Newsletter dla Królowej [PREMIUM]

-50, fantasy cz. 1 (50/1)-

Jesteś fanką Tolkiena? Witaj w sekcie.

To, co się zadziało wokół produkcji Amazona „Pierścienie Władzy” to jakiś fenomen. Raz, że od początku ten serial był odbierany przez wszystkich jako totalna porażka. Dwa, że porażką może i nie stoi, ale fabularnie to dno i morze mułu. Co prawda widzieliśmy dopiero dwa odcinki, ale wyrok już zapadł. Tymczasem dość niezwykłe jest również to, ile dyskusji generuje sam serial, jeszcze wchodząc w polemikę z „Rodem smoka”. Czyżby w USA szykowała się jakaś gruba impreza polityczna we wrześniu?

Prawda jest jednak taka, że zawiniła tu narracja. Twórcy serialu od początku aż do teraz szli w zaparte, że to jest lore Tolkiena, że to jest tworzone w jego duchu. Fani nie tylko zauważyli, że to ściema, ale od miesięcy przedstawiali różne głupotki z produkcji. Co najzabawniejsze – czy też może najsmutniejsze – chyba ani jeden fan Śródziemia nie wspomniał o genezie świata Tolkiena. I nie mam tu na myśli jego historię i znane powiedzenie „Tolkien chciał odwzorować Europę przed wiarą chrześcijańską”, co jest tylko połowiczną prawdą. Połowiczną, gdyż 99,9% ludzi krytykujących serial zwraca uwagę, że Tolkien chciał zbudować mitologię dla Anglosasów. Za to nikt się nie zająknął o tym, że Tolkien nie tylko chciał to zrobić, ale jego świat miał mieć stricte katolickie nawiązania, czy jakie tam – w każdym razie chrześcijańskie. To miała być do niego ALEGORIA, ale wiedział doskonale, że to ma być „fantazja”. Świat nieistniejący, zupełnie coś innego, niż to, co znamy. Nie możemy więc wcisnąć w Śródziemie boga chrześcijańskiego, to by było zupełnie bez sensu.

Podobny jednak błąd popełnili twórcy serialu, którzy chcieli uwspółcześnić i zamerykanizować historię. Widać po opiniach amerykańskich recenzentów, że między wierszami na to zwracają uwagę i niekoniecznie im się to podoba. Niestety, kultura USA wobec rasizmu jest skomplikowana, jest to inny temat, więc wróćmy do fantasy.

Otóż, Tolkien był chrześcijaninem, ale nie był pierwszym autorem fantasy. Za debiut tego typu historii uznaje się książkę Jona Ruskina „The King of the Golden River” (1841) i George’a MacDonalda, twórcę „The Princess and the Goblin” oraz „Phantastes” (1858). Ten drugi pan jest zdecydowanie istotniejszy dla naszej historii o Tolkienie, ponieważ to pod jego ogromnym wpływem twórca Śródziemia się znalazł. Spójrzmy jeszcze na daty – XIX wiek i choć ateizm stawiał już jakieś kroki, to jednak nadal większość populacji europejskiej była chrześcijańska. Ale żeby być sprawiedliwą, Tolkien NIE JEST Anglikiem, a przynajmniej nie w kontekście narodzin, bo urodził się w RPA. Jakie to ma znaczenie? Ano takie, że w Śródziemiu są czarnoskóre rasy, a przynajmniej jedna z nich, Haradimowie, o ile mnie pamięć nie myli. Więc twórcy „Pierścieni Władzy” mogli wykorzystać ten wątek, ale na razie tego nie zrobiono i rozpętała się burza wokół poprawności politycznej. No, ale to temat na kolejny newsletter.

Wracając do serialu i Tolkiena – właściwie tylko mocno siedzący ludzie w katolicyzmie zauważają kontekst chrześcijański w Śródziemiu. Na przykład ksiądz Staszek Adamiak wyjaśnia, w jaki sposób Tolkien przeniósł do swojego uniwersum pojęcia chrześcijańskie. Jest tych filmów 19, odsyłam do nich tu. Natomiast nietrudno zauważyć, że na kanale jest jeszcze jedno omówienie fantasy – równie klasycznego i równie istotnego dla nas. „Nie tylko Narnia„. Istotnego, bowiem C.S. Lewis to nie tylko twórca Narnii, ale również i przyjaciel Tolkiena. Różniło ich jednak podejście do swojego świata, ale o tym następnym razem.

Czy serial zachował ducha Tolkiena? Patrząc na dwie sceny można powiedzieć, że tak. Pierwsza to elfowie w ich królestwie, gdy stoją i dyskutują, gdy są nagradzani przez tamtejszego króla. Otóż, widzimy taki smaczek:

Zauważyłam, że na te postacie zwracają uwagę raczej toksyczne osoby. Oczywiście, że im się to nie podoba. Taki na przykład Krzysztof M. Maj powiedział: „myślałem, że nauczyliśmy się przedstawiać elfy”. Za to nie zauważyłam, by jakikolwiek praktykujący chrześcijanin miał pretensję o te panie-zakonnice. I nieznajomość specyfiki gatunkowej nie jest tu dobrym wyjaśnieniem, gdyż w fantasy takie stroje, takie panie do ceremonii są JAK NAJBARDZIEJ PRAWDOPODOBNE. To w końcu gatunek, w którym wierzenia – inne oczywiście od naszych – są na porządku dziennym, zwłaszcza w tych starszych utworach. A może i nie, wszak Sanderson stworzył uniwersum, w którym wiara istnieje. Natomiast tak, te stroje mogą się kojarzyć ze strojami kapłanek chrześcijańskich. A przypominam, że Tolkien był chrześcijaninem.

Kolejna scena to scena, w której elfowie płyną do Valinoru, a przynajmniej krainy, która jest czymś w rodzaju raju i tak dalej. Teoretycznie w czasach, w których odgrywa się serial każdy elf mógł tam wstąpić. Co nie zmienia faktu, że ze względu na ważność krainy, wejście do niej mogło tak wyglądać:

Jest to scena kiczowata, jest to scena kojarząca się ze stylistyką chrześcijańską. Większość komentatorów określa ten pomysł jako głupi, niedorzeczny plus „słodkopierdzący”. Oczywiście nie wspominając ani trochę o tym, do czego Tolkien pił tworząc ten elfi raj. Właściwie to pewien chrześcijanin wykazał się sporym zrozumieniem dla tego pokazu, o tu link.

Jakby się tak zastanowić – jest to logiczne, że skoro fani „Władcy Pierścieni” zachowują się bardzo sekciarsko wobec innych, czytaj są agresywni i nie rozumieją tego, że ten świat to luźna interpretacja Śródziemia (o czym wiedziano od kilku miesięcy), a w dodatku każdego, kto ma inne zdanie wyzywają od głupków… Taki przypadek nastąpił u autora „Ponarzekajmy o filmach„. Facetowi się spodobał pierwszy odcinek, ale to, co nastąpiło w komentarzach to jakaś gównoburza stulecia. I internety zaczęły to komentować. Więc tak w sumie, wracając do „jest to logiczne, że fani zachowują się sekciarsko”, skończę myśl: jest logiczne, bo będąc w jednej sekcie zapominasz, że na początku urodziłeś się w innej.

-49-

Rings of Power, czyli z polska Pierścienie Władzy to monumentalna produkcja mająca budżet sięgający prawie miliarda tamtejszej, amerykańskiej waluty. No tak, bo jakbym napisała w dolarach – po prostu w USD – to by było za krótkie zdanie, za proste i zbyt mało przesłania bym w nim zawarła. Chyba tak samo podeszli twórcy serialu, którzy wymyślali dialogi między elfami. Niektóre z nich zasługują na Malinę – tak, tak, tę nagrodę – a to dlatego, że to są tak drętwe dialogi, tak epicko, przepraszam, „epicko” spisane, że tylko śmiech przez łzy pozostał. Inna sprawa, że my, recenzenci, czepiamy się zwykle wszystkiego w tym serialu dla samego czepiania się.

Nie?

No, nie. Problemem serialu jest nie tylko to, że nie trzyma się lore Tolkiena. Problemem serialu jest kompletny brak logiki w tym, co się dzieje, a przynajmniej jeśli chodzi o postać Galadrieli. Ja chyba jeszcze przez parę dni będę miała bekę ze sceny, w której ta postać przechodzi do historii elfiego sportu, jakim jest pływactwo na morzu. No dobra, do rzeczy, bo my tu gadu gadu, a przecież miałam opowiedzieć o fabule w kontekście tworzenia historii.

Pierwsza rzecz, na którą zwrócono uwagę to „dla kogo jest ten serial?”. Dla nikogo – chciałoby się odpowiedzieć. Spójrzmy na fakty: z lore Tolkiena to ma tyle wspólnego, ile zeszłoroczny śnieg z latem 2022. Więc fani RoP za okno. No więc może dla nastolatków? Tyle że nastolatki lubią wartką akcję, a tu otrzymujemy wartką nudę. Dla fanów fantasy również nie jest to serial, bo ci doskonale wiedzą, że ten serial jest dziurawy jak sito. Brak logiki tu mierzi i to bardzo, bo uniwersum RoP jest bardzo poważne, a poza tym świat musi być wiarygodny. Jeśli nie jest wiarygodny dla nas, to jego struktura musi być na tyle scalona, że mimo wszystko staje się wiarygodny. Tak, fantasy to nie bajki, a pokolenie 20-30-latków raczej szczególnie to rozumie, bo się na tym gatunku między innymi wychowało.

I tak, na razie dostępne są dwa odcinki, ale czego się nie robi, by napisać tekst o budowaniu fabuły.

Postanowiłam sprawdzić w jasnowidzeniu, dlaczego stało się to, co się stało, czyli Bezsos przepuścił tyle pieniędzy. Ku mojemu zdumieniu, informacje nie zawierały treści rodem z teorii spiskowych. Mało tego, wyraźnie zaznaczono, że chciał on sukcesu. Tak po prostu, liczył na udany projekt, ale mu się posypało, bo – niestety albo stety – miał jakiś wewnętrzny kontrakt, kontrakt duszy. Ale to nie wszystko. Zabrakło zaufania. Tak, dosłownie. Nie zaufali lore Tolkiena, a prawdę powiedziawszy fani są zdania, że to, do czego posiadają prawa, wystarczyłoby na złożenie kilku epickich historii. Wątpliwości skądinąd uzasadnione, ale jak widać – to mogły być tylko wątpliwości. Jakby było tego mało, kłócili się z turbofanami na planie filmowym. I serio, to tak wyglądało w tym przekazie, w tych informacjach. Turbofani, specjaliści od prozy Tolkiena naprawdę aż do grubej przesady chcieli, by w tym serialu było zawarte wszystko, absolutnie każdy szczegół. Kłótnie były nie tylko o głupie szczególiki, ale także i o to, czy uwspółcześnić serial. Jak widać – Śródziemie a’la Nowy Jork wali totalnie wszystkich, z każdej strony. I jak widać – totalnie wszyscy mają problem nie z tym, że Negrolas, znaczy czarnoskóry elf jest czarnoskóry, ale to, że fabułę należy już teraz zaorać szerokim ostrzem.

Wróćmy do pytania, do kogo ten serial jest skierowany. Widzicie, zwykle mówię, by pisarz się tym totalnie nie przejmował. Jednak wyraźnie zaznaczam w tekstach, że chodzi o pisarza, przed którym w dodatku jest wiele pracy redakcyjnej, więc w razie czego może skonkretyzować docelową grupę odbiorców. Tu jest jednak serial. Oznacza to, że było to tworzone przez sztab ludzi. Scenariusz to tylko zarys tego, jak to ma wyglądać na ekranie – kombinatoryka zaczyna się na scenie. Od prac kamery, przez światło, a nawet na dialogach, wypowiedziach aktorów. To wszystko opracowywane jest przez sztab ludzi. Przy tak horrendalnie drogim dziele spodziewać się należy, że warstwa fabularna będzie czymś znacznie ciekawszym i logiczniejszym, niż wypad do morza Galadrieli. Sorry, chyba do końca roku będę miała z tej sceny bekę, o ile nie zobaczę w RoP czegoś głupszego.

Także, Droga Królowo – nie przejmuj się grupą docelową. Przejmuj się za to spójnością świata i logiką, bo niezależnie od medium, odbiorcy będą na to uważać.

-48-

Błagam, przestańcie, to się robi śmieszne, a raczej tragikomiczne… – tak literacko ubrałam myśl, uczucie, które nasunęło mi się po przeczytaniu definicji sensitivy readers. Bo co to ma znaczyć: ktoś pilnuje, by autor nie uraził grup społecznych? Halo, czy dodzwoniłam się do Biura Poprawności Politycznej? Ach, ok, proszę przekierować do Biura Cenzury. Co, że to nie jest to samo? Halo?! Że co, że zaraz ma przyjechać do mnie policja?! Żartuuuu

Dobra, dobra, dobra.

Po pierwsze, żyjemy w Polsce i przeraża mnie to, jak wiele poprawności politycznej starają się wepchać tzw. lewacy. Matku Bosku, serio, przy tym lata 80′ XX wieku to oaza wolności. Że co, że mam się nie wypowiadać, skoro wtedy tylko w pieluchy robiłam i to tylko dwa lata? Dobra, dobra, już będę poważnie podchodziła do tematu, wszak obrażanie innych to BARDZO MEGA SUPER POWAŻNY TEMAT.

No więc, powiem tak. Osobiście jestem zdania, że to jest pewien sposób cenzury, ograniczania autorów. Z drugiej strony można wykorzystać to narzędzie jako sposób na „a może dzięki temu książka wejdzie na rynek amerykański z przytupem?”. Tylko chciałam zwrócić uwagę na jeszcze dwie sprawy. Pierwsza rzecz to kultura. I o ile w amerykańskiej kulturze słowo „Murzyn” jest na cenzurowanym, o tyle w polskiej jest NEUTRALNE. Dodatkowo, takie podejście ogranicza czytelników w poznawaniu nowego spojrzenia, innego świata, kraju. Bo przecież, mało tego, że tłumacz i tak musi wykonać niezłą robotę, by odbiorca kraju X zrozumiał, to jeszcze w dodatku podejście artystyczne, tematyczne się ogranicza. I to samemu. Autocenzura. To trochę tak, jakbyś pisała o Arabii Saudyjskiej, opisywała pracę robotników, ale nie wspominała, że ci to taka bardzo tania siła robocza, często poniewierana, że kobiety tam mają niezbyt przyjemnie i inne rzeczy. No i w takiej książce napisałabyś po prostu „ten robotnik dzięki pracy w Arabii ma z czego utrzymać swoją rodzinę w ojczyźnie”. Czekaj, kojarzy mi się to z pewnym systemem społecznym na k…

Druga rzecz to – a była jakaś druga rzecz? A, tak. No więc autocenzura, artyzm, ograniczenie środków wyrazów i w dodatku zmniejszanie różnorodności dzieł, tworzenie wszystkiego na jedną modłę. Jakby to ludzie nie mogli mieć różnych zdań na jeden temat. Przecież opis chamstwa wobec niepełnosprawnych w opisie sytuacji nie obraża niepełnosprawnych. Co? Kontekst? Nieee, nie ma żadnego kontekstu, że bohater to pacan. Absolutnie. To po prostu scena z tv na przykład. O, no miło. No tak, przecież nie zabraniamy odbiorcom interpretacji własnej, myślenia o danej scenie, prawda? NIE ZABRANIAMY, prawda?

Więc, jak widzisz, dla mnie sensitivy jest niesmaczne. Ale może alpha ma sens?

Jak wynika z definicji, sama mam takich czytelników alpha, ale wymagam od nich tylko tego, by czytali. Chodzi o ego i jego pragnienie uczucia „jestem czytana, ten tekst jest tego wart, czuję, że jest potrzebny, mam motywację” i tak dalej. Właściwie nie wiem, czy żądanie czegoś więcej od alpha jest w jakiś sposób właściwe, bo… to zależy, ile piszesz. Czasem jest tak, że książka ma przerwę miesięczną na przykład. Wówczas czytelnik alpha na pewno nie wyłapie dziur, w dodatku jest on nieco nieobiektywny, bo zdążył się już zaprzyjaźnić z bohaterami. Tu jednak jest słowo klucz: przed redakcją. Ale redakcją autorską czy wydawniczą? Z definicji wynika, że wchodzi on wtedy, kiedy autor już chce zabierać się do redakcji autorskiej. Innymi słowy, Szkic powiedzmy, autor pisze dla siebie, nie dając kawałków, a potem daje jakiemuś randomowi. I wtedy to ma w miarę sens. Choć niewątpliwie, wyłapywanie dziur fabularnych i tak należy do beta readera.

Dla mnie problemem z tymi wszystkimi readerami jest to, że to się rozdrabnia. Za 5 miesięcy może doczekamy się jeszcze paru definicji beta readerów, na przykład reader, który będzie czyhał, czy imiona w fantasy pasują do fantasy, czy nie…

-47-

Młodzież nie czyta, ale jednak wszystkie kanały młodych o literaturze na yt i TT świadczą o czym innym. Wydaje mi się, że o ile tematyka książek może się zmieniać (co widać na przykład obecnie, o tym później), o tyle sama budowa powieści nie zmienia się jakoś wybitnie. Na przykład młodzi ludzie lubią, gdy:

  • akcja jest wartka, czyli co chwila coś się dzieje i to jest całkiem normalne, wynika to z biologicznych uwarunkowań młodych i doświadczenia życiowego,
  • poczucie humoru – tu na przykład widać, że wszelkie powieści, które były popularne, a zawierające ten składnik odniosły sukces, a ja jestem dinozaurem, więc za przykład stawiam Terry’ego Prattcheta.

Pewnie znajdzie się więcej wątków, ale ponieważ wychowałam się na dziełach dla dorosłych, to nie jestem w stanie wykazać większego ogółu. Sama młodzież zresztą mówi o tym, że lubi, gdy:

  • przynajmniej jeden główny bohater jest sympatyczny – bo złośliwego, marudnego delikwenta nie zniosą, bo jest złośliwy i marudny,
  • wątki w stylu przemoc domowa muszą być… no nie wiem, optymistyczne? To znaczy, że jeśli w powieści zawarty jest realizm – smutny realizm – to oni to tak średnio przełkną. Przykładowo, w jakiejś powieści o turbo skomplikowanym, angielskim zresztą tytule (bo po co spolszczać), jest sytuacja, w której chłopina jest bity. No ale rodzice kolegi go przyjmują do siebie i nic z tym nie robią, uważając, że to wystarczy. Hmmm… czyżby ktoś tu poleciał realizmem? No, ale młodym taki realizm się nie podoba, trzeba koniecznie dać znać, że można lepiej zrobić i tak dalej, i tak dalej, aż do happy endu.

Tik Tłok, a także kultura „poprawności politycznej” z USA powoduje, że młodzież zaczyna sięgać do książek o LGBT. Jako antyfanka tego trendu powiem tak: …a może lepiej nie wypowiadać się, bo jeszcze później wyniknie afera. Lecimy więc dalej.

Co młodzież nadal lubi czytać, to:

  • powieści, które przez lata były popularne i stały się kultowe. Takim przykładem są Harry Potter i Percy Jackson, niestety – niekoniecznie „Pan Samochodzik”, ale zobaczymy, może polskie wydawnictwa jeszcze będą mogły się skupiać na polskich pisarzach :).
  • fantastyka – jung adult, i inne takie bzdetolety… dobra, powiem tak. Nie ma jednoznacznie określonego gatunku dla powieści. Powieść zwykle łączy ze sobą kilka gatunków, więc jung adult będzie romansem, fantastyką, komedią – wszystkim na raz czasem. Osobiście nie lubię takiego określania granic gatunkowych, ale ja jestem dinozaurem, jak już wspomniałam, więc nie ten typ myślenia.

