Słońce

On siedział na czymś, co kiedyś podobno było przystankiem autobusowym, choć teraz przypominało piasek z cegieł.

Dłubał w paznokciach końcówką noża wydobywając brud. Najprościej byłoby to wymyć, ale w pobliżu dwudziestu kilometrów od każdej strony nie było nawet klozetu.

Ona stała naprzeciw niego, nieznacznie tylko oddalona i rozglądała się, potrząsając głową z niedowierzaniem.

– Co to jest? – pytała pod nosem, bacznie obserwując obdartych ludzi, tłoczących się przy zniszczonych murach dawnej, barokowej biblioteki.
– A co? – spytał jakby z ciekawością, podnosząc brew.

Spojrzała na niego spode łba.

– Co robisz? – zapytała, niby z emocjami, ale tak bardziej bez.
– Obcinam paznokcie – co też uczynił na kciuku prawej ręki.
– Ludzie nie żyją – powiedziała zgaszonym tonem. – Budynki…

Urwała. Zatkało ją w gardle.

On dalej z pietyzmem zajmował się swoimi dłońmi.

– Jak możesz być taki? – wygarnęła mu. Chciała poczuć gniew i złość, ale nie potrafiła.
Już nie.

– Jaki? – dopytał, przyglądając się swojej wyczyszczonej prawej dłoni.
– Spokojny – powiedziała i słabo, i ponuro.
– Cóż – mruknął i spojrzał na nią. – A dlaczego nie?
– Przecież ludzie giną! – chciała krzyknąć, ale odezwała się tym swoim ponurym tonem.
– No, niestety. I co zrobisz, mam na to wpływ? Jak myślisz?
– Gadanie – burknęła.
– Gdyby teraz przyszła do mnie jedna osoba i powiedziała, że potrzebuje pomocy, to czy byłbym w stanie jej pomóc?
– Tak – powiedziała szybciej, niż pomyślała.
– No właśnie – uśmiechnął się pod nosem i zaczął majstrować przy lewej ręce.
– Ty im nie współczujesz! – krzyknęła, teraz to już naprawdę oburzona.
– Posłuchaj, dlaczego miałbym to robić?
– To ludzie! Ludzie!
– I?
– I…. no ludzie!
– Aha, to dużo się dowiedziałem.
– Okaż im chociaż odrobinę serca!
– A nie okazuję? – zdziwił się i wstał. – Przecież mogą do mnie podejść i pogadać, prawda? – zerknął na swój czarny plecak i wyjął pudełko z logiem liścia. – O i nawet herbatę mogę zaparzyć, co ty na to?
– Przestań!
– Bo? – odłożył opakowanie. – Posłuchaj, Karina… – wyglądał, jakby się namyślał. – Za dwadzieścia kilosów dojdziemy do jakiejś budki z żarciem i mam nadzieję, że to będzie pizza. Postawię ci to żarcie, co ty na to?

Wybałuszyła oczy.

– Czy uważasz, że byłbym w stanie cię i siebie ochronić, gdybym płakał nad losem jakiegoś randomowego kolesia?

Zmilczała to i spojrzała na kilka gratów przy jej nogach. Walizka i torba w różu, jaką uwielbiała. Wzięła, założyła głośno, niech te szpargały będą słyszalne w całej okolicy.
Albo i nie.
Zadrżała.

– Zimno? – zapytał i wyciągnął sweter. Był co prawda podziurawiony, ale za to ciepły. Zamknęła oczy i z rozkoszą poddała się temu ciepłu i jego – jej mężczyzny – dotykowi.

– Będzie pięknie – powiedział, przyglądając się swojemu dziełu.
– Jest pięknie – oświadczyła cicho, nieśmiało, z lękiem, czy aby powinna to wypowiadać w takiej chwili.

Uśmiechnął się.

– Właśnie – odparł. – Chodźmy już, bo zaraz noc…

Pocałowała go i pierwsza ruszyła w stronę dawnego placu leżącego pośrodku miasta. A nad nimi słońce malowało różowo-biały spektakl.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *