji. Ale może wnuk dziecka mojego brata się tego doczeka…
63
Ten moment, w którym czujesz się jak Kapuściński piszący reportaż, ale dobrze wiesz, że do pięt nie dorastasz mistrzowi. Jednak myślisz sobie: „ty, ja kolesia rozumiem!”.
Prawdopodobnie czytałaś, Droga Królowo o nalewce z miodu. W sensie, na moim profilu. Możesz więc w takim przypadku pominąć poniższą wstawkę:
Przeczucie było takie, że albo nie zadziała, albo trzeba wykombinować dużą dawkę… w sumie czego?
– Kaszlałam tak, że aż się dusiłam, brałam nawet syrop [z apteki, dop. Mój] za 50 złotych. Nie pomagał.
To opowieść znajomej. Na szczęście, historia zakończyła się happy endem. Żeby do tego doprowadzić trzeba było babcinego tricku zwanego miodowo-cebulową nalewką. Po dwóch tygodniach kaszel ustał.
No więc na moje „potrzebuję syropu na kaszel” znajoma zareagowała:
– Nie będziesz brała jakiegoś gówna. Zrób nalewkę. Kilo cebuli, cytryna, kładziesz plastrami do słoika, na jedną warstwę miód i cukier, no i odstawiasz na noc.
Ale co to wszystko ma wspólnego z Kapuścińskim? Otóż, wiele i niewiele. Jak wszystkim zapewne wiadomo, istnieje coś takiego jak polska szkoła reportażu. W porównaniu do innych jest naprawdę specyficzna, bo Polacy zrobili z reportażu opowieści i to w dosłowny sposób. Jednym z twórców tego zacnego stylu był oczywiście wspomniany Kapuściński, który pisał niesamowite rzeczy, nauczał na uniwersytecie i ja go sobie cenię. Jednak, jeśli sięgniesz po jego biografię „Kapuściński non fiction” to się grubo zdziwisz.
Jest tam napisane, że Kapuściński opisywał wydarzenia, sytuacje – to wszystko było, ale… raczej nie w ściśle kronikarski sposób. Nie w taki sposób, jak swego czasu – dawno temu – na gazeta.pl prowadzone były relacje z meczu piłki nożnej i co kilka minut był opis sytuacji z boiska. Nie, on to robił inaczej.
Szedł do ludzi, rozmawiał z nimi i potem z tego wszystkiego – dodając wydarzenia, które przy okazji się wydarzyły – formatował OPOWIEŚĆ. Zmieniał dane bohaterów, ustawiał tak dialogi, by były czytelne. W rezultacie faktycznie czytelnik otrzymywał zgrabną pigułkę tego, jak to bywało w Afryce (bo o ile pamiętam, to te rejony bardzo go interesowały).
W sumie nie bardzo wiem, jak dziś podchodzi do takiej „piguły” polska szkoła reportażu, ale widzisz – pisząc o swojej nalewce zrobiłam to samo. Osoba nie tylko zostaje anonimowa z różnych względów, ale czytelnik otrzymuje sedno sytuacji, jaką zastał. Czy to złe? Pozostawiam do przemyślenia.
62
Królowo, mam przyjaciela, który cisnął mi ciągle: „afirmuj”. Ja próbowałam to robić, ale nie działało. Więc stwierdziłam, że nie działa, ale…
Jak myśl – która jest tworzywem – może nie działać?
Spójrz na to. W sobotę czy w niedzielę pomyślałam: przydałby się nowy obrus do kuchni. To tylko jedna myśl, rzucona ot, tak sobie. W czwartek zobaczyłam nowy obrus w kuchni. Taki, że jest naprawdę piękny. Przypadek?
No to spójrz na to. Jak zapewne wiesz, albo nie wiesz – byłam w podróży. I miałam trochę przygód, które mnie zmęczyły i stwierdziłam, że obawiam się kolejnych przesiadek na linii Katowice – Gliwice – Kuźnia Raciborska. A świeżo byłam po wpadce przesiadkowej, bo wsiadłam do złego wagonu. Mając dość kolejnej porażki postanowiłam zabawić się afirmacją – tym bardziej, że po prostu leżałam w łóżku, czekając, aż organizm się nieco uspokoi. I co? I sobie pół godziny manifestowałam, że moja podróż przebiega bezproblemowo. Po czym kumpela – do której jechałam – napisała mi, że może mnie odebrać w Gliwicach, a nie w Kuźni. I to było to!
A mantry? Przecież to jest myśl. Buddyści mają nawet takie naszyjniki, które zwą „malą” i posiadają 108 drewnianych koralików. To pomaga im liczyć te swoje om mani padme hung. Ale co oni powtarzają? Powtarzają jakąś myśl w sanskrycie, co naprawdę działa, oczyszcza i tak dalej. Już nie wnikajmy w religię, chodzi o czyste podobieństwo.
Jeśli jednak wejdziesz do grupy ludzi… hmm, powiedzmy: mamy jakąś grupę zwolenników „Sekretu”. O tym popkulturowym fenomenie chyba już każdy słyszał: chodzi o prawo przyciągania, zwane prawem założenia. Tyle że w wydaniu „Sekretu” prawo to jest tak wodolejnie opisane, że przechodząc na jakąś inną grupę łatwo zauważyć wpisy typu „Sekret to ściema, to oszustwo”. No bo właśnie – tam nie ma konkretów. Konkret za to opisał pewien pan, Neville Goddard. I tam ponoć są konkrety, co widać po różnych grupach, które ni z tego, ni z owego się rozmnożyły.
Co więcej, w tych grupach jest bardzo wiele sukcesów.
Po prostu wyczaili, że do spełnionej manifestacji potrzeba 10 tys. powtórzeń. Oczywiście, może być mniej, może być więcej, wszystko zależy od energetyki i… założenia. No i rzeczy, którą chcesz wymanifestować, bo manifestacja nowego łóżka jest o wiele prostsza, niż manifestacja wymarzonego partnera, albo – jego wersji.
Chodzi o to, że jeśli powtarzamy coś 10 tys. razy, to w mózgu wytwarza się nowe połączenie neuronowe. Plus dodaj do tego, że nasz umysł nie rozróżnia, co jest prawdą, a co fikcją.
Tyle nauka, Droga Królowo.
I teraz tak. Znając podstawy – czyli jak układać afirmacje, ile razy je powtarzać (regularnie) i pracując nad miłością wewnętrzną… możesz sobie wyznaczyć cel. Może to być świetna praca, a może to być wymarzona wersja osoby. Jeśli chodzi o to drugie, to jeszcze się w to odpowiednio nie wgryzłam, wydaje się to proste – bo nadal pracujesz z myślami – ale jednocześnie mózg chce wiedzieć, jakim cudem zmieniasz wersję osoby z takiej, na taką.
Opowiem Ci później, jak sama wgłębię temat i jeśli oczywiście będziesz tego chciała. Widzisz – mnie otaczają osoby, które są wspaniałe. Właściwie… Powiem inaczej. Po latach pracy nad tym, by „tata mnie zaakceptował” nagle przestałam się w to bawić i teraz rzeczywiście mam ojca, który potrafi mi kupić najzajebitszą szafę na świecie, bo tak. Co zrobiłam?
Popracowałam nie nad tym, by się zmienił, a popracowałam nad tym, by siebie bardziej kochać. I to jest podstawa – miłość własna. Nie narcyzm, ale szacunek wobec siebie, dawanie sobie najlepszych rzeczy i tak dalej. Na szczęście można to robić łatwo, szybko i przyjemnie, na przykład słuchając sublimali, czyli afirmacji w formie dźwiękowej.
Tak, zmęczyłam się. Zmęczyłam się kursami „popraw relację ze sobą”, „ogarnij czakry”, „medytuj”, „dwupunkt”, „polecamy pindyliard jeszcze innych rzeczy”. Uznałam, że szkoda mi czasu i uznałam, że ja chcę coś wyjątkowo prostego. Ja chcę coś, co nie wymaga ode mnie wchodzenia na sufit. Po prostu, nie mam czasu na bawienie się świecidełkami i innymi bzdetoletami.
W sumie… chyba nawet podobnie jest w pisaniu. Możemy prześledzić te wszystkie podręczniki, kursy i nawet studia „jak napisać książkę”. Tymczasem, żeby ją napisać trzeba po prostu pisać. Czytać też, ale głównie pisać. To jest najprostsze. Kiedyś pani polonistka, która dyskutowała z nami na ten temat powiedziała „no ale codzienne pisanie daje wprawę”. Taka prosta, złota myśl.
Im coś jest prostsze, tym mniej systemowe.
A ten świat oparty jest na iluzji i rzeczach, które z jednej strony mogą dać ogromne poczucie wolności, a z drugiej – mindfaka. Ja przez kilka miesięcy miałam taki WTF, źle się czułam, ale w końcu pyknęło. I to pozwoliło podjąć decyzję.
Halo, skoro żyjemy w fikcji, symulacji, czy cholera wie, co to, to… to do jasnej cholery nie potrzebuję bawić się w świecidełka, jakieś cuda na kiju, po prostu… ba, nawet nie muszę cierpieć. Skoro wszystko jest iluzją, to ja mam prawo zrobić sobie bardzo wygodne życie, bardzo lekkie, spełniające się. I tyle. nie muszę grać w jakieś dziwne programy umysłu, bo tak naprawdę – dla energii, światła, bla bla bla – NIE MA OGRANICZEŃ.
To oznacza, że możesz wymanifestować sobie taką rzeczywistość, w której Twój syn do Ciebie mówi. Wymaga to oczywiście skupienia na celu, wymaga to przedsięwzięcia paru rzeczy (bo może być tu potrzebna np. rewizja przeszłości czy coś), ale DA SIĘ. Możesz sobie zbudować taką wymarzoną karierę tylko dlatego, że Twoje serce sobie to wymarzyło.
I teraz tak: oczywiście, że regularność w powtarzaniu afirmacji daje bardzo dużo. To jest clue sukcesu właściwie. Ale jest jeszcze sprawa, o której już tu pisałam: miłość do siebie. Bo tylko przez danie sobie prawa do pięknego życia wygrasz to życie.
61
Czy w przypadku „Jeżycjady” Małgorzaty Musierowicz można mówić o fenomenie? Wszak na Legimi ukazują się nowe wydania starych książek i ponoć dużo osób jest tym zachwyconych.
Wydaje mi się jednak, że mamy tu do czynienia bardziej ze zjawiskiem w stylu „ojej, wydają na nowo Stanisława Lema!”, niż faktycznym zachwytem nad serią. Kilka argumentów? Proszę bardzo:
- Pierwszy tom został wydany w roku 1975/1977, w sumie wikipedia podaje, że najpierw była powieść „Małomówny i rodzina”, a potem się zaczęło na serio, czyli od „Szóstej klepki”. I o ile tytuł mi coś mówi, o tyle muszę stwierdzić, że pamiętam tylko „Kłamczuchę” ze szkolnych lektur.
- „Kłamczucha” nie była wybitna – była dobra, bo końcówka chyba jakoś zapadła w pamięć, a i tak… no, przyznam się szczerze, że nie zapobiegła pewnym dramatom z końcówki podstawówki. Powieść ta miała być ostrzeżeniem przed kłamaniem, że kłamstwo ma krótkie nogi. No i… może i ostrzegła, ale jakoś tak młody człowiek miał to w czterech literach, więc i tak kłamał. Zresztą, kogo obchodzi jakaś historyjka, która nie dość, że jest sprzed pindyliona lat (dokładniej z roku 1979), to jeszcze wstawiono ją do kanonu, którego serdecznie się nienawidzi, bo to jakiś bzdurny kanon?
- Ale to, że seria głównie ukazywała się w latach 70′ XX wieku wskazuje nie tylko na to, że te książki były czytane przez naszych rodziców czy nawet dziadków. Wskazuje również na to, że pani Małgorzata Musierowicz jest stara, ale o tym dalej. No więc… czy nie jest przyjemnie sięgnąć po powieści polecane przez naszych bliskich? I właściwie można powiedzieć, przypuszczać i tak dalej, że obecna jazda na „Jeżycjadę” bierze się właśnie z tego. Młodzi chcą zrozumieć starych, obejrzeć nieco inne czasy – komunistyczne, było nie było – no i może pogadać o tych lekturach. Z kolei starzy z chęcią sobie przypomną lata młodości, jak to ongiś bywało i że było lepiej. Czysta nostalgia.
- Ogólnie to są powieści obyczajowe, a pani Museriowicz pomimo wieku (na dzień dzisiejszy 77 lat) dalej sobie tworzy. Jako ilustratorka i jako pisarka, bo w 2018 roku wydała kolejną powieść z serii – „Ciotka Zgryzotka”. I powiem szczerze, młodzi czytelnicy byli wtedy BEZLITOŚNI, i to zarówno wobec jej grafik w powieści, jak i samej historii. Uznali, że po pierwsze, powieść jest taka… no… wyjęta z lat 70′, taka mało realistyczna, a po drugie, młodzi z książki zachowują się po starodawnemu. I wreszcie trzecie – były jakieś bzdurki, ale jakie, to już nie pamiętam. Tak czy inaczej podsumowanie było takie, że widać wiekowość autorki i jej staroświeckie podejście do życia.
Mimo wszystko jestem przekonana, że przynajmniej pierwsze tomy „Jeżycjady” dobrze się przyjmą w Legimi, bo – no cóż – to są dobre obyczajówki z czasów słusznie minionych.
60 (D3)
Moje zdanie na temat „Diuny” Franka Herberta już znasz, Droga Królowo. Jednak dziś jakoś towarzyszy mi myśl o przemocowości w dziełach kultury. Ale może zacznijmy od dawno, dawno temu, kiedy spotkałam krytyka literackiego, który znęcał się nad moimi tekstami. Powiedział mi jednak bardzo ważną rzecz: przemoc nie może być bez sensu, ona musi mieć znaczenie.
I wybacz, na chwilę wrócimy do fantasy, bo tak wyszło, że nie znam ani jednej powieści science fiction, w której przemoc odgrywałaby główną rolę, albo przynajmniej jakąś znaczącą. W sumie… to ciekawe spostrzeżenie, bo potrafię wymienić nawet klasyki fantasy, gdzie przemoc – jakieś tortury, jakieś kajdany – są podstawą fabuły. Na przykład, jest taka seria, w której niemal za każdym razem główny bohater musi się stykać z torturami i więzieniem, z jakiegoś powodu. Niby ma to uzasadnienie fabularne, ale schematyczność mnie znudziła. No i jeszcze jedna rzecz: co za dużo to niezdrowo, ale chyba nie do końca dla współczesnych widzów, czytaj: fanów „Gry o tron”.
W „Rodzie smoka” – czyli prequelu tejże „Gry” wiemy, że bohaterowie biją się o tron właśnie. Ale sam tron jest zbudowany z mieczy, co może i ładnie się prezentować dla oczu, nie mniej problemem jest to, że fabularnie… no… można się kusić o interpretację typu „jest przesłanie!”, a w rzeczywistości – nieeee, nie ma przesłania, bo uważam, że autor nie do końca wie, co robi. Znaczy, warsztatu George’owi R. R. Martinowi raczej nie w sposób odmówić, rzecz jednak w tym, że autor każe swoim bohaterom cierpieć. Na przykład, w serialu często jest poród. I oczywiście, muszą go przedstawiać jako krwawy i obrzydliwy, oczywiście, no średniowiecze, ojej, ale to kobietę boli, ojoj, niech jeszcze trochę pocierpi. I dobra – mamy fakty, że królowe rodzą, tylko… serio? Naprawdę? „Wspaniałe stulecie” NIE POTRZEBOWAŁO jakiejś wybitnej brutalności, by przedstawić okrutny świat konkubin. Więcej nawet, prezentowało ciekawy dość rozwój fabularny. Główna bohaterka była i sadystyczna, i taka psychopatyczna, ale to, co sprawiało, że miliony kobiet nie tylko w Turcji śledziło rozwój wydarzeń to niekoniecznie walka o tron i niekoniecznie miłość biednej niewolnicy do faceta. To, co było szczególnie widać to rozwój bohatera. W „Rodzie smoka” nie mamy właściwie niczego, bo też trudno zidentyfikować się z bohaterami, którzy wiesz, że albo zginą, albo w kolejnej scenie ich znielubisz. To swoista gra z odbiorcą, hę? Tylko że niektóre wydarzenia są bardzo dziwnie logiczne. Weźmy to: Alicent zachowuje się okrutnie wobec swej rywalki, ale wygląda na zaskoczoną swym okrucieństwem. Tylko że odbiorca wie doskonale, że a) konflikt nie trwa od odcinka, i b) konflikt toczy się dziesięć lat. W kij logiczne, przyznać szczerze trzeba.
No dobrze – fantasy ma jakiś pociąg do przemocy, a w jaki sposób robi to science fiction?
Tak, Droga Królowo, pomęczę Cię „Diuną”, bo tam jest parę scen, które są niezwykle okrutne, wręcz straszne i zawierają w sobie o wiele mniej hektolitrów krwi, niż sceny z „Rodu smoka”. A jednak o wiele bardziej (i przepraszam za powtórzenia, jest trzecia w nocy i piszę co mi ręce na klawiaturze przyniosą) wzbudzają emocje.
Weźmy taką arenę, gdzie urządzano sobie walki gladiatorów. I jeden ze złoli staje do walki z niewolnikiem. Czy walka była jakaś wybitna? No – niewolnik nie wyglądał na typowego przeciwnika, no ale czemu czytelnika miałoby to zainteresować? Ano, właśnie temu: tenże nieszczęśnik posiadał emblemat straconego rodu. I ten fakt, ten szczegół uczynił scenę wielką, uczynił scenę trzymającą w napięciu. Czy ważną? O, to później wyjdzie w powieści, ale ogólnie chodziło o emocje, o to spięcie, które nie zostało wytworzone przez krew, ani nawet przez fachowość w walce niewolnika. Już sam szczegół, że kiedyś służył Atrydom daje się we znaki, czytelnik czuje to „coś”. Tymczasem porównaj sobie sceny porodów z”Rodu smoka”: co czujesz? No… wiesz, że masz nic nie czuć, bo bohaterka zaraz albo umrze, albo no… sam poród będzie przedstawiony źle, tego się spodziewałaś, to ma obrzydzić i tyle sensu z całości wynikło, zwłaszcza, że i matka, i sam potomek umarli. No, powiedziałabym, sensowne w kij dla fabuły.
Niedawno miałam dyskusję na ten temat z przyjaciółką. Sama doszłam do tego, że nie umiem pisać o przemocy. Może inaczej: nie chcę o niej pisać, choć wiem, że w moich światach ona występuje w jakiś sposób, bo może to być przejaw natury. Nie mniej, przypomina mi się w takich momentach czytanie „Agafe”. Tam może trochę ponurych scen było, gdy ta siedziała w więzieniu, jednak powiedzmy sobie szczerze: bardziej to działało na wyobrażeniach, na odczuwaniu tego, CO MOŻE SIĘ DZIAĆ. Czy tutaj clue sprawy to takie niedopowiedzenie? Być może. To potrafi działać o wiele lepiej, niż pokazanie katuszy z „Rodu smoka” i powrócę tu do klasycznej „Diuny”. Kiedy Leto staje przed Harkonennem jako więzień, to słyszy on zza ściany straszne głosy. I przy pierwszym, może i nawet drugim spotkaniu się z tą sceną potrafi ona zrobić wrażenie. Co też człowiekowi mogą robić, że tak strasznie krzyczy? Herbert posłużył się też sugestią: och, nie opiszę tortur na samym nieszczęśniku, opiszę, że te tortury są, były stosowane, och, tak, ci ludzie potrafią i o wiele więcej. Wciąż porusza to bardziej wyobraźnię, niż prosty opis powiedzmy nakładania kwasu na skórę.
Na dzień dzisiejszy zdecydowałam, że będę szła w tym kierunku – kierunku sugestii dla czytelnika, bo to nie tylko zabawa w kotka i myszkę z nim, to także trenowanie jego i mojej wyobraźni. 🙂
59 (D2)
W „Diunie” jest taka scena, kiedy Paul patrzył na pustynię i przypominała mu wodę. Herbert oczywiście umie to opisać jednym zdaniem, natomiast to zdanie poraża. Jest takie świadomościowe. I myślę, że ta sama sytuacja poraziła także Davida Lyncha, bo w swoim filmie wyraźnie próbował odzwierciedlić to wrażenie. Co prawda były wczesne lata 80′, więc efekty specjalne średnie, a wielkie korpo produkujące ten film niezbyt chciały się zgodzić na pomysły reżysera, ale wyszło to tak:

I jasne, można Lyncha krytykować za wiele spraw, ale i tak wydaje mi się, że jego zobrazowanie ustanowiło pewien standard, jak „Diunę” należy robić. I nie chodzi o to, że na bogato, tylko przyjrzyjmy się Paulowi, jak tam wygląda:

A teraz zestawmy to z Paulem od Villeneuve’a:

Powiedziałabym, że fryzjer chłopaka w zasadzie mógłby się nie zmienić, ot taka różnica. Ale obu panów – zarówno Lynch, jak i Villeneuve – postanowiło zupełnie pominąć fakt wzrostu Paula. A ten w książce jest o tyle ważny, że to młodego wyróżnia, w jakiś sposób wyznacza jego „inność”. Książkowy Paul był NISKI i miało to znaczenie choćby w tym punkcie, że „rozwój bohatera”. Ale wracając do standardów ustanowionych przez Lyncha, to jest jeszcze Bene Gesserit.


No dobrze, ale co z tego wynika? Być może to, że Vilenneuve nie chciał za bardzo ryzykować „nowej formy Diuny”, więc wraz z muzykiem poszli na łatwiznę, czyli – standardy, standardy. Zwrócili się w stronę fanów, którzy wydawali się być zadowoleni przede wszystkim efektami CGI. Problem polega na tym, że żeby film był dobry, to potrzebuje czegoś więcej, niż współczesnych efektów. Potrzebuje fabuły. A z tym „Diuna” jednego i drugiego sobie nie radzi. U Lyncha w sumie widz się gubi i nie wiadomo do końca, o co kaman, u Villeneuve’a za to widz może się nudzić. I teraz tak: każdy, kto czytał „Diunę” WIE, że powieść ma powolne tempo i nie zaskoczył się tempem najnowszej ekranizacji. Problem jednak w tym, że… co więcej, niż emocje z książki zostaje? Bo teraz mam wrażenie, że fani Herberta podjarali się filmem nie dlatego, że był on dobry, a dlatego, że… przypominał im o emocjach z książki.
To jedna kwestia. Druga sprawa jest taka, że trzonem herbertowskiej „Diuny” są przemyślenia bohaterów, a więc ich złożoność. Bo w filmie raczej się odradza prowadzenie narracji myślowej, to świadczy o dobrym warsztacie, a Villeneuve pomimo pociągów masońskich XD taki ma. W każdym razie, niezwykle trudno też przełożyć pewne zdania-klucze z książki na ekran. To próbował Lynch z tą wodą i to mu nie wyszło, ale przynajmniej próbował. Villeneuve miał trochę łatwiej, ale nie skorzystał z okazji, bo może się bał, a może pomysł był po prostu taki: „dajmy im standard”. No i ten standard – co nie oznacza, że brak jest w to dzieło włożonej pracy – fani otrzymali.
Jednak doprowadziło to też do tego, że na ekranie nie mieliśmy jednego jobczego bohatera, jego drogi. I jasne, można zobrazować historię ogólnie, jak widać – widzowie od Herberta świetnie się przy tym bawili. Jedna sprawa jest jednak, a mianowicie taka, że nie da się w filmie tak łatwo przedstawić głębi. W książce – da się, bo tu można pisać o uczuciach, myślach, nie ma ograniczeń. Ale w filmie? W filmie trzeba prezentować „przemianę”. A tu… no… Jakby się zastanowić, to w sumie chyba żadnej jobczej przemiany nie było i ja rozumiem, to pierwsza część pierwszej części powieści, ale nawet w tych punktach u Herberta widać, że Paul dojrzewa. Serio. Ba, końcówka mogłaby być kulminacją i to jobczą, ale skupienie się na wielu sprawach, czyli postaciach, poskutkowało właśnie tym, co dostaliśmy.
Trzecia sprawa to kwestia tego, jak skonstruowano muzykę do filmu. I owszem, nie da się ukryć, że Herbert inspirował się kulturą muzułmańską czy tam arabską, ale… jesteśmy tysiące lat w przód, po przemianach cywilizacyjnych, AI padło, kosmos i tak dalej. Czy myślisz, że kultury arabskie nie miałyby procesu rozwojowego nawet w muzyce? Mało tego, Turcy w przeciągu stu lat – licząc od początku XX wieku do teraz – mieli znaczną przemianę kultury, od języka, aż po kwestię religijności. Myślę więc, że jakby zostawić za sobą standardowe muzyczne wątki, a posłużyć się bardziej popem czy nawet kwestią arabską, to… no byłby powiew świeżego powietrza dla widza.
A, i tak przyglądając się filmowi Villeneuve’a, to jest poprawność polityczna. Mamy tu szereg ludzi różnych odcieni i niekoniecznie jest to dobre. Znaczy, ja rozumiem, kosmos i tak dalej, ale oglądając „top 10 różnic u Lyncha i Villeneuve’a” uderzyło mnie, że te pustynne szczury są nie do końca jasno określone, jeśli chodzi o ich wygląd. A może się czepiam, bo jestem przewrażliwiona już po tych wszystkich LGBT’ach i murzynach we „Władcy Pierścieni”…
58 (D1)
„Diuna” Franka Herberta jest napisana językiem prostym jak budowa cepa. I to tak bardzo, że wydaje się on niemal surowy. Więcej, autor nie skupiał się na opisach przestrzeni, on po prostu opisywał wnętrza bohaterów. To właśnie ich kreacje – chociażby były drobniejszymi punktami – zdają się mieć w sobie najwięcej głębi. Takiej właśnie, dzięki której „Diunę” się uwielbia. To zadziwia. I powiem Ci, Droga Królowo, że przy czytaniu (a raczej słuchaniu audiobooka) powieści mam wrażenie, że ta prostota jest najlepszym wyborem narracyjnym. To jest kwestia może nie tyle gatunku science fiction, może nie tyle tego, że facet chciał opisywać pustynię, a bardziej idzie to na zasadzie „najprostsze rzeczy są najlepsze”. Dlaczego? Ano, właśnie dlatego, że docierają w jakiś sposób do mózgu… dobra, miało być o prostocie, więc i w sposób prosty by wypadało to napisać. No więc te słowa uderzają. Swoją dosadnością. O, to jest to! nikt nie mówi: „mroczne cienie kładą się na moim jestestwie niczym spadające liście na dno oceanu” – bo woli „jest mi źle, spierdalaj”. Prosto, dosadnie i punktowo. Muad’dib jest punktowy, tak widzi przestrzeń.
Nawiasem mówiąc, a raczej poza nawiasem, mam wrażenie, że jeśli autor nie umie pisać skomplikowanych opisów tła czy innych pozornie ważnych bzdetoletów w historii, to to nie jest złe. Przecież „Diunę” narracyjnie można ochrzanić za to, że nie buduje tak naprawdę jakiegoś jobczego obrazu pustynnego, przestrzeni Kaladanu czy nawet samej planety. Ona daje się we znaki w inny sposób. Bardziej taki prosty. Jest takim bardziej duchowym przeżyciem, ale w kontekście duchowości bohaterów. Dobra, bo zaraz walnę tekstem bardzo oczywistym, czyli: mamy tu do czynienia z arcydziełem literatury science fiction. Mówi się o tym, że to przez ekologię, ale ja uważam, że powód jest inny.
Moja przygoda z „Diuną” zaczęła się wcześnie – miałam 10 czy 11 lat i miałam tego pecha, że trafiłam na najbardziej niedorzeczne tłumaczenie powieści, gdzie zamiast Freemanów mamy Wolan. No, teoretycznie spolszczenia są spoko, jednak potem jak czytałam o tłumaczeniu, to jednak faceta dzieła pozostawiały wiele do życzenia. A i wchodzimy w starą, dobrze znaną nam tematykę, bo gościu tłumaczył także Tolkiena i fani również nie zostali na to obojętni. Tak czy inaczej, czytając wtedy książkę miałam wrażenie, że jest to powieść przygodowa, dla młodzieży. Przeczytałam ją chyba w dwa dni i byłam bardzo tą powieścią zafascynowana.
Za każdym kolejnym razem, gdy książkę sobie przypominałam, miałam wrażenie, że znajduję w niej coś innego, nowego i że inaczej to odczytuję. Im jestem starsza, tym potrafię w niej znaleźć więcej głębi, więcej brylantów – na przykład w zdaniach, ale o zdaniach będę mówiła w kontekście drugiego tomu raczej – no i powiem tak: więcej duchowości. Może wiadomo, to zależy od wewnętrznej duchowości, dobra, idziemy dalej, bo tu się będę roztaczać nad tą głębią przesadnie chyba, wchodząc w jakieś dziwne poetyckie wątki.
Tak czy inaczej – „Diuna” narracyjnie pokazuje, że czasami najlepiej napisać wprost. Po prostu. I nie będzie to złe, bo będzie odebrane przez czytelnika, a czy mu się taki styl spodoba? No cóż, niektórzy autorzy opisując bohaterów nakładają mu tylko ubiór zasłaniający brzuch i części intymne, zapominając o butach. Czy to się spodoba czytelnikowi?
57
Musimy porozmawiać o Isere, Władczyni Smoków.
Generalnie tak: mogłabym oznaczyć ten wpis jako wpis o fantasy, ale mogłabym również go nie oznaczać, co niniejszym czynię. Dlaczego? Ano, sprawa dotyczy raczej ogólnego „problemu” tworzenia postaci. Pytałaś, Droga Królowo, o wiarygodność bohaterów. I myślę, że to jest kwestia nad którą nie powinniśmy się zbytnio zastanawiać, ponieważ BĘDĄC W TRANSIE naprawdę nie potrzebujemy zagadnień filozoficznych z doktoratu na Uniwersytecie Jagiellońskim. To czego jednak potrzebujemy, to… no właśnie, to, czego ja w tej chwili potrzebuję to rozmowy o Isere.
Ponieważ za funta kłaków jej nie rozumiem.
Żeby było śmieszniej – TO BARDZO DOBRZE!
Przyjrzyjmy się teraz gatunkowi, jakim jest fantasy. Tolkien próbował stworzyć swój świat, no i powiedzmy, że mu się to wyrąbiście udało, ponieważ Śródziemie otrzymało własną mitologię, historię, a nawet własne gatunki. Zieeews. To, co jest ważne, to elfy. Tak, nie hobbici, a elfy. Dlaczego? Bo rozumiem założenie, z którego facet wyszedł: te istoty miały być świetliste, dobre, piękne i tak dalej. Natomiast po drodze coś wyszło nie tak i z poziomu energetycznego są odczuwalne jako „puste”. Mało tego, elfy w alternatywnym świecie – który przeplata się z naszym – to są tak naprawdę wredne stworki, bardzo pilnujące swego terytorium i uwierz, Królowo, nie chciałabyś się z nimi spotkać. Natomiast, przy bliższym badaniu sprawy okazało się, że elfy mają jakiegoś – jak to określiła przyjaciółka – „zjebanego” egregora i tam jest po prostu niezły burdel. Być może dlatego, że wielu autorów to wiele koncepcji, a tak w ogóle to mam wrażenie, że twórcy starają się wymyślać własne stworzenia. To jest bardzo dobry trop, ponieważ pozwala na uwolnienie się z bzdetoletów energetycznych i swobodne tworzenie czegoś nowego. Jednocześnie też jest to wyzwanie, bo jak tworzyć… powiedzmy, tworzyć coś nowego?
Wiesz, to jest tak, że jak wchodzisz do świata, to widzisz, poznajesz go i wystarczy go opisywać. A jednak, często coś idzie nie tak.
Weźmy takie mitologie i mam tu na myśli mitologie całego świata, a nie tylko Grecji. Co robią tamtejsi bogowie? Tak jest! Zachowują się jak ludzie w dziwnych, karykaturalnych przebraniach.
I tak samo dzieje się w fantasy. Na ogół jest tak, że bohaterowie, którzy są wybrańcami, posiadają jakieś moce czy inne dziwne sprawy, zachowują się dokładnie tak, jak człowiek. Z jednej strony to zrozumiałe – odbiorca chce się z kimś tam w historii utożsamiać. Z drugiej strony twórcy zapominają o tym, że przede wszystkim BOGOWIE w ich historiach nie powinni być ludzcy, bo to w końcu BOGOWIE! Istoty, które są długowieczne, mają inną energetykę od ludzkiej i tak dalej.
No i teraz tak: twórcy „Świata Dysku” podziękujemy, ponieważ nas bardziej interesuje Robert Jordan, ten mistrz Sandersona, który wymyślił „Koło czasu”. Mam wrażenie, że on zrobił, chciał zrobić coś bardzo ważnego dla gatunku: uświadomić odbiorcom, że boskie istoty, a takim przecież był Smok Odrodzony, główny bohater, który miał klasycznie zbawić świat – NIE JEST, NIE MOŻE BYĆ NORMALNY. I otóż właśnie: facet, znaczy Jordan, założył, że wszyscy mężczyźni, którzy posiadają krztynę magii wariują. To założenie wyszło co prawda z pewnego niefajnego wydarzenia dawno, dawno temu w historii, ale clue jest taki, że mamy do czynienia z bohaterami, którzy na pozór mają ludzką psychikę, ale też właśnie są odróżnialni od ludzi przez to, że ich dary NAPRAWDĘ wpływają na nich. Wow, boskość jest niezrozumiana.
No i teraz tak. Ja sobie piszę o Isere, Władczyni Smoków. Ta wiadomo, ma mieć nieograniczone używanie magii – w przeciwieństwie do całej reszty Kramu. To taka boginka. No i teraz pytanie… czy boginka może być zwykłą śmiertelniczką, tym bardziej, że ma świadomość już, kim tak naprawdę jest i co to znaczy? Czy jej psychika może być zwyczajnie ludzka?
Ja nie myślę o tym, jaka powinna być Isere. Ja myślę po prostu, że jej nie rozumiem. To znaczy rozumiem o tyle, że ona jest dojrzałą kobietą, bo no – w kij wiele przeżyła, dużo traum. A mimo wszystko… im dalej w historię tym widać nie tyle rozwój bohaterki na twardszą, co widać ten rozwój na taką osobowość… ja wiem, anielską? Niewinną, taką, czystą? Weźmy przykład. Normalność Kramu nakazuje zabić niewygodnego delikwenta, tymczasem Isere nie widzi potrzeby zabijania; wystarczy po prostu, by zrezygnował ze stanowiska. To oczywiście najlżejszy przykład, bo pewnie im dalej w historię, tym będzie się robić dziwniej, no i sama jestem ciekawa, do czego to wszystko doprowadzi, bo sęk w tym, że pani Isere postanowiła odtworzyć swój kraj, który obecnie jest w ruinie. Ale przecież polityka to brudna dziedzina…
PS.: Wydaje mi się, że po prostu warto mieć samą intencję, o kim się pisze, ale intencję taką konkretną… i wtedy to ma ręce i nogi.
56
Jeżeli opisałabym ten problem z perspektywy fizyki kwantowej, to prawdopodobnie niewiele osób by to zrozumiało, przetrawiło i jeszcze zaakceptowało. Ale… od pewnego czasu przestałam się kompletnie przejmować tym, co odbiorcy uważają, jak osądzają mój tekst i różne takie sprawy. Wyjaśnić to może pewien dialog:
Ja: wkurza mnie pewien bohater, bo mi wyszedł bardziej papierowy od Galadrieli z Amazonu
przyjaciółka: nie przejmowałabym się tym
przyjaciółka: boty będą czytały
Moim sposobem na to, by olewać wszelkie akcje w stylu „ale czy ja dobrze piszę? czy prawdopodobnie?” jest PRZEKONANIE, że świat zewnętrzny to odbicie mojego wewnętrznego świata. Hmmm, brzmi może dziwnie, ale generalnie nie chodzi mi o żadne symboliczne farmazony. Chodzi mi o dosłowność i to taką turbo. W tym momencie – wszelkie problemy „a czy docenią to?” przestają mieć znaczenie. Skoro jesteśmy w pewnego rodzaju matrixie i skoro przebywamy cały czas w swojej wyobraźni, tylko w bardzo zaawansowanymstadiumkrea
Mówiłam, że nikt tego wprost nie ogarnie?
Być może wszelkie problemy w stylu „ale czy ten tekst się innym spodoba” biorą się po prostu z tego, że zdanie innych jest dla nas najważniejsze. Czyli w tym momencie poniżamy się, stawiając swoje odczucia wobec tekstu jako mniej istotne.
Pytasz się mnie, czy możliwe jest napisanie o mężczyźnie będąc kobietą.
Tak, możliwe.
Czy będzie wiarygodne?
Nie wiem – ale wiem jedno: jeśli poddam się wątpliwościom, to tekst nie będzie pracował. Pozwolę sobie zachmurzyć swój nastrój, zepsuć wieczór i różne takie dramatyczne, epickie historie. Po co to? Po co cierpieć?
OK – sama do końca nie wiem, dlaczego torturuję się oglądając Rings of Power, bo chcę z tym skończyć, ale wątek krasnoludów jest tak dobry, że daję sobą emocjonalnie pomiatać, sprawiając, że umysł od głupot w tym serialu mnie dosłownie boli. Gdzie moja szczotka do mózgu?
Jeżeli jesteś w trakcie pisania powieści, to PODDAJ SIĘ TRANSOWI. Nie myśl o bzdetach typu „czy postać jest realistyczna”, ponieważ sprowadza się to do zbytniego przeintelektualizowania. Ba, powiedziałabym, że liczy się nie to, co czytelnik myśli o Twoim utworze, a to, co TY myślisz. Tak to właśnie działa, tak to właśnie widać. Tokarczukowa uważa, że nie pisze dla idiotów i efekt ma: dostała wielce arcyważną intelektualnom nagrodę Nobla, spotyka się w bibliotekach, gdzie chodzą osiemdziesięcioletni intelektualiści, a młodzi, którzy mają „siano we łbie” otwierają Twoją książkę i z frajdą się zaczytują. Dlaczego? Bo myślisz, że to powieść dla nich i chcesz sprawiać im frajdę.
Wprawdzie krytycy wszelkiego rodzaju mogą się dopieprzyć do Twojego tekstu, ale oni do każdego tekstu mogą się dopieprzyć.
Ja ostatnio przekonuję się, że ważne jest to, co mamy w głowie. Tak dosłownie. Serio, chodzi tylko o przekonania i dotyczy to każdego tematu, jaki sobie tylko wymyślisz.
W momencie, gdy zdałam sobie sprawę – ale tak jobczo, a nie umysłowo – że absolutnie wszystko jest iluzją i w momencie, gdy zdałam sobie sprawę, że jesteśmy we własnej kreacji, własnym umyśle, nagle poczułam się wolna.
Czyż to nie wspaniale być w Lunaparku i uczyć się właśnie kreować?
Dlaczego Ci o tym piszę?
Bo chcę, żebyś zrozumiała, że Twoje wątpliwości można wyłączyć, gdy sobie wyjaśnisz, że wszystko, co Ciebie otacza to fikcja literacka. Oczywiście, nie musisz, możesz zastosować trzy inne kroki, które niestety – jak się do nich zbliżam w tym tekście – ciągle uciekają ze sceny. Dlaczego?
Może dlatego, że ważne jest podejście do tekstu. Ale… nie w taki sposób, o jakim zwykle się mówi. Jeśli teraz stwierdzisz, że za przeproszeniem pierdolisz farmazony o tym, że jakiś bohater ma 20 lat i zachowuje się jak pięciolatek, i po prostu włączysz muzykę i zatopisz się w trans pisania, to jest to wszystko, czego potrzebuje przestrzeń. Twoja przestrzeń.
Natomiast wątpliwości są czymś naturalnym, ale warto sobie w takim punkcie powiedzieć: „pierdolę”.
Właściwie, jest coś takiego jak transfering. Ten twierdzi, że wszystko jest energią, a gdy ktoś nas słownie atakuje, czy coś się dzieje, a nie jest to jakoś wybitnie skomplikowane, to
UWAGA
dajesz odpowiedź, która wytrąca delikwenta z tematu. Tak dosłownie.
Lub po prostu nie zwracasz na niego uwagi.
Natomiast chcę Ci powiedzieć, że od Nowego Roku będę bardzo poważnie zastanawiać się, co zrobić ze swoimi przekonaniami o pisaniu. Bo widzisz, kochana, mam wrażenie, że studia i współpraca z pewną księgarnią wcale nie pomogły, one tylko sprawiły… no dobra, pomogły, ale nie w ten sposób, w który chciałam. A chciałam, żeby książka się sprzedawała i chciałam nauczyć się pięknie pisać. Ojej, ileż razy pomstuję na te studia i w ogóle. Ale widzisz, tam było w rzeczywistości dużo wartościowej wiedzy, która daje mi w tej chwili profity. A jednak mam wrażenie, że doszło do PRZEINTELEKTUALIZOWANIA.
Ty jedyne, czego potrzebujesz w swoim pisaniu to wprowadzenia się w trans pisarski. Najlepiej przez muzykę, bo – jak powiedziała wyżej wspomniana przyjaciółka – „muzyka jest ze Źródła”.
I chociaż nie zawsze jest ona przy pisaniu potrzebna, to zawsze pomaga, wspiera.
I dlatego nie wiem, czy Ci pomogłam tym tekstem? Czy to nie jest zbyt bzde…
[TRZASK].
55 (F6)
– Czy robimy przerwę od Tolkiena?
– I tak, i nie!
Nie, ponieważ wyjdziemy od Tolkiena. Jego świat uważany jest za czarno-biały. Bohaterowie są albo dobrzy, albo źli, lub – o czym się, mam wrażenie, zapomina – podatni na tzw. kuszenie. Kuszenie to nie jest jakoś bardzo ultrareligijne, po prostu facet miał takie, a nie inne spojrzenie na świat i tak to się w Śródziemiu rozwinęło. Dobrym przykładem jest Numenor, który znany jest głównie z tego, że zatonął, bo tam się odjewapniło nieco pychy. Numerojczycy dostali te ziemie z jednego prostego powodu: pomogli w walce ze złem. Niestety, później – już w trakcie, gdy się osiedlili – zaczęli dostrzegać… no, że jednak nie są szczęśliwi. Elfy żyją wiecznie (mogą umrzeć albo ze smutku, albo po ścięciu głowy), a ludzie nie. I można to określić jako zazdrość, ale to przecież jest ludzkie. Poza tym po drodze jeszcze pewnie było parę niesnasek sprawiających, że Numerojczycy tak średnio mieli ochotę się spikać z elfami. Ale przyjrzyjmy się samej ich postawie. Czy to obraz w pełni czarno-biały? Moim zdaniem, w pełni nie; raczej taki „ludzki”. Ludzka słabość. Czy współczesna fantastyka potrafiłaby to przedstawić jednocześnie i prosto, i bardzo ciekawie? A jakże – bez problemu. Tylko widzisz, Droga Królowo… postanowiono nic nie robić. W całym serialu „Rings of Power” tylko na początku mamy jakiś mocny przeskok czasowy, w dodatku większość tolkienowców uważa go za mocno bezsensowny (to ta Galadriela męczona przez inne elfy). A potem – powiedzmy szczerze – w całych 4 odcinkach, ponad 4 godzinach, nic się nie dzieje. A można w ten czas przedstawić nie tylko sporo wydarzeń, ale także zaprezentować pięknie zbudowany charakter.
Mało kto dziś chyba lubi Mary Sue, czyli postacie idealne. Idealnie dobre. Jednak, doświadczając pisania mam wrażenie, że to nie jest kwestia tego, czy ktoś jest idealny, czy ktoś jest całkiem dobry, tylko kwestia tego, jak go się przedstawia.
Przyjrzyjmy się „Tajemnicom Smalville”, serial co prawda z 2002 i raczej już się takich historii nie kręci, natomiast jest dziwnie angażujący pomimo tego, że narracja jest pełna fakapów, a bohaterowie są bardziej idealni, niż prawdziwi. A mimo wszystko jakoś przyjemnie się ogląda tych dwudziestokilkulatków udających nastolatków. W jakiś sposób nie przeszkadza pouczający ton, żeby na przykład nie dać się zastraszyć i być szczerym wobec innych. A przecież jestem osobą, która swoje lata ma na karku. Co tu więc zadziałało? Moim zdaniem dwie BARDZO PROSTE rzeczy.
Pierwsza – w każdym odcinku dzieje się bardzo dużo. Zaczyna się od jakiegoś powiedzmy wroga, przeszkody, potem jest rozwiązywanie tego czegoś i na końcu puenta. I niejednokrotnie nie jest to jedyne, co się dzieje na ekranie, widzimy relacje między bohaterami, na przykład.