Popularne młodzieżówki to:

  • „Okrutny książę” (klasyka),
  • „Do wszystkich chłopców, których kochałam” i tak, Netflix,
  • „Zwiadowcy”,
  • seria o Aru Shah,
  • Felix, Net i Nika,
  • „Złodziejka książek” (klasyka),
  • „Dotyk Julii”,
  • „Harry Potter”,
  • „Rywalki”.

-46-

Czy ghostwriting jest etyczny? Zamiast perorować, po prostu przedstawię kilka kwestii. Prawo to jedna z nich. A więc, każdy twórca ma prawa autorskie forever, co oznacza, że NIE MOŻE zrzec się praw autorskich do swojego dzieła. Logiczne jak budowa cepa. Jednak wyróżnia się coś takiego jak majątkowe prawa autorskie i to jest stety niestety wpisane w pewną tradycję, która niekoniecznie działa na korzyść twórcy, ale to inna sprawa. Skoro nie można się zrzec praw autorskich, to można się podawać za autora cudzego dzieła? Hmmm, z czym nam się to kojarzy, popatrzmy: „kradzież”, „podszywanie się”, „plagiat”. Myślę, że samo to już wiele mówi o sytuacji, z jaką mamy do czynienia.

Koniec nudzenia, czas na coś, co bardziej przemawia do wyobraźni, Droga Królowo.

Dawno, dawno temu – tu musisz zaufać mojemu słowu, tak było, niekłamie xD – przeczytałam jakieś 50 stron książki polskiej autorski. Tytułu nie pamiętam, pisarki również, więc tylko treść została w głowie.

Poznajmy Grażynę. Grażyna specjalizuje się w pisaniu tekstów. Pewnego dnia wzięła zlecenie na napisanie książki ZA autorkę. Pieniądze były z tego, oj były. Sęk jednak w tym, że jej nazwisko nie istniało w sprawie, a książka osiągnęła GIGANTYCZNY sukces. W związku z tym nasza Grażynka czuła się bardzo, bardzo źle. Dziwne? Nie.

Właśnie ta rozkmina Grażynki nie pozwoliła mi dokończyć powieści. Mój mózg nie umiał zrozumieć, jak można się na to godzić. Przecież to poświęcenie czasu, energii, ba – własny wynalazek, to jest tak, jakby rodzić dziecko. Mnóstwo rzeczy z tworzeniem powieści się dzieje, o czym Ty, Kochana, doskonale wiesz. To, że Grażynka potrzebowała pieniędzy wcale nie jest takim oczywistym argumentem, bo po pierwsze, jak umiała dostawać zlecenia, to o swój rozwój w copywritingu nie musiała się martwić, a po drugie – środowisko artystyczne takie jest. Uwielbia narzekać na problemy finansowe. Na szczęście to odchodzi do lamusa, no ale. Bezdomną nie była.

Co z tego wynika? Ano, to że nie pisze się za kogoś, przynajmniej książek. Prace dyplomowe to inna sprawa, bo ja po roku nawet nie pamiętam tytułu swojej.

-45-

Być może ostatnio jest jakiś ogólny zastój w pisaniu. A może – Królowo – mamy po prostu podobne momenty. Podobne, bo różnią nas pomysły. Ty masz ich wiele, ja zaś – żadnego, szczerze mówiąc. Wręcz mam wrażenie, że piszę nudną historyjkę.

Ale piszę mimo wszystko.

Chcę się rozpisać, chcę dojść do tego punktu, kiedy bohater nie będzie miał wyjścia – BĘDZIE MUSIAŁ JAK TORPEDA PRZEŻYWAĆ JEDNO PO DRUGIM. Taka akcja zresztą jest normalna w tej historii, przyzwyczaiłam czytelników (?) do tempa. Jednakże… pomysły, pomysły, no właśnie? Czasem po prostu trzeba zastopować, zwolnić, by czytelnik w ogóle ogarniał, o co chodzi. I tak ma już ciężko, bo ucięłam w połowie wydarzeń, właściwie to nie wiemy, jak bohater znalazł się w punkcie B, co z innymi, czy rzeczywiście nie żyją. Tyle pytań się tworzy i żadnej odpowiedzi nie można ufać. I to się nazywa powolne budowanie klimatu, na to teraz stawiam. Niejako z musu, bo widzę, że trzeba się rozpisać. Więc założyłam sobie, że kawa na stół i piszemy. I nieważne, czy mam ochotę, czy nie -po prostu stawiamy literkę za literką, kropkę za kropką. Tak trzeba, by się utworzyła historia na kartkach.

Ty jednak masz ten problem, że historia jest, mnóstwo pomysłów i zero woli do pisania na kartce. Cóż… niestety, możesz wziąć albo na przeczekanie – czyli czekasz na TEN moment, aż poczujesz TAK, TERAZ WRESZCIE O TYM NAPISZĘ!, albo jak ja: kawa na stół, zeszyt i robimy. Innej metody nie ma… ale co, jeśli coś idzie nie tak? Tzn. nadal nie masz chęci realizacji pisania? I nadal się tej niechęci poddajesz? Cóż, w tej chwili mogłabym poopowiadać o energiach, czakrach i innych bzdetoletach za przeproszeniem, ale może jest inny sposób.

I będę molestować tym właśnie sposobem, bo on jest po prostu najprostszy i ma taką siłę, że może zastąpić wszystkie metody w jednym momencie.

Uruchom wdzięczność.

Wdzięczność za to, że masz pomysły.
Za to, że udało Ci się TYLE NAPISAĆ.
I za to, że piszesz – w zeszycie, wprost, teraz. To powinno uruchomić tę siłę do pisania. A jeśli tego nie czujesz, nie czujesz wdzięczności, to potraktuj to jako wizualizację, jako coś, czego jesteś obserwatorem.

„Wszystko działa”, powiedziała mi pewna bardzo mądra kobieta, więc i pewnie powyższa metoda zadziała.

Jeśli jednak wolisz ruch brutalniejszy, a przez to i niepewny – bo osobiście nigdy go aż tak mocno nie stosowałam, jeśli w ogóle – to… myśl o tych pomysłach jeszcze więcej. Myśl tak długo, często, by w końcu stwierdzić „dobra, tyle o tym myślę, to w końcu napiszę, bo mam dość ich molestowania”. Gwarancji żadnej na to rozwiązanie Ci nie daję, Droga Królowo, jednak jest to brutalny i szybki sposób.

Co byś wybrała – wybierzesz dobrze :). Trzymam kciuki! :*

-44-

Och, jestem taki zajebisty, że chcę więcej! Chcę imprezy na całego! – powiedziało ego pewnego dnia. I Kreator, który je posiadał pozwolił sobie na taki mały test, sprawdzenie. W końcu ma tę świadomość bycia Kreatorem, stwarza światy, więc… niech ego się trochę pobawi.

