– Zmniejszymy ceny energii – zapowiedział Trump w jednej ze swoich inauguracyjnych przemów z weekendu. Dalsze jego słowa można zrozumieć jako „Ameryka będzie potęgą!”.
Ale czy ludzie będą podzielać to zdanie? Być może, skoro jednym z elementów człowieczego szczęścia jest dostatek, a jak dostatek, to i pieniądze. Tyle że już miało być lepiej.
Za administracji Obamy na przykład. I szczerze, gdy oglądałam to, co mówił – wyrywek wstawiony w dokument „Take Back Your Power”, to aż się uśmiechnęłam. Nie dlatego, że noblista (ekhem) zrobił dobrze Amerykanom, a raczej dlatego, że zachował się jak typowy mason, mówiąc, co zamierza zrobić i jak. I wcale nie chodziło o szczęście jego narodu.
– Ludzie powinni się zastanowić, kiedy głosują – skomentowała dokument Asia. – Im się wydaje, że głosują na opozycję, a to są te same cwaniaki, bo jedni i drudzy biorą kasę od korpo.
Zatem pytanie: w jaki sposób Donald Trump zamierza obniżyć ceny energii? Bo jeśli tak samo, jak zrobił to Obama, to będzie niewesoło.
„Take Back Your Power” pokazuje bowiem, że tzw. inteligentne liczniki prądu nie są wcale takie inteligentne. Początkowo myślałam, że będzie dużo o zdrowiu, o promieniowaniu powodującym raka i się trochę omyliłam. Co prawda Josh – narrator – od tego zaczyna, że mu znajomi zaczęli chorować, ale to nie jest głównym tematem tego ciekawego dokumentu. Bardziej uświadamia, dlaczego ceny prądu są jakie są, po co wymieniają liczniki, a tak w ogóle, że władzy nie zależy na szczęściu, a zależy na kontroli społeczeństwa.
Dużo tematów ubranych w dobre, narracyjne widełki.
Bo ten film ogląda się z zaciekawieniem. Josh postarał się o różnych rozmówców: a to przedstawicielkę firmy od liczników, a to speca od Apple, a to ofiary liczników i tak dalej, i tak dalej. W jakiś sposób ta narracja – mimo że trąci teoriami spiskowymi – wciąga. A co więcej, gdy się pomyśli, to można dojść do niewygodnych myśli.
Film jest dostępny za darmo, a automatyczne tłumaczenie z jutuba daje radę, dlatego też macie linka do niego. Polecam i miłego seansu!
„Gray Man” to taki film, o którym zapomnisz zaraz po seansie. Ani to jakieś szczególnie angażujące, ani jakieś pamiętliwe. Ot, standardowy i do bólu zwyczajny akcyjniak, w którym do połowy akcja się rozkręca, a dopiero w drugiej widzimy znacznie więcej rozwalanki. To oczywiście niewiele mu daje, jako że całość jest mocno na 6/10, a może i nawet 5.
Nasza Szóstka (Ryan Gosling) otrzymuje zlecenie zabicia jakiegoś – ponoć – złego faceta. Po starciu okazuje się, że zabił jednego ze swojej tajnej grupy w CIA, a to dlatego, że udało mu się zdobyć informacje, że w CIA są nielegalne akcje. I o tych akcjach Ryan ma się dowiedzieć właśnie z uzyskanego pendrive, ale zaczynają na niego polować, więc będzie dużo skakania, uciekania i rozwalanki.
Właściwie najbardziej pamiętliwą sceną jest rozwalanie połowy Pragi. I tu wiem, że to film, ale dziwnie to trochę wyglądało, gdy niszczą tramwaj po całych ulicach, które są puste, a chwilę później widzimy, że szpitale przepełnione rannymi, a w telewizji gównoburza. Taki drobny, budżetowy szczegół .
Ogólnie – jeśli macie zamiar obejrzeć bardzo dobry film, to nie ten adres. Jeśli macie zamiar obejrzeć coś do sprzątania na przykład – to tak, włączcie. Nie wysilicie się, a jazda z Ryanem Goslingiem może być po prostu sympatyczna.
Dzień dobereł, zapraszam Was na soczystą i bardzo długą opowieść o nominowanym do Oskarów 2025 filmie „Emilia Perez”.
Emilia (Karla Sofía Gascón) była kiedyś szefem bardzo bogatego i ważnego kartelu narkotykowego w Meksyku. Jednak pewnego dnia postanawia iść na całość: chce być kobietą, ale w środowisku, w którym przebywa mogłoby to być nieco problematyczne. Dlatego do pomocy – siłą – bierze prawniczkę Ritę (Zoe Saldana). Ta załatwia mu korektę płci, a jego żona Jessi (Selena Gomez) i dzieci myślą, że zginął. Jednakże miłość do nich nie daje o sobie zapomnieć, więc zaczyna przed nimi udawać krewną zmarłego…
Powiedzmy sobie jasno: to, że film zdobył nominacje do Oskarów nie oznacza z automatu, że jest jakiś genialny. A niestety, logika tego, co się dzieje na ekranie bolała mój mózg. Mało tego, miałam wrażenie, że Emilia wcale nie musi być transem, że to wszystko, cała jej przemiana nie ma w tym wszystkim znaczenia. I jasne, że aktorce może się wydawać, że postać jest głęboka, ale to naturalne, gdy coś kreujesz. Natomiast nienaturalne jest to, że widz jest pozbawiony tej głębi. Ból, tęsknota za dziećmi? Trochu jest, ale nasz złol – przecież główna postać była szefem kartelu – nagle zmienia się w aniołka, prowadzącego fundację odnajdującą trupy po kartelach. I ja może się nie do końca znam na operacjach trans, ale nie chce mi się wierzyć, że tego nie widać, gdy trans i kobieta się kochają, i że tego absolutnie nie widać. I że nie ma z tego tytułu żadnych problemów.
A jak już jesteśmy przy temacie, to „Emilia Perez” wśród swoich zbiera mieszane uczucia. GLAAD – przedstawiciel społeczności LGBTQ+ – niezbyt pochlebnie się wypowiedział o tym dziele. Dlaczego?