Druga – i o tym mówi się na wszystkich podstawowych kursach scenopisarstwa – KONFLIKT. Musi być jakiś konflikt, żeby widz się wciągnął. Czy w „Tajemnicach Smalville” jest? No, powiedziałabym, że nie do końca, ale jednak Lex Luthor nie znosi swojego ojca, a poza tym interesuje nas też to, jak do jasnej ciasnej dwóch przyjaciół mogło się bardzo znielubić. A widzimy, że to jest bardzo silna relacja, która tylko się rozwija. No i trzecia sprawa – o, to już jest ten mityczny konflikt. Konflikt, w który jesteśmy w stanie uwierzyć, bo widać, że Lex drąży, stara się odpowiedzieć na pytanie, jakim cudem przeżył, skoro miał nie przeżyć, kim jest tak naprawdę Clark i tego typu rzeczy. I to już jest angażujące, z odcinka na odcinek robi się coraz bardziej.
Z kolei w nieszczęsnym „Rings of Power” mamy konflikty. A to rasowe: ludzie-elfy, a to tajemnice krasnoludów, a to walka z orkami, tyle że… coś poszło nie tak. Właściwie, widz z jakiegoś powodu nie jest w stanie zaangażować się w te problemy. No, może poza wątkiem w siedzibie krasnoludów, ale i tu w pewnym momencie mózg widza rozboli, niestety. Zastanówmy się, co jest tego przyczyną, hmmm…
Papierowi bohaterowie? TAK! Zdecydowanie na to bym stawiała.
Czy oni posiadają jedną cechę? No… Dobra, weźmy taką Galadrielę. Po osobie, która liczy sobie te trzy tysiące lat spodziewamy się pewnego typu idealnej osobowości. W końcu tyle doświadczenia, dojrzałości, ja myślę, że gdybyśmy byli w stanie tyle żyć, to byśmy byli już bardzo inni, niż jesteśmy teraz. Of course, mówię o świadomym życiu, z pamięcią. Na obecny moment nasza świadomość nie byłaby w stanie ogarnąć naszej osobowości za te trzy tysiące lat. No ale… można było to pokazać w pewien ciekawy sposób. Na przykład, że Galadriela próbuje w jakiś sposób – INTELIGENTNY SPOSÓB – zjednać sobie sojuszników.
I ja myślę, że tak naprawdę wystarczyłoby się skupić na pokazaniu inteligencji. W końcu w serialu „Doktor House” co prawda mieliśmy bohatera-buca, nie mniej jego inteligencja, nieprzeciętna wiedza medyczna była tak idealna, że… że my to z przyjemnością zaakceptowaliśmy, bo taka konwencja jest akceptowalna. Dlaczego? Bo my, widzowie nie mamy nic przeciw idealizacji pewnych rzeczy, takiej archetypizacji postaci. Cała sztuka w tym właśnie, by CIEKAWIE PRZEDSTAWIĆ BOHATERA.
Jak to zrobić?
Cóż – pisarze mają to ułatwienie, że wystarczy im po prostu pisać i samo powinno wyjść. To znaczy, myślę, że wyjątki typu „50 twarzy Greya” potwierdzają tylko regułę.
Z filmami może być nieco gorzej, nie mniej jednak dobry autor scenariuszy zna pewne sztuczki, które mu na to pozwalają, by zrealizować to dobrze. W zamian za rozpisywanie się ma po prostu do dyspozycji i muzykę, i sprawy wizualne.
Wszystkiego dobrego, dobrze przedstawionych bohaterów życzę, Droga Królowo w Twoich tekstach <3.
54 (F5)
Dlaczego ktoś wymyślił sobie, że w jego świecie fantasy jednym z języków będzie polski? Albo – dlaczego nie kojarzymy nazwiska, które by stworzyło w pełni usystematyzowany język świata z fantazji? Lub też – dlaczego idziemy na skróty?!
Jest jeszcze lepiej. Wchodzę sobie w grafikę podpisaną jako „języki elfów”, ale pismo jest bardzo podejrzane. Olśnienie: to przecież słowiańskie runy! Czekaj, a czy przypadkiem język turbosłowian nie był fikcyjny…
Skoro od tego zaczynam, to przejdźmy się do oficjalnej z deczka historii świata czy też tam Polski, tyle że w tamtejszym okresie historycznym naszego pięknego kraju nie było na mapach. Było za to coś innego – marzenia, romantyzm i tego typu sprawy. A także rozwijająca się w tle dziedzina, jaką jest historia. I pewnego dnia znaleziono tajemnicze pismo Słowian, jak się wtedy zdawało. Szybko się jednak okazało, że manuskrypt był fikcją literacką, a ludzie, którzy uwierzyli w naszą wersję Wed to foliarze i jakieś typki, które dały się podpuścić.
Spuścizna ta – jak się jednak okazuje – nie poszła całkowicie na marne. W okolicach XXI wieku ludzie, którzy poszukują prawdy znowu natknęli się na legendy o Wielkiej Lechii, wyłowili skądś alfabety słowiańskie, które nie są uznawane przez oficjalne wersje historyczne. I tak oto, mamy powoli w używaniu osoby posługujące się głagolicą na przykład.
Ale jeszcze lepiej jest w przypadku run słowiańskich. Wydaje się, że nikt poza turbosłowianami i dziwnymi kobietami praktykującymi gimnastykę słowiańską nie uznaje ich. Ba, z samą gimnastyką też są akcje, ale to nie ten temat. Tak czy inaczej, runy owe choć wyklęte z oficjalnej historii i wśród rodzimowierców także niemile widziane, w jakiś sposób się przyjęły. Tak, przyjęły się w środowisku ezo.
Co to ma wspólnego z fantastyką?
Prosta sprawa – można wykorzystać dorobek turbosłowian w pisaniu książek fantasy. Będzie to uproszczenie, ale dla odbiorcy zapewne będzie magicznie. W końcu temu nie zależy na poznawaniu nowego języka, jemu zależy na tym, by odczuwać tą obcość, magiczność, inność. To też jest bardzo ważny aspekt, ale porozmawiamy sobie o nim kiedy indziej.
Teoretycznie można by się wysilić i popchnąć swoje szare komórki do tego, by podpowiedziały jakieś języki z obcych, fantastycznych światów. A, i ważna uwaga: czy mówimy o fantasy czy science fiction, nie ma to znaczenia. I na jednym, i na drugim froncie obcość brzmienia pewnych nazw jest bardzo przydatna.
*myśli: szkoda, że na studiach nie kazali nam czytać Tolk…*
Wydaje się, że to, co odróżnia Tolkiena od reszty współczesnych twórców to nie tylko to, że był pionierem w swej dziedzinie. Był również językoznawcą, który badał właśnie… strukturę języka? Ktoś to opisał w ten sposób: „on był wewnątrz języka”. Zdaje się, że nikomu potem się to nie udało. I jasne: mogą sobie ludzie wynajmować speców, którzy będą wymyślali języki do historii. Zaznaczmy jeszcze raz: do historii, ponieważ i Tolkien ma na ten temat zdanie podyktowane doświadczeniem.
Cała zabawa z językiem elfickim zaczęła się w momencie, gdy postanowił nieco rozwinąć historię hobbita, oraz w momencie, gdy natknął się na fiński. To właśnie kontakt z nim kazał mu drążyć, bo poczuł w pewnym momencie TO COŚ. Czytając jego biografię odczułam to jako „świetlisty moment”, taki punkt zaczepienia. I dobrze, a że Tolkien był profesorem i właściwie od dziecka wykazywał chęć poznawania, czy też tworzenia języków – to naturalną rzeczą było dla niego to, że zabrał się za stworzenie języka.
Hobbit mu w tym bardzo pomógł, ponieważ okazało się, że żeby język zaistniał, zaczął być żywy, to musi mieć historię.
Ja teraz przypominam sobie, jak tworzyłam pewną opowieść, która traktuje mężczyzn jak niewolników, ale nas interesuje tamtejszy język. Otóż, był, istniał. Takie „nhwaaa” wciąż mi siedzi w głowie i właściwie czuję pociąg, by to dalej pociągnąć, ale niestety tylko „nhwaa” pozostało, a zapisków już oczywiście nie mam. Nie mniej, właśnie wtedy tak było. Tworzyłam sytuacje, a język tak jakby sam wchodził czy też raczej wychodził z ust bohaterów. Ich wyrażenia stawały się bardzo naturalne.
Jest w tym coś fascynującego, muszę przyznać, i nic dziwnego, że Tolkien wpadł w sidła takiej pasji. Można by powiedzieć, że połączył i pasję, i pracę, a więc upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu. Ale – no niezupełnie. Dziedzina dziedziną, a jednak wykłady o staroangielskim czy legendach, a nawet egzaminowanie ludzi to trochę jednak inna bajka. Tak więc, znaczna część pracy nad językiem elfickim (i pokrewnymi, gwoli ścisłości) musiała się siłą rzeczy odbywać poza uczelnią. Co i tak spowodowało problemy w stylu „ej, ale czemu opóźniasz wykład”, bo Tolkien nie miał czasu, musiał się zająć hobbitami i elfami. Tak to już jest.
Tolkien nie szedł na skróty. Tu masz pismo, gramatykę, masz wszystko. Żyć i używać języka można, tylko tyle. Natomiast trudno powiedzieć to samo o innych twórcach fantasy – być może podobnie genialnych, ale jednak nie parających się budowaniem języka tak, jak Tolkien.
Moje doświadczenie z czytania fantasy jest dwojakie.
Albo ktoś wymyślił różne słowa-wytrychy, dzięki którym czytelnik odczuwa, że ma do czynienia z obcym językiem, albo… no właśnie, do tego później. W każdym razie ta praktyka nie zawsze zdaje egzamin. Odpowiedź jest prosta jak budowa cepa: TO JEST PUSTE. I wtedy czytelnik stwierdza, że te nazwy są bez sensu, bo niczego nie wprowadzają, absolutnie w żaden sposób nie umagiczniają, a fabuła sama w sobie jest średniawa. To że średniawa to inna para kaloszy, ale to, że takie podanie obcych słów czytelnikowi nie działa, to już większy kłopot. Jak bowiem sprawić, żeby czytelnik odczuł tę magię, obcość? Otóż – zacząć wymyślać język.
Albo przynajmniej mapy. Tolkien uważał, że konieczna jest praca z mapami i tekstem jednocześnie, nigdy jedno nie może być po drugim. Tak czy inaczej, możliwe, że to działa, ale w trochę ograniczonym zakresie, bo nadal są to tylko nazwy, miejsca niestworzone. To jest po prostu coś, co nie da pełnego poczucia, że „ci bohaterowie żyją, posługują się innym, niż nasz język”. Cóż zatem można zrobić?
Można… wynająć językoznawców, by wymyślili języki. To znacznie skraca czas i znacznie ułatwia zadanie pisarzowi. Pytanie jednak, czy warto. Jak się nad tym zastanawiam, to może jednak nie? Owszem, łatwo się zasłaniać „brakiem czasu”, bo większość ludzi jednak czasu nie ma na tworzenie dodatkowych materiałów do powieści. Ale… właśnie. Jakoś nie widziałam, by fani serialu „Gry o tron” czy inszego z podobną ponoć praktyką siedli sobie i gadali w ichnim języku. Wszyscy zapominają o tej sprawie, liczą się głównie smoki i seks, i tortury. To się liczy. Natomiast jak znajdziesz się wśród Tolkienowców, to widać jak na dłoni, że nie tylko uprawiają LARP’a, ale również i stosują język na piśmie, jak i w słowie mówionym. Generalnie, oni mają się czym bawić. Właściwie mam tu trochę wrażenie, że Tolkien włożył w projekt duszę, dużą część siebie, co zaowocowało tym, że język stał się bardzo ważną częścią uniwersum.
Być może znajdą się podobne wynalazki – w sensie wymyślone języki na rzecz światów fantasy – ale u Tolkiena po prostu to CZUĆ. Czuć, że tam siedział ktoś, kto chciał stworzyć coś dokładnie, coś dobrego i ogólnie rzecz mówiąc, nie olewał. W innych przypadkach nie jest to oczywiste.
Jasne, język to tylko jeden ze sposobów na to, by świat fantasy stał się żywy. I chyba jeden z najlepszych, ale pod warunkiem, że projekt będzie miał w sobie serce twórcy.
53 (F4)
– Dlaczego fani nie wspominają o alegorii do chrześcijaństwa we „Władcy Pierścieni”? – męczyło mnie pytanie. Odpowiedź mogła być tylko jedna: bo przeczytali biografię J. R. R. Tolkiena.