* * *

Według Barbary Santany kreacja jest tworem ego. I to może być prawdą, w końcu ile razy pisząc powieść chcesz stworzyć naj, najlepszą książkę? Ile razy chcesz zgwałcić psychicznie czy fizycznie bohatera tylko dlatego, że zaraz wyskakuje myśl „to nudne”? A kto tak twierdzi?

Czy ego jest myślą?

Nie, ale może się ono przejawiać przez myśl.

Widzisz, Królowo, teraz usiłuję sprawdzić, gdzie my tak naprawdę leżymy. To znaczy ufam swojemu pisaniu i wierzę, że umożliwia ono spotkanie się z prawdą. Zawsze z tekstu wypływa coś nowego i fajnego. Tym razem jednak mam poczucie, że temat nie jest tak prosty, jakby się wydawało.

Ale może zacznijmy od małego skrawka naszej – pisarskiej rzeczywistości. W końcu to jest zewnętrzny świat, odbicie naszego wnętrza. No więc, dlaczego chcemy się wyrazić? By być wolnym, by dać przekaz, by dać radość innym czy podobne rzeczy. Te życzenia mogą wypływać z Serca, ale nie muszą. Tak na przykład „napiszę ebooka i zacznę na nim zarabiać” to czyste ego. Ale czy ego jest złe?

Całe życie chrześcijańska kultura nas uczyła jednego – ego, być egoistą to coś złego. Ale… przychodzi taki Anthony de Mello i pisze swoje największe, życiowe dzieło: „Przebudzenie”. Tam stawia jak wół takie zdanie: ego może być dobre, jeśli dbamy o siebie, ale nie jest dobre wtedy, kiedy robimy pod górkę innym. No, czyli nie hamujemy zakusów egocentryzmu i takie bardziej złożone nieco kwiatki.

Obudź się…

Iluzją jest nasza rzeczywistość, a książkę, nad którą pracujemy także możemy określić iluzją. Ale iluzją innej kategorii, bo przecież tej akurat iluzji jesteśmy świadomi.

Zapomnieliśmy, że śpimy?

Ego może stworzyć świat i może to być świat pełen cierpienia, jeśli nikt nie opanuje tego jego rozpędzania się.

Jednak czuję, że kreacja to nie tylko kwestia ego.

KREACJA to moc. To coś więcej, niż ego, bo zobacz na książkę. Umieszczasz tam bohaterów i co robisz? Zazwyczaj odczuwasz ich emocje, ale jesteś też jednocześnie obserwatorem tego. Takie małe świadomościowe rozdzielenie światów. Wiesz, że tworzysz, tylko inaczej niż w swoim, niby-prawdziwym świecie.

Czy obserwator może tworzyć?

Obserwator nie czuje – obserwator obserwuje. Obserwować nie znaczy mieć wszystko gdzieś. Obserwować oznacza uczyć się, doświadczać, przeżywać. Tak jak w książce obserwujemy bohaterów.

Gdy odpadnie ego – odpadnie coś, co nie pozwala nam przeżywać.

Mam do siebie pytanie: czy ja rozumiem, co właśnie napisałam? 😀 Napisz, proszę, kochana Królowo, jak wrażenia :).

-43-

Jedyną powinnością artysty jest wyrażanie siebie. Wszystko inne to bzdetolety.

* * *

Ale kto jest tym mitycznym artystą? Powiem, kto: człowiek. Istota Światła, która czuje i chce się w jakikolwiek sposób wyrazić. To nie jest żadna filozofia, że jesteśmy istotami głęboko nawet czującymi i potrafimy wyrażać się w różny sposób – tworząc światy w naszym wnętrzu na przykład.

Okazuje się jednak, że ludzie tego nie rozumieją.

Przy aferze Prusinowskiej – już tam olejmy temat researchu i dziwnego podejścia do siebie środowiska LGBT – ludzie twierdzą, że ona nie może pisać szkodliwych, stereotypowych treści, bo są szkodliwe i stereotypowe.

Ależ pisarz może wszystko napisać, włącznie z obrzydliwymi scenami, które urągają człowieczeństwu.

Twórca MA SIĘ WYRAZIĆ. Nieważne, że nie przerobił miliona programików podświadomości, ważne jest to, że chce się wyrazić i może to zrobić. Nieistotne, że jego powieści nie da się czytać, bo jest tak dennie napisana. Istotne jest to, CZY SIĘ WYRAZIŁ.

Ludziom wydaje się, że istnieje jakaś odpowiedzialność za czyny innych. Przykładowo, autor nieszczęsnego Wertera czy jak mu tam było zmierzył się z grubą sytuacją: po jego książce ludzie zaczęli się zabijać, bo ten wzór w powieści do nich przemówił. Tylko jak teraz o tym piszę, to mi się to wydaje bardzo naciągane. Ale dobra, umysły niezrównoważone psychicznie i tak nie myślą zrównoważenie, wracajmy do tematu, Droga Królowo.

Jest sobie kasjer. Godzina: 20:55, a kasjer pracuje na nocce w markecie 24h dajmy na to. I co? I trochę pstro, ponieważ klienci mówią mu: „dobranoc” lub „miłego wieczoru”. Czy klient ma złe intencje? Oczywiście, że nie, ale rzecz jasna, sam kasjer ma już z tym powiedzonkiem problem, bo ponieważ czuje się źle, że on jeszcze nie idzie spać, a jedynie idzie do magazynu po jakiś towar. I wszystko pięknie, ale kto odpowiada za emocje kasjera? Tym bardziej, że nikt – żaden kasjer, żadna kartka, po prostu nic – klienta nie poinformowało, jak powinien się zachować w sklepie. To kto tu ma problem, klient czy kasjer?

I wiecie, można powiedzieć, że jak się napisze coś obrzydliwego, to nagle będzie problem społeczny, bo ludzie wezmą przykład z tego czegoś. Serio? A, czyli nie tylko że odmawiamy odpowiedzialności za siebie, swoje zachowanie, ale jeszcze nie odróżniamy fikcji od rzeczywistości. Gratulacje, chyba polskie społeczeństwo nieogarem życiowym zaczyna przerastać japońskie. Gratulacje, ile jeszcze lat, by przegonić Kraj Kwitnącej Wiśni?

No i powiem więcej, ruchowi LGBT wydaje się, że trzeba mieć doskonały research, doskonałą znajomość tematu, by o czymś pisać.

Nie, nie trzeba. Więcej nawet, można nawet pisać bzdury, a wydawnictwo i tak może to wydać. Już nie raz takie sytuacje były i co? Jakoś nikt nie robił z tego afery na całą Polskę, informacja szła głównie do tych, którzy interesują się tym tematem. Przykłady? Słowiańskość.

Autor nie musi znać dobrze tematu, by zacząć o nim pisać. Autor musi jedynie pisać. A co spod jego pióra wyjdzie, to już zupełnie inna bajka.

-42-

Początkowo myślałam, że to moje wewnętrzne uprzedzenia. Bo spójrzmy prawdzie w oczy: ten moment, gdy dwie Aes Sedai się przytulały i całowały w serialu Amazona „Koło czasu” wzbudził we mnie obrzydzenie. Jestem jednak jedną z wielu osób, które tematem LGBT są zabójczo zmęczone i stęsknione za kulturą lat 80′ czy 90′ XX wieku. Wtedy nikt nie robił z siebie ofiary, a każdy na swój sposób się wyrażał. A i nie było norm unijnych.

Do rzeczy.

Edyta Prusinowska jest autorką jakiś-tam młodzieżówek, co by nie było: żadnej nie czytałam i nie miałam pojęcia, kim jest ta babeczka, dopóki nie weszłam na tik tłoka i nie zaczęłam jej obserwować. Oczywiście, obserwacja wzięła się z tego, że pisarka lubi pisarkę, a przynajmniej tak jest w idealnym świecie.

Jak już zaobserwowałam, to naturalnie, że ta pani zaczęła się częściej i częściej wyświetlać. Na szczęście ukróciłam temat pisarskiego egocentryzmu na tik tłoku i skupiłam się na rękodzielnikach. Dzięki temu widzę normalnych ludzi, którzy w bardzo kreatywny sposób siebie wyrażają i założę się, że nie uważają siebie za jakiś typowych. Dobra, to nie na ten temat miało być. Wróćmy do Prusinowskiej.

Jej książki opowiadają o gejach. No i spoko. Najnowsza, „Truskawkowy blond” to ewidentnie skok na fortunę, bo mamy tu Koreę Południową i dwóch gejów. Ehehe – pytanie, co w tym złego. Pani wykorzystała popularne trendy, tematykę, bo pewnie czuła się nimi zainspirowana. I co? Mamy ją obwiesić kamieniami i wysłać na środek oceanu, żeby sprawdzić, czy pisze „kulturę wysoką”?

I teraz tak.

Mnie osobiście odrzuca od tematu LGBT i queer, ale jako idealistka, marzycielka, artystka i kij wie jeszcze kto, stwierdziłam, że po prostu nie będę wchodziła w tematy pani Prusinowskiej, bo pewnie jej postać mnie gryzie z powodu moich własnych kompleksów.

No i rzeczywiście mogło tak być przez moment, kiedy miałam turbo kryzys bycia pisarką A.D. 2022. Sęk jednak w tym, że temat to temat. Temat za którym za bardzo nie przepadam, a przecież – przypomnę – każdy lubi co innego, więc naturalnie, że u fana historii wkurzać będą treści ezoteryczne o historii świata. (Swoją drogą, kiedyś napisałam o ezo wersji historii na forum historycznym i nie wiem, czy dostałam bana, ale na pewno ochrzan, bo przecież Atlantyda to bzdura na resorach, a prawda jest tylko jedna).

No więc pani Prusinowska dziś zamieściła tik tłoka o tym, że z niego znika. Dobra, bierzem słuchawki i goł, goł do oglądania tego, co się odjewapniło.

A ta na to, że znika, bo ma hejt. Sama jest osobą heteroseksualną, więc naturalnym jest, że NIE MOŻE PISAĆ O GEJACH, BO SIĘ NIE ZNA. Wow, to brzmi jak pewno przykazanie z islamu: nie jesteś muzułmaninem, nie wypowiadasz się o religii. Ale że co? Że nie można mieć swojego zdania o najgłu… a nie, czekaj, bo zaraz ktoś mi powie, że uczucia religijne mają świadomość i nie wolno ich obrażać, to niekulturalne.

Dalej babeczka przyznaje, że się przejęła porównywaniem jej historii do historii gimbazy pisanych na wattpadzie. Hm, w tym momencie muszę sobie przypomnieć, że ona prawdopodobnie jest grubo o 10 lat ode mnie młodsza, a ja pamiętam jeszcze te początki wattpada i moje niezapomniane wrażenia czytania rynsztoka. To znaczy – no nie moja wina, że na polskim rynku tak się rozwinęła historia tego portalu.

Dobra, robię profesjonalny research.

Czyli włażę w komentarze, a tam:

„ta książka wygląda jakby była pisana na siłę żeby zrobić mlm dla faneczek czegoś w stylu szipowania idoli XDD lepiej żeby to było na wattpadzie”.

I okej, napisała to osoba, która po pierwsze, nie przeczytała tej powieści, bo powieść ta będzie dopiero wydana we wrześniu. Po drugie, napisała to osoba o wspaniałym nicku, którego nie da się przepisać, bo musiałabym na to stracić 10 minut, tak niezbyt zrozumiały w swej nazwie jest. I po trzecie wreszcie, ten komentarz jest chyba jedynym tego typu na tym filmie. Reszta to albo smutne „kurde, żeby moi rodzice mi pozwolili ją kupić” (w domyśle: tak, nie akceptują LGBT), albo: „ja chcę, zamawiam, nie mogę się doczekać”. Tych ostatnich najwięcej i w ilościach wręcz niezmierzalnych.

A teraz zastanowię się, co tu się odwaliło.

Po pierwsze, jestem zdziwiona, że pani Prusinowska – która ma już na koncie przynajmniej jedną powieść w podobnym temacie – nie przyzwyczaiła się do krytyki. Ta bowiem ZAWSZE będzie towarzyszyła twórcy i nieważne, czy mowa o pisarzach czy reżyserach. A propos reżyserów, właśnie obejrzałam dwie recenzje filmu „Pray”. I jestem tak samo mądra jak przed, ponieważ jedna recenzja jest pozytywna, a druga negatywna. Jak żyć?

Ale z drugiej strony wspominała dziewczyna o jakiś debilach, które gnębią jej rodzinę, będącą jeszcze na fejsbruczku. To już stawia sytuację w o wiele poważniejszym świetle.

Na 449 komentarzy – w jednym z filmików o książce, jakie Prusińska wstawiła na tik tłoka i mam nadzieję, że to długie zdanie Ci nie przeszkadza w tym, że jest długie, bo sama zapomniałam o czym miało być, więc zaraz wejdzie nowiutkie. Więc, na 449 komentarzy TRZY są negatywne. Co prawda film z końca lipca, więc swoje zdążył zebrać, ale pytanie, czy babeczka usuwała negatywy, czy dała już w pewnym momencie spokój, czy w ogóle jakoś reagowała na to, bo ona praktycznie nie odpowiada na komentarze, mimo że niektóre są pytaniami, np. „o czym mniej więcej jest?”. Co prawda na tik tłoku jest duży opis powieści, ale chodzi o to, że gdy można promować swoją twórczość za darmo, to bym się nie wahała pindylionowy raz wstawić jednego filmiku jak ktoś zapyta, o czym to jest xD. Cóż, no… 🙂 Nieważne.

Ale autorka skupiła się na negatywach. A sytuacja na fejsbruczku jest ponoć najmroczniejsza.

I tu całe na biało wchodzi moje gdybanie, a co jeśli.

Więc po pierwsze akcja książki „Truskawkowy blond” ma miejsce w Korei, a w każdym razie dwóch chłopaków jest parą, jeden z Polski, drugi z Korei, no i jakoś to tak wynika, że stykamy się z kulturą azjatycką. Ponieważ to nie Tajlandia, tylko Korea, ponieważ Korea ma dość patriarchalno-tradycyjną kulturę, to można się domyślić, w jaki sposób gej-Koreańczyk będzie przeżywał swoją sytuację. A wiadomo, że jak pisarz pisze, to wczuwa się w sytuacje. Oj, wczuwa się…

EMOCJE.

Z mojego doświadczenia wynika, że nawet jeśli wydaje się, że jesteś obiektywna, nie inaczej, że te wszystkie emocje dotyczące historii są obok, są po prostu jako coś „praca – oddzielam od życia prywatnego”, to w energetyce sprawa ma się zupełnie inaczej. W energetyce wszystko jest całością, dlatego gdy dostajemy po dupie w pracy, to i nam ciężej w życiu osobistym, bo skupiamy się na cięższych walorach istnienia.

Ponieważ wszystko jest wibracją, to emocje również.

A gej – naturalnie – nie może być akceptowany. Gej musi być jakimś takim, no… wiesz, Królowo, tu chodzi o to, żeby pokazać miłość, potęgę tejże ponad płcią i tak dalej. Więc dramatu zapewne w książce będzie co niemiara.

Skoro pan gej czuje się nieakceptowany, a pani Prusinowska zapewne nie stosuje zabiegów oczyszczających energetykę, to przypuszczać należy, że wcześniej czy później coś się pokaże w rzeczywistości, co będzie wskazywało właśnie na taką sytuację. I proszę bardzo, krytyka, hejty w internetach i inne problemy dotyczące „Truskawkowego blondu”. Hmmm, a może to ja tylko sobie tak gdybam? Ano tak, rzeczywiście sobie gdybam, bo z Prusińską nie zamieniłam nawet głupiego „cześć” na tik tłoku.

Ale, gdyby moje przypuszczenia okazały się prawdą, to wyszłyby dwie rzeczy. Pierwsza: to na czym się skupiasz, to to wzrasta. Prusińska skupiła się na krytyce, zamiast na milionie innych pozytywnych komentarzy i widać to po nieszczęsnej sytuacji na fejsbruczku. Drugie: emocje przywołały hejterów.

-41-

Droga Królowo, Ukochana Królowo!

Piszę ten list, by powiadomić Cię, że właśnie weszłyśmy w dyskusję „czy wena istnieje”. No dobrze, to nie list, to newsletter. Traktuj go jak chcesz – osobiście chciałabym po prostu, aby Cię cieszył. Tylko i aż tyle. Ale! Właśnie, pisanie ma także cieszyć, dawać coś – zarówno dla pisarza, jak i czytającego. Czy zatem uciekać jak najdalej od osób twierdzących, że „nie ma weny, po prostu siadasz i piszesz”?

Nie.

Gdybym czekała tylko i wyłącznie na wenę, to nigdy bym niczego nie napisała. Choć z drugiej strony tworzy to problem „czy tekst jest pisany z serca”.

A może to nie problem, tylko kolejna pułapka w opowiadaniu o pisaniu? „Zobacz, czy ten tekst jest napisany z serca, z twojej głębokości wewnętrznej sięgającej pięćset kilometrów wgłąb? Nie? To wywal tekst do śmieci”. Brzmi snobistycznie, a prawda – przynajmniej w tym przypadku – nie istnieje. Już tłumaczę.

Scena 1

Pisarz Xyz nie ma w sobie ani krzty weny. Kawałka nawet, który mógłby wykorzystać na skrawku serwetki w kawiarni jako list dziękczynny do kelnera. No dobrze, nie pastwijmy się nad finansami Xyza, który usiłuje przekupić swoimi grafomańskimi wierszydłami kelnera z podrzędnej zresztą restauracji we Wrocławiu. Czemu we Wrocławiu, nie mam pojęcia. W każdym razie nasz Xyz nic nie robi, by się rozpisać. Absolutnie nic. Przez całe lata siedzi i muli, i płacze, że nie pisze. I nie tylko płacze, że nie pisze, żali się też, że inni piszą. No tak – ego, weź się za siebie, powiedziałby czytelnik, gdyby nie fakt, że nasz Xyz ma depresję z zupełnie innego powodu. Matka mu zmarła, a potem poszło. I co? jak teraz skrytykować takiego człowieka? No, przecież od historii Xyza ciary przechodzą, nie?

Scena 2

Nasza nieznajoma Dorotka – z pewnością nie Grażyna i zaraz powiem, dlaczego – wzięła się za siebie. Od tygodni niczego nie napisała, ale wiedziała, że ma do dokończenia pisanie. Trzy powieści leżące w szufladzie. I co ona może z tym zrobić? Nie chce czekać na wenę, chociaż ta rozpoczęła pisanie tych książek! Pisać na siłę? Och, nie! Tak nie wolno, bo to bez serca i z automatu pójdzie! Ale dobra – cel sobie nasza Gra… dobra, Dorotka postawiła: do końca roku postawić ostatnią kropkę w książce.

(Hmmm, a gdyby tak napisać książkę i w ostatnim zdaniu nie postawić tej ukochanej, wymarzonej, mitycznej kropki?).

No i jest ten koniec roku. Xyz zjawia się na premierze książki Graż… znaczy, Dorotki. Dorotka przecież nie może być Grażynką, skoro napisała książkę, tylko Grażynowo zachowuje się wobec Xyza, nie rozumiejąc w ogóle jego problemu. Ona przecież jest lepsza: w końcu coś napisała! W końcu osiągnęła cel! W końcu nie czekała na zbawienie, za to on! Och!