Amelia Hansford: – „Emilia Pérez” to przede wszystkim film o odrodzeniu, który próbuje wykorzystać ideę tranzycji, by przekazać, że poprzez swoją tranzycję Emilia stara się odpokutować za grzechy, które popełniła w czasie bycia szefem kartelu. Problem polega na tym, że tranzycja nie jest decyzją moralną, a sam akt przejścia nie sprawia, że w jakiś sposób zostaje się uniewinnionym od przeszłej wersji siebie. To nie jest śmierć, ani odrodzenie. Zamiast tego, Emilia wciąż korzysta ze znajomości w kartelu, manipuluje swoją rodziną, by ufała jej i spędzała z nią czas, staje się fizycznie agresywna pod koniec filmu, kiedy ponowne nawiązanie kontaktu nie wypala, a nawet decyduje się grozić swojej żonie, granej przez Selenę Gomez, szantażem finansowym. Żaden z tych elementów nie jest przedstawiony w sposób, który miałby sens tematyczny, a ostatecznie ukazuje Emilię jako kolejną psychopatyczną postać trans, która dołącza do tego samego zbioru.
W kontrze pojawiły się głosy, że przecież ludzie – wszyscy, niezależnie od płci – robią złe i dobre rzeczy, dlaczego więc nie osoby trans?
Odpowiedź jest prosta: bo film nie wie, czym chce być. Nie skupiono się na jednym elemencie, który by poprowadził bohaterkę od A do Z, nie zgłębiono jego profilu psychologicznego. Zamiast tego obserwujemy sceny, które mogą być komedią, dramatem czy sensacją, ale są one luźno ze sobą powiązane. Ba, w scenach, kiedy Emilia próbuje robić dobre rzeczy dla innych czułam, że te dobre rzeczy są fałszywe. Dlaczego? Bo nie przedstawiono mi wyraźnego powodu, dla którego ta postać się tak zachowuje. Owszem, zmieniła płeć. Ale co z tego? Jasne, proces może zmienić psychologicznie człowieka, ale tu nie mamy go przedstawionego! Mamy tylko obraz, że postać przechodzi operację i to tyle, do widzenia, dalej obserwujemy po prostu kobietę lekko zagubioną. Aha. Naprawdę, temat trans mógłby w tym filmie nie istnieć, bo nie ma żadnej, specjalnej różnicy między osobami trans, a między tymi, co nadal są w swojej płci. Nic z tej przemiany nie wynika, po prostu.
To oczywiście nie jest jedyna opinia cispłciowych krytyków, do innych zapraszam na stronę GLAAD, którą podlinkuję w komentarzach.
* * *
Każdemu, kto zechce obejrzeć „Emilię Perez” może się zapalić czerwona lampka przy oglądaniu pierwszych 30 sekund, w trakcie których wyświetlają się różne firmy producenckie. Oto bowiem nie widać meksykańskich twórców – widać za to francuskich. I każdy fan kina francuskiego je rozpozna, a jeśli nadal będzie miał wątpliwości, to logotyp „Canal+” i „Netflixa” się włącza. Zaraz, ten ostatni jest międzynarodowy….
…choć po prawdzie, ten film jest międzynarodowy, a najmniej jest filmem meksykańskim. Ale może po kolei, bo tu się chaos wkrada do tekstu, a jeszcze sporo jest do opowiedzenia.
Eugenio Derbez – jeden ze znanych, meksykańskich aktorów – w wywiadzie z 2024 stwierdził, że język, jakim posługuje się Selena Gomez jest „nie do obrony”. Wprawdzie później przeprosił aktorkę, twierdząc, że społeczność latynoska powinna się trzymać razem, ale machina ruszyła. Meksykański internet został rozgrzany do czerwoności, zauważając, że Derbez miał rację i niestety, nie o sam akcent aktorki chodzi. A raczej nie tylko.
– Nigdy nie miałbyś tabliczki z napisem ‘Cárcel’ – mówił Rodrigo Prieto, meksykański reżyser i operator filmowy. -To byłoby ‘Penitenciaria.’ To są te szczegóły, a to pokazuje mi, że nikt, kto wiedział, nie był zaangażowany. I to nawet nie miało znaczenia. To było dla mnie bardzo niepokojące.
Tak, aktorzy pracowali ze specjalistami językowymi. To niestety nie uchroniło obrazu przed krytyką utworów. Na X-ie (Twitterze) padały takie komentarze jak: „Co się dzieje z tymi piosenkami? Brzmią, jakby napisał je translator automatyczny”, „Nikt w Meksyku tak się nie wyraża, ba, w całej Ameryce Łacińskiej nie słyszałem takich wyrażeń” czy „Naprawdę nie było żadnego Meksykanina w zespole produkcyjnym, żeby sprawdził te teksty?”.
Niestety – nie było. Sam reżyser Jacques Audiard jest Francuzem, a aktorzy pochodzą ze wszystkich krajów, ale nie z Meksyku. No, może poza malutkim, jednym wyjątkiem, który nie ma znaczenia dla filmu. Mało tego, „Emilia Perez” kręcona była we Francji, a to wszystko, co widzimy w Meksyku to dekoracje. I tak, może było kilka dni zdjęciowych w Meksyku, ale to wszystko. Jednak naprawdę smutne jest to, że Audiard wprost przyznaje, że nie studiował Meksyku, ani żadnej z tym tematyki związanej. Po prostu to, co wiedział, to wystarczyło mu do nakręcenia filmu. Aha, i dlatego mieszkańcy Meksyku robią zbiorowe facepalmy na seansie „Emilii Perez”.
A nie, przepraszam, robią memy z przeprosinami dla Derbeza, bo w końcu miał rację.
* * *
„Emilia Perez” w kinach dopiero będzie, a ja nie byłam na pokazie przedpremierowym. Jednakże film obejrzałam legalnie, ponieważ posiadam VPN. Moi Drodzy i Moje Drogie – włączcie sobie VPN na Anglię, gdzie obraz jest dostępny z polskimi napisami. Niestety, Panie Dystrybutorze: technologia idzie do przodu, nie moja wina, żeś zapomniał Pan o istnieniu VPN. Ale wszystkim tym, którzy zdecydują się jednak na kino życzę dobrej zabawy, bo rozumiem, że ta ścieżka dźwiękowa naprawdę może się spodobać. A tym bardziej, jeśli tak jak ja nie ogarniacie hiszpańskiego/meksykańskiego.
Zacznijmy od tego, że jeśli kiedykolwiek mieliście zamiar obejrzeć „Johna Q” z Denzelem Washingtonem, to albo idźcie do innego posta, albo przeczytajcie spojlerową i RANTOWĄ recenzję. Tak, ten film ma 7.1. na IMDB i jest debilem.
Ilość głupot tu odwalanych i gloryfikacji przemocy powala. Denzelu, miałam Cię za lepszego człeka, a Ty występujesz w takich gniotach… i właściwie, Twój występ ratuje ten film.
Poniżej spojlery, jakby ktoś zapomniał.
Zaczynamy od randomowego wypadku na jakiejś ekspresówce, a potem przechodzimy do Denzela i jego syna. Okazuje się, że synek jest chory i musi mieć przeszczep serca, inaczej umrze.
I ja przy takim pokazaniu sytuacji pomyślałam, że ten film jest NIEPOPRAWNY politycznie. Po pierwsze: czarny i czarna to para, jakim cudem nie są mieszani?! A po drugie, jakim cudem kadra – chyba cała – w szpitalu jest biała?! XD To niewygodne tak, ale kiedy „John Q” wchodził na ekrany, to był rok 2001. W akcji więc zobaczymy jeszcze stacjonarne telefony, co i tak nie wyjaśnia wszystkiego, co się potem odjewapnia.
No więc, zdesperowany ojciec zaczyna zbierać hajs na operację dla syna, bo się okazuje, że ubezpieczenie mu tego nie pokryje i w ogóle jest burdel na resorach. OK – rozumiem, amerykański problem, bardzo ważna kwestia społeczna. Ale to, co tu zostało widzom przedstawione woła o pomstę do nieba.
To znaczy tak: John Q, nasz nieszczęsny ojciec, bierze zakładników w szpitalu i żąda, by jego syn miał operację na serce. A nie, przepraszam, żąda, by syn ZNALAZŁ SIĘ na liście oczekujących na serce. Zdziwiło mnie to ogromnie, bo przecież syn zaraz umrze, no ale.
Denzel gra na tyle dobrze, że wytrzymałam dwie godziny tego czegoś. Choć przyznaję, nie obyło się bez przerw i robienia fejspalmów.
Jedziemy dalej, Kochani.
Gdy Denzel bierze zakładników, to nagle się okazuje, że są ludzie potrzebujący takiego a takiego zabiegu i tak dalej. Denzel stwierdza, że szpital pomoże im za darmo. Wiecie, ja rozumiem, że Dżonuś miał dobre serducho, ale ta sytuacja mnie wkurzyła. Ale to był dopiero początek, bo w dalszej akcji jeden typek chciał zneutralizować Dżonusia i mu się nie udało. Białas – bo tym był ochotnik – dostał w oczy, a następnie jego partnerka walnęła mu psikaczem w oczy i kopnęła go w jaja. Co zrobili obserwatorzy? Tak jest, głośno się zaśmiali! No cóż to za impra, kobieta wściekła kopie w jaja faceta! Ona też była biała, tak przy okazji, a jak dobrze wiemy, to niepoprawne politycznie.
Potem polizei kłóci się o metodę rozwiązania konfliktu. Naczelnik stwierdza, że wyśle snajpera. Rozumicie, SNAJPERA. Uzbrojonego FACHOWCA. Ok, snajper włazi do budynku i tam jak macie takie quasi-zadaszenie sobie wystawia broń i czeka, aż cel mu wjedzie na celownik. Nie wjechał, a dach się zapadł. Serio nikt nie przewidział, że umięśniony facet złamie dach? O ile to w ogóle możliwe xD. Tam się nie znam na budownictwie amerykańskim, ale średnio chce mi się wierzyć, że taki fachowiec nawet po upadku (miał przecież kamizelkę) nie byłby w stanie się obronić przed napastnikiem. A może wcale nie był umięśniony? A może stracił nieprzytomność? Tego już się nie dowiemy, bo film od razu przechodzi do rzeczy.
No więc nasz Dżonuś wychodzi z zakładnikiem-snajperem na zewnątrz, grożąc mu bronią. Snajper związany i w gaciach, choć ma koszulkę. Co robi widownia – bo oczywiście TV przyjechała, oczywiście musiał się zrobić raban – no, co robi widownia? Cieszy japę. Strasznie niesmaczna scena.
Zdziwiła mnie jeszcze jedna rzecz: dlaczego jego żona – która siedzi przy synu – nie wie, że w szpitalu się dzieje coś złego? Jasne: mogli nie podawać info, by inni nie spanikowali, ale przecież radiowozy musiała słyszeć, bo otoczyli budynek i to dość głośny gwar był, poza tym TV też się dość szybko dowiedziała. Ale ona bidna, ni wi, co się odjewapnia xD. Dopiero gdzieś po dłuuugim czasie do niej przychodzą. XD
Dobra, może się czepiam.
Gorzej, że nasz Dżonuś nie chce umrzeć. Snajper miał zastrzelić – nie zastrzelił. Aż tu nagle Dżonuś wpada na geniaulny pomysł, że odda synowi SWOJE SERCE. I wiecie, ja tam się na kardio nie znam, ale scena, w której Dżonuś wykłóca się z lekarzem, jest zwyczajnie głupia i szkodliwa. A idzie to mniej więcej tak:
Dżonuś: popełnię samobójstwo, a ty przeszczepisz mojemu synowi serce
lekarz: nie zrobię tego
Dżonuś: moje serce pasuje
lekarz: trzeba zrobić porządne badania, dopasowanie tego i tego
Dżonuś: MUSISZ MU PRZESZCZEPIĆ MOJE SERCE BO JAK NIE ONOENOENONE!!!!1111
No dobra, lekarz koniec końców się zgadza.
I Dżonuś idzie się położyć, już leży na łożu śmierci… wcześniej wyjął z broni to zabezpieczenie, prawda? Wszyscy widzieli, right? Nawet zakładnik o to pytał. Ale w kolejnej scenie widzimy wątpliwość i… dupa. „zabezpieczona”, powiedział Dżonuś, choć nie będę tego sprawdzała na 1000%, ale tam, koniec końców Dżonuś się nie zabił, tylko żona do niego zadzwoniła. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
żona: Dżon?
Dżon:
żona: Dżon?! odezwij się, proszę!
Dżon:
żona: proszę
Dżon odkłada słuchawkę.
Ona teraz uprawia mega dramatyczny bieg, żeby go uratować, wszak ma info, że serce jest – to od tej babeczki z początkowego, randomowego wypadku. Aha, takie buty, no kto by się domyślił!
W końcu Dżon wychodzi wraz zakładnikami, wszak synuś już bankowo będzie miał przeszczep, nie musi dalej odjewapniać hardkoru w szpitalu.
No i chłopak faktycznie ma przeszczep, a Dżonuś – no cóż, Dżonuś został aresztowany i postawiono mu trzy zarzuty. Usiłowanie zabójstwa. Groźby karalne i przetrzymywanie zakładników. Za pierwsze został uniewinniony, za drugie także, za przetrzymywanie najwyżej 5 lat (nie podali). A na końcu widzimy, jak Dżonuś w aucie siedzi z kajdankami i odjeżdża w stronę zachodzącego słońca, znaczy się, więzienia, no i ktoś krzyczy: stary, jesteś moim bohaterem!
….
– I tak się dziwię, że na końcu go nie zestrzelono i nie zrobiono z niego świętego – skomentowała ten bajzel przyjaciółka Asia.
Nie chwal dnia przed zachodem słońca, najwyraźniej.
– Ten cały film to jakaś patologia – dodała.
Ano, tak. A potem Amerykanie się dziwią, że mają pierdolnik w swoim kraju. Cóż, po takich treściach? Nie dziwię się.
Ale to nie film jest najśmieszniejszy. Najśmieszniejsza jestem ja, bo na trailer „Johna Q” trafiłam dobre dwadzieścia lat temu. I jakoś w tłoku życia film mi umykał, umykał…. i postanowiłam w końcu skończyć z tym. No bo ileż lat można się zadręczać jednym filmidłem?
Czy dostanę aplauzy? Pewnie nie, ale mam nadzieję, że bawiliście się doskonale przy tekście. Miłego dnia z jakimś dobrym filmem!
To jest chamstwo i skandal, i słowa te przesyłam do wszelkich VODów: Maxa, Amazona, Neflixa, Canal+, Skyshowtime… bo z tego, co wiem (źródło upflix), to „Little Shop of Horrors” z 1986 roku dostępny jest tylko na piratach. Brawo, wielkie oklaski. I ja rozumiem, że to remake słynnego dzieła z 1960 (słynnego głównie przez rolę młodego Jacka Nicholsona) i jest ono dostępne na FlixClassic Polska , ale olewać takie dzieło, jakim jest „Krwiożercza roślina” to skandal.
Ja dorwałam wersję z lektorem Knapikiem i tytuł był tłumaczony oryginalnie – „Mały sklepik z horrorami”, ale przejdźmy już do rzeczy.
Seymour Krelborn (Rick Moranis) to nieudacznik pracujący w podrzędnej dzielnicy nędzy, w kwiaciarni. Zakochany jest w Audrey (Ellen Greene), ale ta ma partnera-przemocowca, a tymczasem do kwiaciarni przybywa tajemnicza roślinka. I w tym momencie sklepik zaczyna odnosić niebywałe sukcesy…
Z jednej strony mamy tu klasyczny romans, a z drugiej – jest to trochę mroczniejszy (?), odnoszący się do horrorów musical. I choć formuła niezupełnie przypada mi do gustu, tak nie da się ukryć, że „Little Shop of Horrors” ma niesamowitą ścieżkę dźwiękową. I mówię tu o całości. To trio, które śpiewało, dentysta, inni artyści – coś fenomenalnego. A jedna z piosenek, „Mean Green Mother from Outer Space” od Leviego Stubbsa walczyła o Oskara w 1987. Przegrała z „Top Gunem” i dla mnie to słabe, bo to utwór żywy, wesoły i bardzo dobry. No, ale z wojskiem nie ma szans.
„Krwiożerczą roślinę” dobrze będę wspominała. Jest to film lekki, bo komediowy, nie raz i nie dwa się uśmiałam xD, a soundtrack – powtórzę się – znakomity. Jeśli jeszcze nie widzieliście, a chcecie nadrobić, to przykro mi, albo nigdzie, albo pirat. Oznaczyłabym prawidłowo VOD’y, ale wyskakują mi pseudofanpeje tych stron, więc jak ktoś sprawniejszy, niech da im znać. Bo to w…. jące, żeby klasyki kina amerykańskiego były pomijane.
Dzień dobereł, ja jestem trochę wściekła. A miał być to film na moją chandrę, eeeh…
Tomasz Adamczyk (Marek Kondrat) na pewnej drodze ma wypadek. Znajdują go okoliczni mieszkańcy okolicznej wsi, a okoliczności są takie, że postanawiają to wykorzystać. Czy uda im się uzyskać pieniądze za okup?
„Pieniądze to nie wszystko” to film, który chyba jest trochę zapomniany, a na to nie zasługuje. Co prawda to nierówna opowieść, ale rozumiem, że konflikt należało jakoś rozwiązać i zebrać do kupy wszystkie wątki. Ale to nie jest najgorsze.
Otóż – nie ma na streamingu tego filmu. A przynajmniej nie było 12.01. (moment pisania tekstu i tak, oglądam na tyle dużo, że muszę rozplanowywać posty). Ponieważ w żadnych zapowiedziach na styczeń i informacjach streamingowych nie znalazłam tego tytułu, nie sądzę, by sytuacja miała się zmienić.
I tu dochodzimy do mojego wkurwu, ponieważ w pierwszym rzucie znalazłam bardzo rozpikselowaną wersję, ale dobra – nie jest to Atari, więc jakoś się oglądać dało. Gorzej, że jakieś 20 minut przed końcem dramatycznie rozjechał się dźwięk. A to już jest mocny dyskomfort w oglądaniu.
Wkurzona, postanowiłam jeszcze raz poszukać i tym razem wyszukiwarka łaskawie zapodała mi ten film na YT. Wprawdzie nadal jest to wersja rozpikselowana, ale przynajmniej nic się nie dzieje z dźwiękiem. A ponieważ nie ma „Pieniędzy to nie wszystko” w streamingu, na chama zapodam link do tegoż dzieła.
I wiecie – napisałam, że to film nierówny. Pierwsza połowa nie dość, że płynęła, to jeszcze bardzo, bardzo, bardzo mnie bawiła. Już bliska byłam stwierdzenia, że jest to jedna z najśmieszniejszych komedii, jakie widziałam. Więc czemu leży zapomniana na półkach producentów i dystrybutorów?
Być może przez drugą część, która co prawda prowadzi nas do rozwiązania, ale nie ma już tej takiej komediowej ikry. Historia zamienia się w coś lekkiego, ale mocno obyczajowego. Mimo to bardzo chciałam zobaczyć, jak wszystko się zakończy, bo choć dawno temu i nieprawda widziałam ten film, to jednak, teraz – po latach – oglądało mi się znacznie lepiej. Może dlatego, że jestem starsza, a może dlatego, że lepiej sobie radzę ze stanami emocjonalnymi.
Tak czy siak, jeśli ktoś szuka lekkiego obrazu na chandrę zimowo-jesienną, to „Pieniądze to nie wszystko” będzie w sam. Zwłaszcza, że towarzyszy temu bardzo dobry utwór Golec uOrkiestry (link w komentarzu).
Jakiś czas temu Skyshowcośtam dodało do swojej kolekcji filmy z South Parku. Niby dziwna rzecz, bo wszyscy znają i kochają SP, ale póki co dostępny jedynie na Comedy Central w telewizji. Na streamingu cisza, kiedy sezony zostaną dodane. To trochę bez sensu, ale cieszyć się można, że chociaż Polacy mogą legalnie obczaić słynne Paderversum.
Dlaczego słynne?
Bo w tłoku dzisiejszego komentowania kultury czy też raczej popkultury, chyba nie ma nikogo, kto by nie słyszał o Panderversum. A w szczególności jutuberzy śmiało komentowali to, co odjewapniła Kathleen Kennedy w tym filmie.
– Dzięki jej filmom studia zarabiały dużo pieniędzy – wspomina jeden z dyrektorów Disneya w South Parku.
– Ale to było kiedyś…
Dokładnie tak, bo w latach 80′ animacja „Amerykańska opowieść” zarobiła sporo, a Kathleen była jedną z producentek. To nie zmienia faktu, że obecnie Disney jest raczej pośmiewiskiem i ewidentnie pięknie wykorzystali to twórcy SP.
Nawet jeśli dzięki jutuberom znałam wcześniej fabułę, to tu i tak udało się zachować pewną dozę ciekawości oraz śmiałam się. Ale najlepsze jest to, że twórcy nie owijają w bawełnę i walą z grubej rury do wszystkiego.
Studia? A na co to komu, panie.
Bogacze? Polecieli w kosmos…
I tak dalej, wbijane są szpilki w różne miejsca amerykańskiego społeczeństwa, a mnie chyba najbardziej rozbawił wątek ze złotą rączką i tymi cholernymi drzwiami piekarnika xD.
– Kochanie, drzwiczki od piekarnika się zepsuły, miałeś
– PRACUJĘ NAD TYM!!!!! – powiedział pindyliowy raz bohater.
Czyżbym zdradziła Wam żart? Szczerze – o Panderversum powiedziano już tyle, że nie da się chyba go bardziej zespojlerować. A skoro i tak się śmiałam, i dobrze bawiłam, to znaczy, że film jest dobry, jeśli nie bardzo dobry .
Dzień dobereł. Wiem, że Oskary jeszcze grzeją, ale dzień bez recenzji to dzień stracony xD. Dlatego omówmy sobie „Damę” od Netflixa, który to film jest bardzo przeciętnym i – co gorsza – płytkim filmem fantasy. Ale może od początku.
OBEJRZAŁAM FILM, ŻEBYŚCIE WY NIE MUSIELI, CZYLI RECENZJA SPOJLEROWA
W pewnym, małym kraiku – królestwie, księstwie – właściwie to bez znaczenia, bo aż tak dobitnie nie oznaczyli formy politycznej tworu. No więc, w pewnym małym kraiku jest bieda aż piszczy. Wnioskuję to po tym, że dwie feminy – Elodie (Millie Bobby Brown) i Floria (Brooke Carter) zbierają drewno dla podwładnych. Mój mózg chce wiedzieć, dlaczego ich ojciec, lord Bayford (Ray Winstone) nie pośle mężczyzn, żołnierzy do zbierania drewna, skoro go brakuje w tym kraiku. Mózgownica nie dostaje na to odpowiedzi, ale fabuła idzie dalej. No więc, feminy przybywają do zamku i dowiadują się, że Elodie ma wyjść za mąż. Królowa nakazuje zaręczyny w zamian za kupę szmalu. Business is business, idealna okazja. Więc przybywają karetą zbudowaną z plastiku, wprost z krainy Barbie (i… tak – „Barbie” wyglądała mniej kiczowato od tego, co tu dostajemy) do królestwa, na zaślubiny. No więc obserwujemy przestrzenie, które są utkane z kiczu, style budowli są pomieszane – gotyk z niby-barokiem, a może nawet i ze stylem muzułmańskim, ogólnie to wszystko tak do siebie pasuje, jak pięść do nosa. No dobra, może jestem zbyt okrutna; w końcu absolutnie wszystko tworzy tu kicz ponadprzeciętny, nawet łóżko wydaje się z plastiku. No, ale przynajmniej udaje złoto, a królestwo jest bogate.
No i tu mam czas, by się przyczepić do makijażu Brown. Bo widzicie, władcy krain mówią tak: „pora, by DOROŚLI omówili sprawy zaślubin, a państwo młodzi zapoznali się ze sobą”.
Dorośli, ekhem, to ile ta Elodie ma lat? W filmie wygląda na trzydziestkę, a w rzeczywistości aktorka ma 20 lat. Moje pytanie jest takie: kto zniszczył piękną twarz takim niezwykle postarzającym makijażem? I okej – można powiedzieć, czego się czepiam. W końcu nie od dziś wiadomo, że dorośli często grają dzieci. Tyle że tu ten argument nie wytrzymuje sił, ponieważ siostra Elodie – Flora – jest w bardzo wyraźny sposób dziecięcym aktorem. Brooke ma nie tylko niski wzrost, ale i dziecięce nawet rysy twarzy. No więc, co? A zresztą – myślę, że ten makijaż Brown mógł naprawdę zrobić sporo roboty, ale nie, woleli postawić na kilogram tapety xD. To strasznie się ogląda, gdy słyszy się taki dialog:
Elodie: chciałabym wiedzieć, czy osoba, za którą mam wyjść żywi do mnie jakieś uczucia.
On: Jeśli cię uraziłem, przepraszam, zrobiłem to niechcący. (Po chwili). To ciekawe, nie wiedziałam, że jesteś zmuszana do tego małżeństwa.
xD Chyba książę nie świeci inteligencją, ale wróćmy do dialogu.
Elodie: (…) Ziemia na północy jest jałowa (…) a moje szczęście to niewielka cena za dobrobyt poddanych.
Innymi słowy – ona nie musi do niego żywić żadnych uczuć, ale on już do niej powinien. To brzmi typowo dla roszczeniowej nastolatki. I być może scenariusz widział Elodię jako nastkę, ale widz tego na ekranie nie widzi.