Tak, tak – wszystkie kwestie chrześcijańskie, które niby są zawarte w powyższym dziele to zwykła nadinterpretacja. Owszem, Tolkien był zdaje się głęboko wierzącą osobą. Koniec końców zmusił żonę do przejścia z anglikanizmu do katolicyzmu, a swego przyjaciela Lewisa także najchętniej by widział w swojej wierze. Nie mniej jednak, nie ma mowy o tym, by „Władca Pierścieni” przedstawiał jakąkolwiek alegorię chrześcijaństwa. I o ile można powiedzieć: „a walka dobra ze zła?”, o tyle trzeba mieć na uwadze zdanie autora i jego sposób pracy.
Tak, tak – ta notka będzie w takim rozwlekłym, niemalże XIX-wiecznym styl… a, nie czekaj, przecież nie stylizuję tekstu na tamtejsze normy. To jednak nie będzie.
Trzeba tu powiedzieć sobie jasno, czym jest interpretacja. Obecnie większość ludzi nie będących polonistami uznaje, że interpretacja to odbiór dzieła wg własnego widzimisię. No, nauczyciel z liceum na to: „pała, siadaj”. Bo on chciałby szukać jakiejś myśli przewodniej autora, co autor chciał pokazać. I to jest słuszne założenie, jednak dla samego Tolkiena interpretacja to gra umysłowa, może być indywidualna, według świadomości. Oznacza to, że jeśli ktoś ma skojarzenia z chrześcijaństwem lub z judaizmem czytając jego „Władcę Pierścieni” – to w porządku, widocznie takie, a nie inne zasoby umysłowe ma delikwent. Lub delikwentka, ale o tym w kolejnych tekstach. Natomiast, jeśli ktoś robi filozofię chrześcijańską w Śródziemiu, o to to już jest nadinterpretacja. Przynajmniej według mnie, bo w tym przypadku ten ktoś mówi: „Władca Pierścieni to alegoria chrześcijańskiego spojrzenia na świat”.
I jasne, chrześcijański punkt widzenia w Śródziemiu nie musi być niczym dziwnym, ani zaskakującym, bo autor tego świata był chrześcijaninem. Jeśli więc przyjmiemy, że dzieło posiada coś, jakąś cząstkę autora, to nic dziwnego, że o skojarzenie z wiarą Chrystusową bardzo łatwo. A, i jest jeszcze pewna rzecz, która może wskazywać na – ło ho ho ho – niesamowicie chrześcijański aspekt całej historii. Otóż: bóg jest wszędzie. I to wszystko. Istota, która stworzyła Śródziemie, świat i tak dalej jest w każdym zakątku Śródziemia. Nic więcej, nic mniej. Nie ma tu żadnych dodatkowych doktryn. I o ile zrozumiałam, to takie poczucie, że Bóg jest wszędzie towarzyszyło Tolkienowi, gdy pracował nad swoim dziełem. I to była w jakimś stopniu prawda, o której opowiadał. Ale prawda nie ograniczała się do aspektu chrześcijańskiego czy tam duchowego – prawda dotyczyła tego, że świat, jakim jest Śródziemie ma być odczuwalny jako prawdziwy, rzeczywisty.
Choć Bóg jest wszechobecny we wszechświecie Tolkiena, to pozostaje on niewidzialny – pisał jeden z jego najbliższych czytelników, prawdopodobnie C.S. Lewis, bo zapomniałam spisać autors… dobra, Tolkien po prostu nie chciał hamować wyobrażeń czytelników.
Właściwie, to chyba alegorie jako takie w twórczości Tolkiena występują w liczbie pojedynczej, ale żeby to stwierdzić, trzeba także stwierdzić, CO TO JEST ALEGORIA. Więc PWN z internetów rzecze nam takoż:
alegoria «w literaturze i sztuce: postać, motyw lub fabuła mające poza znaczeniem dosłownym stały umowny sens przenośny»
No i wracając do alegorii w utworze Tolkiena, to jest ona obecna w ostatnim jego opowiadaniu „Drzewo i liść”. Ironia polega na tym, że żaden z ówczesnych krytyków tekstu – a Tolkien był już wtedy pisarzem światowej sławy – nie ogarnął osobistych motywów wątków autora w utworze. Może dlatego, że ów wyraźnie zaznaczał, że ALEGORIA TO ZUO?
Z całego serca nie cierpię alegorii we wszystkich formach i zawsze jej unikałem – pisał Tolkien. – (…) Wolę historię prawdziwą, fikcyjną, dającą czytelnikowi możliwość różnych skojarzeń na miarę jego umysłowych zdolności i doświadczeń. Sądzę, że wiele osób myli skojarzenia z alegorią. Istotą tych pierwszych jest wolność czytelnika, podczas gdy ta druga oznacza całkowitą dominację autora.
No, pozamiatał, prawda? Jednak nie skończyliśmy jeszcze wątku chrześcijaństwo-Tolkien, choć tu już powoli będziemy wkraczać w „w jaki sposób Tolkien pisał <<Władcę>>”.
Wróćmy do wspaniałego stwierdzenia, że Bóg jest wszędzie.
Zacznijmy od tego, że dla Tolkiena tworzenie Śródziemia było tworzeniem wtórnym – coś w stylu „my tworzymy na podobieństwo boga”, a dalej poleciało w stylu „możemy się przez to poczuć częścią twórcy, odczuć to, jak on tworzy”. Niestety, wykład w tym zakresie był trochę skomplikowany, więc głowię się od kilku godzin, jak to właściwie sformułować. Za to znacznie prościej podsumować temat alegorii, bo czemu nie.
Otóż, „Władca Pierścieni” wylądował u pewnego czytelnika – jednego z pierwszych krytyków, beta readera właściwie – który co prawda żarliwie przeczytał historię, ale w równie żarliwym liście do swego ojca i Tolkiena użył zakazanego słowa na „a”. Otóż, ten beta reader uważał, że w tych książkach jest jakaś alegoria chrześcijańskiej walki dobra ze złem. Co zrobił nasz koffany tatuś fantasy? Ano, tak odpisał do ojca beta readera:
Proszę Raynerowi [pisownia imienia losowa] nie pozwolić podejrzewać, że to alegoria. Sądzę, że w każdej opowieści wartej opowiedzenia tkwi jakiś morał, nie jest to jednak tym samym. Nawet zmagania między ciemnością i światłem – jak ON to nazywa, NIE JA – stanowi dla mnie tylko etap w historii, może przykład jej wzorca, lecz nie wzorzec.
Szach-mat.

52 (F3)
(Ale tak bez wstępu? To tak można?)
- Jeźdźcy smoków z Pern, Anne Mccffrey (1968 r.)

To powieść, która rozpoczyna wielką sagę (ponad 21 tomów) o Pernie. I choć ta jest uznawana za science fiction, to jej początki nie do końca takie były.
Otóż, czytelnik wpada na Lessę – zwykłą mieszkankę Pern – która ma w sobie turbo moc kobiecości i zajebistości i ona spotyka gościa i razem rozpętują wojnę z tzw. Nićmi, które spadają z nieba, choć nie zdziwisz się zapewne, jak Ci powiem, że nikt im nie chciał uwierzyć. Czy jest tu romans? Tak, ale scenki miłości, w ogóle ten romans jest sucho bardzo napisany, więc nie powinno być narzekania. Tak czy inaczej, także i narracja jest prosta jak budowa cepa, taka na miarę właśnie science fiction. Mnie się spodobało, to może i Tobie również?
2. Opiekun snu / strażnik snu / wąż snu, Vonda McIntyre (1978)

Och, to była moja pierwsza książka fantasy(?). Opowiadała o pewnej babeczce, która miała takiego fajnego węża, co uzdrawiał, jednak przez wypadek go straciła i laska postanowiła zawalczyć o siebie, i mnie to tak zrajcowało, że w mig przeleciałam powieść. To jest fantasy, ale z podtekstami post-apokalipsy, widać, że są jakieś elementy science fiction. Przeczytałabym to kolejny raz…
„Wąż snu” miał najwyraźniej niedawno wznowienie, także nowe tłumaczenie – obok najnowsza okładka. Myślę jednak, że osoba tłumacza jakoś bardzo nie wpłynie na czytanie powieści, raczej znajdziesz ją w bibliotece jako „Opiekun snu”, bo dość dawno ją wydali (na początku lat 90′).
3. Kolor magii, Terry Pratchett (1983)

To jest uniwersum składające się z kilku cykli. Zaczyna się od Rincewinda, który magiem jest, no ale jego szczęście spowodowało, że tak nie za bardzo. Kolejny przypadek szczęścia spowodował, że wplątał się w intrygę, która miała przynieść frajdę turyście, ale ostatecznie przyniosła duże kłopoty. Naprawdę duże kłopoty.
Jeśli pierwsza część Ci się spodoba – a raczej tak, gdyż jest jedną z najlepszych ze „Świata Dysku” (o czym będzie dalej), to na pewno sięgniesz po kolejną, która ostatecznie rozwiąże tę początkową sprawę.
Widać, że powieść była pisana z natchnienia – samo poszło. Świat Dysku to fantasy przez duże F, ale okraszone humorem, nawet czarnym powiedziałabym. Generalnie to jest coś w sam raz dla młodzieży, ale łatwo w tych historiach Pratchetta znaleźć coś więcej.

A co po „Blasku fantastycznym”, czyli drugiej części? Serdecznie polecam „Morta”, a resztę… Jednak problem w tym, że im dalej, tym tak jakby… przeciętniej? Może nie przeciętniej, ale człowiek przyzwyczaja się do pewnego poziomu, a humor staje się miejscami bardzo średniawy/słaby/czarny. Im bliżej końca, tym bliżej śmierci autora. Widać to z jednego powodu: teksty zaczynają być depresyjne. Ostatnie książki cyklu są już pisane z jego wnuczką i ma to ogromny sens, ponieważ Terry zapadł na niezwykle rzadki przypadek Alheizmera. Tak. A mimo to do końca starał się pisać. I dlaczego pisząc o tym niesamowicie płodnym pisarzu, zagorzałym feminiście zrobiło mi się smutno?
Ach – dodam, że starał się nie ograniczać tylko do Świata Dysku, miał również swoje trzy grosze w science fiction (stąd współpraca z Baxterem, o ile dobrze pamiętam), ale zdecydowanie lepiej mu wychodziło fantasy.
3. Roger Zelazny

Powiadają, że powyższe dzieła są zajebiste, dlatego dopiero planuję je przeczytać. Jednak samego Rogera Zelaznego znam i napisał on bardzo znany cykl o książętach z Amberu. Chociaż fabuły niespecjal… a, czekaj, skoro już mi patronujesz, to może chociaż wstawię opis „Odmieńca” (1992), żebyś nie musiała latać po randomowych stronach.
Odmieniec: Wydziedziczony w niemowlęctwie syn zamordowanego Władcy Smoków zostaje zesłany do naszego świata. W końcu nadchodzi jednak chwila, gdy siły, które już raz zadecydowały o jego przeznaczeniu, muszą błagać wygnańca o powrót. Ma on spełnić rolę zbawcy świata czarów, któremu grozi los, jaki spotkał naszą Ziemię…
Wracając do Amberu, to sytuacja jest taka, że to świat, który zapada w pamięć przede wszystkim na jego budowę. Jest w tym jakaś międzywymiarowa zabawa i ciekawa magia. Dobra, pierwszy tom taki jest:

Tak, dobrze widzisz: to zbiorcze wydanie wszystkich tomów serii. Cykl składa się z „Dziewięciu książąt Amberu” (1970), „Karabiny Avalonu” (1972), „Znak jednorożca” (1975), „Ręka Oberona” (1976) i „Dworce Chaosu” (1978). Znaczy, nie cały – ten tom, który tu akurat prezentuję i chyba do tego momentu zdążyłam przeczytać. Przyznam szczerze, że na starość zaczynam rozumieć, dlaczego niektórzy czytelnicy robią sobie zeszyciki ze streszczeniami i tytułami powieści. Choć z drugiej strony, jak słabo się pamięta, to co zmieni streszczenie? Do świetnych powieści warto wrócić, a ja mam wrażenie, że zanik pamięci obecnie to jedno, że wtedy był dziwny moment, a dwa, że teraz jest dziwny moment. Yyy, dobra, bo my tu gadu gadu, a Ty chcesz przejść do kolejnej propozycji fantasy.
4. Andre Norton
Zdecydowanie była wybitną pisarką gatunku. Raz, że trochę wyprzedzała czasy – na przykład „Klucz Keplianów” (1995) dziś byłby przeciętną historią, ale wtedy to był sztos. Właściwie, przy jej uniwersum „Świat Czarownic” spędziłam dzieciństwo (tak od 10 roku ż.), zaczytywałam się i co prawda były to mocno losowe tomy, jednak… miały to coś. Mimo wszystko, uważam, że pierwszy tom mógł się bardzo zestarzeć, ale podobny problem ma inna autorka, o czym za chwilę. Generalnie, obecnie ta seria jest dostępna na Storytel i chyba nawet zacznę, tym bardziej, że czytany jest przez mężczyznę. Nie jestem w tej chwili pewna, czy język budowała, jednak na pewno slang był. Magia była. Miłość też, ale jakoś… no nie wiem, kurde, chyba coś innego mnie wciągało. Barwa jakaś, czy coś. W każdym razie, polecam zajrzeć do pierwszego tomu, który jest po prostu nazwany „Świat czarownic” (1963).


Ale od Andre Norton nie odchodzimy. Otóż, napisała wspólnie z pewną mi nieznaną pisarką coś, co chociaż jest o Chinach, to skradło moje serce na zawsze. „Cesarska córka” (1995) opowiada o dziewczynie, która z pewnych względów zostaje wysłana na dworzec cesarza – żeby ewentualnie być jego konkubiną. Rzecz się nie udaje, więc ląduje w jakimś plemieniu, ale… Powiem tak, na końcu płakałam jak bóbr.
5. Kossakowska, póki o niej pamiętam

Nie minęło pół roku od śmierci Mai Lidii Kossakowskiej. Co prawda śmierci trochę dziwnej, ale nie chce mi się w temacie uprawiać foliarstwa. Zresztą, trochę o to trudno, gdyż jej mężem był również znany pisarz (tu: szeroki i złośliwy uśmiech randomowej policjantki, która by to zdanie-kocopoł czytała) Jarosław Grzędowicz. To jest nawet ciekawe, oboje tworzyli ten sam gatunek, no ale skupmy się na Kossakowskiej, bo i tak Grzędowicza Ci nie polecę xD.
Chcę zaznaczyć, że polecam Ci tę autorkę, bo wiem, że dla wielu czytelników jej styl jest po prostu spoko. Odprężający. Dla mnie był przeciętny, taki… ja nie wiem, nic nowego, ale może jeszcze dam jej szansę. Chyba najbardziej znana jest z cyklu anielskiego, a zwłaszcza z drugiego jego tomu – „Siewca wiatru” (2004).
6. Ursula K. Le Guin
Fenomenalna pisarka, zarówno w fantasy, jak i w science fiction. Znana jest przede wszystkim z „Czarnoksiężnika z Archipelagu” (1968) i mogę powiedzieć, że fabularnie ta powieść się zestarzała, bo nie przedstawia nic nadzwyczajnego. Ale wtedy, w latach 60′ XX wieku to musiało być ostre walnięcie, gdyż – jak dobrze pamiętam – tytułowy czarnoksiężnik to murzyn. Znaczy, no, czarnoskóry xD. Nie oznacza to jednak, że Ursula wprowadzała jakąś dziwnie lewicową poprawność, raczej przeciwnie: wszystko, dosłownie wszystko chciała wywracać do góry nogami. To właśnie zostało zrobione w „Lewej ręce ciemności” (1969). I choć nam się wydaje, że to jest taka książka „och, czytelnik nie odróżnia już dobra od zła, och”, to jednak jest to coś znacznie, znacznie więcej. Sądzę, że skoro ja zaczęłam cykl Hain/Ekumen od tomu 4 i wszystko zrozumiałam, to Ty tym bardziej nie będziesz miała problemu.
*myśli* Czekaj, a to nie było przypadkiem science fiction?

No dobrze, było, ale skoro i tak pałasz miłością do SF, a ja nie mogłam się oprzeć, to mamy dwie pieczenie na jednym ogniu. Życzę miłego czytania!
51 (F2)
Nie lubiłam oglądać fantasy. Czytać owszem, ale oglądać? Nie – za bardzo to średniowieczne i takie szare, ponure, nieładne, brzydkie, mhroczne. Jednak to już nie jest problem. Brudny ekran w fantasy przestał istnieć, a przynajmniej w produkcjach od największych VOD’ów. A przynajmniej… taka krąży po internetach opinia. Pozwól, Droga Królowo, że będzie w tym sezonie bardziej filmowo, bo mi tak łatwiej analizować sprawki światów przez nas wymyślanych. Daj znać, co o tym sądzisz :).

No, więc w „Wiedźminie” od Netflixa mamy przede wszystkim zabawę ze światłem. Właściwie, jakby się przyjrzeć oknom, to argument „jest sterylnie” pada, bo na moje to one są zakurzone. Poza tym kadr sam w sobie jest ładny, ale taki zapewne ma być: sporo widzów nie zna oryginału, ani nawet specyfiki fantasy. A nie oszukujmy się, wielkie koncerny raczej myślą ogółem, niż szczegółem. No, ale teraz polećmy do świata Tolkiena.

Pozwolę sobie przypomnieć, że na ostateczny obraz filmu pracuje nie tylko reżyser, ale także montażysta, scenograf, i inni, których nawet nazw nie pamiętamy, bo są dopiero na omijanych przez nas napisach końcowych. Nie mniej, przyjęło się, że Peter Jackson zrealizował film wybitnie, i choć jest w tym wiele racji, to… dobra, o czym to ja miałam? A, tak. Sterylność. No więc tu bohaterowie są w knajpie, miejsce miało wyglądać jak knajpa, więc tak wygląda. Czy sterylnie? Czy nie? Powiem szczerze – znowu główną rolę odgrywa gra światła. Choć nie da się ukryć, że starano się, by rzeczy używane wyglądały jak używane, a nie wyprane w proszku Ariel.

Na przykład na powyższym kadrze widać używane kolumny. Znaczy no, nie używane, tylko skostniałe… E, no, takie, na których widać upływ czasu. Wszystko inne wygląda sterylnie, ładnie… a zatem, pytanie jest takie: dlaczego nikt się nie przyczepił do Jacksona o proszek Ariel? Gdyby panowie byli w podróży, to naprawdę mieliby zasyfione ubrania. Dobra, dobra, to był argument na siłę, a do Jacksona było parę przytyków. Jednak na wszystkich powyższych kadrach wciąż najważniejsza jest gra światła. I jedna rzecz. Obraz dla oka powinien być przyjemny – ładny. Fantasy jest ładne. To nie horror, chociaż można te dwa gatunki ze sobą połączyć, ale „Wiedźmin” ma więcej wspólnego ze zbereźnymi żartami, a „Drużyna Pierścienia” to Drużyna Pierścienia.
A teraz na chwilę przejdźmy do innego mistrza fantasy, jakim był Robert Jordan. „Koło Czasu”. Ta saga naprawdę wpisała się w historię chociażby tym, że późniejsi autorzy jako żywo inspirowali się tą historią. Widać to szczególnie po Brandonie Sandersonie, z którym facet się przyjaźnił i dla którego był mistrzem. Ale… co to ma wspólnego z Tolkienem?

Ależ to wszystko jest czyste, sterylne… I ktoś mógłby powiedzieć, że to źle, bo to jest FANTASY, ŚWIAT QUASI ŚREDNIOWIECZNY. A ja mu odpowiem tak: nie znasz Jordana, nie wypowiadaj się. Bo po pierwsze, jego świat jest NAPRAWDĘ PIĘKNY i mam wrażenie, że twórcom serialu zależało na oddaniu tego. Po drugie, tu masz do czynienia z magią, więc można by wyczyścić magicznie wszystko, co trzeba. To już argument, który mógłby dać laik i także osoba nie znająca Jordana, ale ten argument brzmi logicznie, jakby nie patrzeć. Bo zupełnie inną kwestią jest to, w jaki sposób magia u Jordana się przejawiała, co robiła i do czego rzeczywiście była wykorzystywana. Tak czy siak, dla nas najważniejszy jest jeden fakt: uniwersum „Koła czasu” to uniwersum PIĘKNE. Nie musi być więc zabrudzone, szarawe i takie pro-średniowieczne. A właściwie, jak na mój gust, to może nawet nie powinien. Jordan napisał naprawdę niesamowitą historię.

Czy powyższy kadr jest sterylny? W sumie… nie wiem. Dobra, widać, że to pracownia, widać jednak też, że twórcy postanowili się pobawić bardziej światłem. Tak, by zbudować mroczniejszy klimat. Nic dziwnego: dotychczasowe odcinki reżyserowało dwóch panów od horrorów bodajże. No, ale przejdźmy w końcu do meritum, czyli… czy koncepcja takich kadrów w średniowiecznym świecie ma na przykład sens:

Pomijając aktora, to miejsce jest ładne, ale trzeba pamiętać, że jesteśmy u elfów. I tak, elfy mogły mieć potężne zamiłowanie do porządku. Oraz… mam wrażenie, że ktoś, kto mówi o sterylności nieco się zapędził. Ja ten serial oglądam dla przyjemności, a przyjemność to ładne kadry. Co w tym złego? Widać, że twórcy chcieli przede wszystkim bawić się światłem, poza tym znaczna większość obecnych seriali… czekaj, obecnych? To w latach 90′ XX wieku seriale, takie jak „Xena: wojownicza księżniczka” nie miały sterylnego tła, ubrań wypranych w Perwolu?
Serial może jest realizowany bez sensu – bo na przykład to, że aktorzy nie wiedzieli, kogo grają sensu nie miało – ale mam dziwne wrażenie, że mimo wszystko próbuje dyskutować ze światem Tolkiena. Przypomnę, że Amazon ma prawa do III Ery Śródziemia, a robi serial o II Erze. W pierwszej zło nie było aż tak namacalne, jak w kolejnej. Elfy były wtedy całkowicie niewinne i nie znające przemocy, na co zwraca uwagę wielu tolkienistów.
Tyle że zło – jak widać po historii – i tak w pewnym momencie się stało. A w którym?
Początek serialu, gdy Galadriela dostaje ochrzan od rówieśników może nie wydawać się prawdopodobny z perspektywy tolkienisty. Jednak, jakby sobie tak pomyśleć: jeśli jest to czas, w którym zło zaczyna wyłazić, Saruman zaraz powstanie, to… na początku było jajo czy kura? Od czego się zaczęło? Może elfy przejawiały już wtedy jakąś skazę, powiedzmy, grzech, ale nikt na to nie zwracał uwagi, bo przecież zło nie istnieje? I tak sobie myślę, że chyba twórcy chcieli to właśnie pokazać: zło istnieje, ale wszyscy go lekceważą. I to nawet nie chodzi o nieszczęsną Galadrielę, która rzeczywiście na ogół wygląda jak nastolatka emo albo jak kobieta chłop, tylko o ogólną narrację. Z takiej perspektywy, pokazanie początkowej sceny z tym ochrzanem młodocianych na Galadrielę, miałoby sens.
I jeszcze jedna rzecz.
Tolkieniści… no dobra, osoby wręcz toksyczne, zwracają uwagę, że dekoracje są inne, że zakonnice, że sterylność.
Ale jeśli II Era była w swej filozofii niewinna, niemalże nie znająca zła – to w jaki sposób twórcy mieliby pokazać ten świat? To przecież czystość wyłaniająca się z ekranu buduje klimat bajkowości, nierealności i piękna. A przecież to jest podstawa nie tyle fantasy, ile charakteru II Ery.
Dodatkowo, osoby, które nie są jakoś bardzo związane z fandomem Tolkiena zwracają uwagę na dwie rzeczy. Po pierwsze, całkiem miło jest oglądać coś nowego, innego, z innymi dekoracjami. Po drugie: całkowicie inna stylistyka od filmów Jacksona powoduje, że mamy wrażenie, jakbyśmy byli w innej… Erze właśnie. Bo prawda jest taka, że III Era była znacznie mroczniejsza, niż dwie pierwsze.
Jako kontr-przykład do moich argumentów – że warto robić brudne, brzydkie fantasy na ekranie – ludzie by pewnie podawali „Grę o tron” Georga R. R. Martina. Ale wiesz, co, Królowo? Tak, może kadry tam są nieco zanieczyszczone i zaciemnione, ale idzie to z klimatem serii. Z klimatem, który jest obrzydliwy.