Tymczasem lord Bayford dowiaduje się, o co tu naprawdę biega, ale nie chce tego zdradzić swojej ukoffanej żonie, która jest of course czarnoskóra i jest macochą dla dziewczyn. Macocha (Angela Basset) martwi się tą tajemnicą, ale cóż – w idealnym małżeństwie nikt nie dyskutuje o problemie. A nie, przepraszam… dobra, Basset sobie nic z tego nie robi, kryzysy się zdarzają, ale po rozmowie z królową staje się bardziej zaniepokojona, więc nagle wchodzi do komnaty Elodie i mówi, że ten ślub to pomyłka! Błąd!
Kraik jest biedny jak mysz kościelna, ludzie przymierają głodem, nie mają chyba nawet na żołnierzy, a ona nagle stwierdza „co tam, to małżeństwo to błąd, można olać”. I to dzień przed ślubem, już po zawarciu umowy ślubnej. To taka trochę reakcja z dupy, za przeproszeniem.
I okej – jest poranek, ślub super, wszystko ładnie, ale trzeba jeszcze zrobić ceremonię dla przodków. No więc państwo młodzi idą do jaskini i… no właśnie. W jaskini witają ich ludzie w maskach, kilka z nich ma czerwone szaty (w ogóle tu dużo czerwonych szat), z turbanem na głowie. Coś podobnego do strojów w Diunie, tylko mniej szkaradne. Hmmm, niech się zastanowię, maski, takie a’la rogowe nakrycia głowy, co mi, teoretykowi… a, już wiem! Masoni! Dobra, dobra, wróćmy do filmu. No więc pan młody i pani młoda splatają ze sobą romantycznie dłonie, na których są świeże przecięcia nożem. A potem pan młody decyduje się rzucić panią młodą w przepaść.
No i przez następne 45 minut widzimy, jak Elodie próbuje przeżyć, uciekając przed smoczycą. Przyznaję, że Brown znakomicie odegrała rolę wystraszonej, przerażonej kobiety. To akurat wyszło. To, co nie wytrzymuje logicznej próby, to to, w jaki sposób ona to robiła.
Bo widzicie – ona biegnie, ucieka, chce się ukrywać. I w pewnym momencie odnajduje mapę do powrotu i postanawia się przez nią udać. Gdy już jest na ostatniej prostej (bez skojarzeń), musi się wspiąć na skałę, która jest obrośnięta kryształami. Nasza dzielna femina wie doskonale, że trzeba zabezpieczyć dłonie i ręce – mój mózg: skąd, skoro całe życie spędziła w podrzędnym kraiku? Nie, argument, że mogła się po prostu wspinać po rodzinnych pagórkach nie znosi tej próby, bo widz tego nie wie. Dlatego też, gdy udaje jej się w doskonały sposób, za pierwszym razem, przejść całą ściankę wspinaczkową, mój mózg pyta: a jakim cudem? No bo – nie od razu zbudowano Kraków.
Elodie nie udało się za bardzo wyjść z matni, bo wychodzi na półkę skalną, gdzie jest tylko przepaść. Za to uwagę od smoka odwraca lord Bayford, który przybył po córkę.
No i właśnie – ten wątek wzbudził we mnie wiele wątpliwości. I jasne, rozumiem, że ojciec troszczy się o córcię. Ale… to i tak smutne, że dali starego dziada z trzema żołnierzykami na ogromną bestię, bardzo niebezpieczną i jest to wszystkim wiadome, bo legenda jest taka, że smoczyca zajebała większość żołnierzy, którzy byli pierwszymi, co wkroczyli do pieczary. A przecież mogli dać młodego, który by poszedł ratować swoją już żonę. Ale nie.
Of course, Bayfordowi nie udaje się przeżyć, a jego córka, Elodie, dogaduje się w końcu ze smoczycą. Walka ta była brutalna, ale powiem tak. Smok może nie jest zbyt inteligentny, ale bardzo zrobiło mi się go żal; to takie smutne, gdy stworzenie ginie, bo scenarzyści nie umieją… a nie, sorry, smoczyca przeżywa – to mi się podoba, że Elodie ostatecznie naprawia rany, które zadała smoczycy.
I wiadomix: Elodie wraca triumfalnie do tego porąbanego królestwa, no i robi tam wraz ze smoczycą porządki. Te sceny są co najmniej kiczowate, ale chyba innego finału nie mogło być.
Zresztą, cały film jest kiczowaty.
I wiecie, co? Jedynie co, co może jest coś wart, to muzyka. Odpowiedzialny za nią jest David Fleming. A cała reszta to ogromnie stracony potencjał na rzecz – niestety – politpoprawności. Głupich dialogów i bardzo kiczowatych, barbiowych wręcz, dekoracji z plastiku. Smutne, bo tę historię można by było ułożyć na o wiele głębszym poziomie i wcale nie musiałby to być dramat sezonu, ale „Dama” zyskałaby głębię. A tak? Mamy płytkość, kolejny niczym się nie wyróżniający obraz dzielnej feminy, kobiety o męskich cechach. No, ale cóż – przy czymś trzeba odmóżdżyć mózg, bo „Dama” idealnie się do tego nadaje.
Tekst dedykuję Joanna Czyz
PS.: Polski dubbing nie okazał się katastrofą, ale tęsknię za zwyczajnym lektorem.
PS.2: Nie jest to turbo paździerz, ale… nie wytrzymuje to w zestawieniu z „Zaklętym w smoka” (Rosja, 2015). I jasne, scenariusz rosyjskiego dzieła może też nie jest wybitny, ale ten klimat przez proste dekoracje, ta baśniowość aż wylewała się z ekranu do tego stopnia, że do dziś dobrze wspominam tę uroczość.
W 2022 roku na Netflix zawitał turecki serial „Zeytin Agaci” (Inna ja/another self), który opowiada o trzech przyjaciółkach wyruszających w podróż. Wszystkie chcą uzdrowić swoje życie, a jedna – wyleczyć z raka. Droga doprowadzi ich do ustawień systemowych Berta Hellingera. I z tego, co mi wiadomo, „Inna ja” to ekranizacja tureckiego bestsellera książkowego, a sam tytuł oznacza „drzewo oliwne”. Nie bez przyczyny: w ustawieniach przyjmuje się istnienie systemu, a rodzina jest jak drzewo. Tak, tak – dobrze myślicie, jeśli skojarzyliście to z drzewem genealogicznym.
Ale przecież ja miałam opowiedzieć o serialu, prawda?
Ten musiał przejść swoiste piekło produkcyjne, skoro widzowie czekali na drugi sezon aż dwa lata. W przypadku seriali obyczajowych, jak i prężnie działającej maszyny serialowej w Turcji, prawdopodobieństwo na tak długo produkowane 8 odcinków jest marne. Jednakże nie chcę opisywać dram i dramek wokół serialu, bo bardziej zależy mi na odpowiedzi na pytanie: czy warto i jak oglądać?
TAK.
Pamiętam, że przy pierwszym sezonie podróż była szybka, ale też bardzo wzruszająca. Cieszyłam się, kiedy dziewczyny odkrywały magię ustawień hellingerowskich, i smuciłam się, kiedy doznawały porażek. Jednak co do końcówki miałam dość mieszane uczucia, ale Asia to ładnie spuentowała: – Bo oni to zrobili specjalnie, żeby mieć drugi sezon.
Żeby zrozumieć ten tekst, to trzeba wiedzieć, czym są ustawienia. Jest to pewnego rodzaju terapia, która odkrywa przyczyny jakiegoś cholerstwa w naszym życiu. To zwykle grupowe działanie, które bardzo sprawnie i dobrze zrealizowano, pokazano w serialu. I powiem tak: jeśli natkniecie się na krytykę tej metody, to albo ta metoda nie była dla tego człowieka odpowiednia w tym momencie (albo wcale), albo też ów nieszczęśnik miał pecha natknąć się na nieogarniętego terapeutę. A opinii krytykujących ustawienia za samo to, że metoda odwołuje się do ducha, nie uwzględniam.
Zresztą – drugi sezon przenosi nas jakieś kilka miesięcy później od ostatnich wydarzeń. Dzięki temu dodatkowego rewatcha serialu nie musimy wykonywać. Wciąż mamy do czynienia z bohaterami, którzy chcą ułożyć sobie życie, ale miałam wrażenie, że ta historia jest pogodniejsza od pierwszego etapu.
Ludzie, którzy interesują się rozwojem pytają: czy można na tym serialu uprawiać binge watching? Moja odpowiedź brzmi: tak, zdecydowanie można. Akcja bowiem wciąga i właściwie „Inna ja” bardzo mi płynęła. I może na ekranie widzimy ustawienia, ale wszelkie wewnętrzne procesy, jakie się w nas zadzieją w trakcie seansu zależą od nas.
Przykładowo przy pierwszym sezonie nie miałam aż tak silnego procesu. Po prostu bardzo dobrze się to oglądało i tyle. Natomiast teraz wystrzeliło tak, że musiałam zrobić przerwę i porządnie się wypłakać. Wynikało to odrobinę z treści, ale najbardziej z tego, że w środku potrzebowałam po prostu przejść przez pewien, bardzo trudny proces. A sztuka ułatwia jego zorganizowaniu.
Bo tę historię można nazwać sztuką. Jest bardzo wartościowa. Pokazuje ona nie tylko różne kwestie, jakie ustawienia wychwyciły i mogą uzdrowić, ale również kwestię samego bycia terapeutą. Bowiem ustawienia nie są magicznym remedium na wszystko; one tylko wspierają nasz proces wychodzenia z gówna. To, co zrobimy z nowo odkrytą wiedzą i uwolnieniem energii, zależy tylko od nas.
Tak, ten tekst jest o rozwoju duchowym. Ale taki właśnie otrzymaliśmy serial.
W serialu są ładne zdjęcia tureckich pejzaży, aktorów na tle zachodzącego słońca – naprawdę się postarali pod tym względem.
Nieco dziwniej jest w kwestii muzyki, bo mnie ona na początku nie przypadła do gustu, ale im dalej w las, tym lepiej się ona integrowała z tym, co widziałam na ekranie. I oczywiście, jeśli ktoś lubi ballady, to „Inna ja” zaprasza, bo jest ich tu trochę. Daje to trochę takiej atmosfery lokalności, przaśności, folkloru. Jak zwał tak zwał.
Obejrzałam napisy końcowe ósmego odcinka. Niekoniecznie dlatego, że muzyka była dobra – ale utwory, jak się zdaje, są wymienione. Natomiast szansa na trzeci sezon jest raczej żadna, bo widać, że twórcy zwarcie i bardzo ładnie zakończyli historię. I oglądając zarówno końcówkę, jak i napisy, przypomniałam sobie o czymś niezwykle ważnym.
Znowu autoreklama, ale – skoro i tak już pisałam o „Agafe”, to napiszę o niej więcej. Na początku powieści są zamieszczone podziękowania, ale wstyd się przyznać: nie wszystkich w nich uwzględniłam. Bardzo dlatego, że akurat o Babci nie pomyślałam. Z perspektywy czasu, a zwłaszcza przepracowania pewnych traum, rodowych zależności (ustawienia!) wydaje mi się to bardzo dziwne.
W napisach końcowych były podziękowania dla Berta Hellingera, twórcy ustawień.
W 2020 roku moja Babcia zmarła. Pozostawiła po sobie spadek, który rodzina spieniężyła. I w trakcie wydawania tego hajsu czułam bardzo wyraźnie, że MUSZĘ, PO PROSTU MUSZĘ WYDAĆ AGAFE. Więc to zrobiłam – wydrukowałam 100 egzemplarzy. Dziś do nabycia jest ich o wiele mniej, ale wydaje mi się, że spełniłam życzenie Babci.
Teraz chcę, żeby wszyscy to wiedzieli.
BABCIU, DZIĘKUJĘ CI, ŻE MOGŁAM WYDAĆ AGAFE!
KOCHAM CIĘ.
No, to teraz możecie zerknąć na „Inną ja”, dostępną na Netflixie. Miłej zabawy i procesów
PS.1: Historia trochę porusza inne metody uzdrawiania, ale nie ma na nie czasu. Trochę żałuję, jednak rozumiem, że to już mogłoby być ostro niepoprawnie politycznie. Już i tak to, że Turcy robią seriale z ostrą duchowością w fabule zakrawa na jakiś cud. Ale widać, taki naród, a więc i kultura.
PS.2: Nikogo, ale i tak wymienię: za zdjęcia odpowiedzialny jest przede wszystkim Gökhan Tiryaki, ale też Ahmet Bayer. Za muzykę odpowiadają Aytaç Bayladi, Özgür Buldum i Onurkasin, przynajmniej w pierwszej serii. Problem w tym, że mam wrażenie niepełnych informacji z IMDB. A Ada – jedna z bohaterek – to Tuba Büyüküstün – znana, turecka aktorka dram. Widzowie z Netflixa kojarzą ją przede wszystkim z „Kara para ask” .
PS.3: Czasem łatwiej jest oddać przodkom szacunek, niż bawić się w afirmacje .
– Zakład, że scenariusz częściowo pisało AI? – zapytała widzka zza moich pleców. Przez ostatnie pół godziny filmu para namiętnie komentowała fabułę, ale dzięki rozwalonemu aparatowi z lewego ucha ich rozmowa niezbyt mnie przeszkadzała, bo bardziej słyszałam głośniki, niż ich. – To jest ładne wizualnie, ale nic ze sobą nie reprezentuje…
Przypomnę: jeśli chcecie komentować film, to róbcie to w domu. Bardzo Was o to proszę, bo ludzi jednak trochę było i ja rozumiem, że paczką przychodzicie, ale są osoby, które jednak samotnie spędzają seans i chcą w pełni z niego korzystać. DZIĘKUJĘ.
„Maxxxine” to film średni. Taki 6/10.
Dlaczego nie wyżej?
Wpłynęło na to kilka rzeczy.
Po pierwsze: film nie wiedział, czym dokładnie chce być. Tak, zgadzam się z niektórymi kolegami/koleżankami po fachu recenzenckim, że „Maxxxine” chciałaby być burzą, takim PIERDOLNIĘCIEM, ale brakuje jej konkretnie obranej strony. Teoretycznie, jeśli film może być bardzo długi, to może znaleźć kilka motywów, jednakże… główna awantura musi być wyniosła, odczuwalna, bo mam wrażenie, że jeśli film chce łapać wiele srok za ogon, to staje się miałki, nijaki. Tu trochę tak było. Nie zrozumcie mnie źle, „Maxxxine” nie jest paździerzem, ale do tego przejdę na końcu.
Nasza koffana Maxxx… znaczy, Maxine zaczyna karierę w Hollywood. Jednakże ma mały problem. A właściwie to wielki, ponieważ po mieście grasuje seryjny morderca, a ona jest szantażowana przez pewnego bydlaka…
Od kryminału do slashera zdaje się droga krótka, ale tu coś nie pykło. Miałam wrażenie, że film bardziej jest detektywistyczny, niż slasherowy. Owszem, padły jakieś trupy, no ale… thriller też często ma masę trupów i jakoś nie nazywamy go slasherem. Ja, przychodząc na seans byłam przygotowana na gęste posłanie truposzy, ale oschłe komentarze wobec filmu nieco mój zapał ostudziły i jakoś niespecjalnie się zawiodłam. Serio, nie chciałam ich czytać, no ale wypełniony wall fanpejami filmowymi…
Wracając do tematu.
To się przyjemnie oglądało, a jedną z przyczyn jest muzyka. Zadbano o to, by film posiadał bardzo przyjemną, odprężającą ścieżkę dźwiękową. I zostałam na napisach końcowych, no i w pierwszej chwili chciałam się z nich od razu poderwać, ale widzę, że mało kto się podnosi, po prostu lud dyskutuje o „Maxxxine”. No to i ja sobie czekam i widzę, że jeden z pracowników wchodzi na salę i sobie siedzi, słuchając muzyki. Ojej, niby nic wielkiego, ale w tamtym momencie poczułam ogromną miłość do kina, coś pięknego . Chyba jedna z piękniejszych chwil w moim życiu xD.
Mówi się, że „Maxxxine” to list miłosny do lat 80′. Być może, ale ja się doszukiwałam w tych wszystkich dekoracjach, ujęciach i charakteryzacjach czegoś więcej. Widać, że Ti West chce się bawić z widzem i w sumie daje mu niezłe wyzwanie. Z perspektywy foliarza treść zawarta w „Maxxxine” jest ciekawa, bo jasno ona opisuje, czym Hollywood jest i jaka jest jego stylistyka. Ba, pod koniec pada komentarz ekranowej reżyserki „wyglądasz jak z filmu Hitchcocka”. I niby można temu przyklasnąć, w końcu to ładne i zgrabne nawiązanie do klasyki horroru, w końcu Maxine zaczyna karierę od tego gatunku. Ale… sama bohaterka bardziej mi przypominała nieszczęsną Marilyn Monroe i się zastanawiałam, jaki był rzeczywisty zamysł twórców. Bo mogło być tak, że to jakiś sygnał dla tych, co chcą zrobić karierę w branży: ej, a może za sławę i pieniądze staniesz się naszą niewolnicą? To oczywiście byłby ukryty program (więcej jutro o ukrytych programach), bo oficjalnie mówiono „trzeba ciężko pracować”.
Pod koniec zabrakło mi takiego pierdolnięcia, w którym Maxine wszystkich hurtem rozwala, i to, co martwe, i to, co żywe. Niestety, zawiodłam się, bo niczego takiego nie było. Rozumiem, że twórcy może chcieli nas – widzów – trochę zaskoczyć, ale… ja przyszłam na slasher. Nie przyszłam na ambitne kino, i tak, wiem, „Pearl” to niesamowita perełka, ale Jezu, po dwójce chcę po prostu zwykłego, dobrego slashera, przy którym mogę się odprężyć.
Trochę zabrakło do slashera, ale nie zabrakło do odprężenia.
Tak – wyszłam z seansu bardzo odprężona. „Maxxxine” naprawdę przyjemnie mi się oglądało, bo to jest taki ciepły odmóżdżacz. Ja myślę, że Mia Goth (główna producentka) polubiła swoją postać, dlatego Maxine została potraktowana w taki, a nie w inny sposób. Cóż… jak się kogoś kocha, to raczej się go nie krzywdzi.
——-
DZIĘKUJĘ WAM ZA WASZE KOMENTARZE, LAJKI I UDOSTĘPNIENIA! ALE przede wszystkim
DZIĘKUJĘ PATRONOM, DZIĘKI KTÓRYM DZISIEJSZY DZIEŃ BYŁ MOŻLIWY. DZIĘKUJĘ, ŻE MOGŁAM OBEJRZEĆ W GŁOWIE SIĘ NIE MIEŚCI 2, LONGLES I MAXXXINE. JEŚLI CZUJESZ, ŻE TEKSTY SĄ WARTOŚCIOWE, MOŻESZ DOŁĄCZYĆ DO PATRONÓW TUTAJ: https://zrzutka.pl/yxa7fp
DZIĘKUJĘ I PIĘKNEGO WIECZORU! Idę odpoczywać, mając nadzieję, że dostarczyłam Wam zajebistych tekstów