Ale Xyz jest ważny w tej opowieści. Tak naprawdę, w głębi serca nie obchodzi go, że nie wydał książki. On po prostu nie ma ochoty na pisanie i mu jest tak wygodnie. Służy mu to, wdał się w rolę ofiary. Czy to źle? Nie, to jego decyzja. Ale gdyby nie wszedł w taką dramatyczną postawę, to nadal mógłby nie pisać. Po prostu mu by się nie chciało. Taka jest jego decyzja i już. By być szczęśliwym człowiekiem nie musi tego robić, prawda? Wena nie przychodzi, a on lubi pisać z czystego, niewymuszonego serca. I nie ma nic w tym złego, że nie chce uruchomić przepływu. To normalne.

Przerwy w pisaniu są wskazane, żeby odpocząć od historii. Przerwy są wskazane, by nabrać nowej weny. I poznać lepiej siebie. Ale także – żeby zdecydować. Czy jest wena, czy nie, przepływ, uruchomienie jego to tylko nasza, twórcy decyzja. Oczywiście są przypadki, w których siadasz i chcesz się rozpisać, ale rozpisanie się nie idzie. Absolutnie, czujesz, jakbyś wszystko, co z siebie wydobywała, wydobywała z otchłani grafomanii. Naprawdę.

Więc jak to jest w końcu – rozpisywać się czy nie?

To zależy.

Od nastroju Twojego wewnętrznego pisarza.

Ale chwila, czego?

Ostatnio jest moda na „wewnętrzne dziecko”, „wewnętrznego bobaska”, „wewnętrznego bezdomnego”… boższ, ile tych cząstek wewnętrznych! I można iść w miliony. Jakiś buddyjski mnich powiedział kiedyś, że byliśmy wszystkim – i mnichem, i Kleopatrą, i innym pingwinem. Z cząstkami jest tak samo. Jesteśmy całością, a cząstki – w tym przede wszystkim wewnętrzne dziecko, bo to ono na początku głównie gmatwa – to tylko jakieś elementy nas, które naprawdę nie mają nazwy, bo są nami. Generalnie chodzi tylko i wyłącznie o to, by lepiej skoncentrować się na naszej części, która np. boli. Albo nie chce spełnienia pisarskiego. Ale dlaczego nie chce? Co mu dolega? Może warto porozmawiać z wewnętrzną pisarką? Pisarką, bo przecież piszę ten tekst dla Królowej :).

Ale płeć w tym przypadku nie ma znaczenia. Nasze ja, nasze wewnętrzne coś, co decyduje co pisać i kiedy pisać czasami potrzebuje rozgadać się, a czasami wręcz przeciwnie: ciszy.

BOSKIEJ CISZY.

Wow, a po ciszy można uruchomić przepływ. To już tylko decyzja twórcy.

Powodzenia i wszystkiego dobrego, kochana :*.

-40-

To nie proces redakcyjny był zły.
We wszystkim chodziło o stosunek wobec siebie.

To, co zaszło przy wydaniu „Agafe” jest tylko i wyłącznie moim dziełem – dziełem Kreatora, który się wystraszył i któremu uruchomiły się dwa programy. Pierwszy, to niska samoocena (która nie istnieje), a druga, to odrzucenie. Tak, tak, sama siebie odrzuciłam. Swoje pisanie. Swoją realizację marzenia. Jakim cudem? Poczucie „nie zasługuję”, patrzenie przez to wszystko przez pryzmat perfekcjonisty spowodowało, że uruchomiło się we mnie coś, co mogę powiedzieć: było niesłuszne, tak nie powinno się zadziać. Cierpienie nie jest czymś fajnym, a to przecież we wnętrzu odczuwałam. Jak to ja, perfekcjonista, potrafię się bić przez 10h w pierś, bo kreska wyszła zła na rysunku. Oj, Ola.

Szczerze mówiąc nie ma znaczenia jakość redakcji – ludzie i tak znajdą sposób, by coś było zjechane.

ALE!!!

Pewien mądry pan ze wschodu opisał, na czym polega tworzenie. Tworzenie własnej przestrzeni. Życia. To są cztery punkty:

  1. Myśl: to, co myślisz, przyciągasz.
  2. Mowa: to, co mówisz przyciągasz.
  3. Emocje: to, co czujesz przyciągasz.
  4. Wibracje: to, czym wibrujesz przyciągasz.

A teraz, Droga Królowo, przyjrzyjmy się temu, co zaszło przy premierze „Agafe”. Tak, tak – dawno temu i nieprawda, ale to dobry obraz tego, jak autor tworzy sobie szafot.

Na początku energia była piękna. Cóż – coś, co trwało latami właśnie się sfinalizowało, dobiegło końca, kolejny etap i tak dalej. Pięknie mogło być dłużej, ale z jakiegoś powodu wybrałam cierpienie. Nagle wystraszyłam się, że coś poszło źle i że to nie tak powinno wyglądać. Odrzucenie też było, namacalne, a jednak nie potrafiłam określić szczegółów. I wtedy… wtedy okazało się, że to, co czuję, jak się czuję i co myślę o książce przeniosło się w rzeczywistość.

Prawie nikt nie kupował książki, więc musiałam sobie stworzyć własną filozofię, dlaczego to nie idzie.

Problem jednak dalej pozostał, bo nie potrafiłam – i to jest prawdziwy grzech, a nie jakieś bzdetolety typu „nie wołaj boga nadaremno” – traktować siebie z miłością. Tak, to o to traktowanie siebie jak ofiary, najgorszego pisarza powinnam mieć pretensje. Jeśli w ogóle jakieś powinnam mieć.

Bo to nie chodziło o to, że książka jest zła. Spójrz na to: jest ekranizacja pewnego grafomańskiego dziełka i nie mam na myśli tu „Zmierzchu”. Mam na myśli tu coś z zakresu kryminału, ale nie pamiętam tytułu. I film, choć paździerzowy, okazał się lepszy od książki. Więc jeśli taka grafomańskość potrafi być sławna, potrafi odnieść sukces, to w czym problem?

W NASZYM STANIE!

Jestem Kreatorką.

TY

JESTEŚ KREATORKĄ, DROGA KRÓLOWO.

-39-

Ponieważ ty napisałeś książkę, to uważasz, że każdy może to zrobić. I nagle widzisz potencjał biznesowy: nauczę innych pisania! To jest mega, szczególnie na tik tłoku, ponieważ tik tłok w przeciwieństwie do fejsa daje jeszcze możliwość tworzenia ruchu organicznego, czyli ruchu, który nie jest skutkiem reklamy. Złoty biznes.

Jesteś osobą postronną i zawsze marzyłaś – Królowo – o napisaniu powieści. Powiedzmy, że stajesz dopiero przed tym wyzwaniem i szukasz materiałów na ten temat. W końcu nawet na języku polskim tworzenie treści zaczynało się od pisania planów.

A potem patrzyło się w tę ścianę w kuchni i myślało: „cholera, ja nie umiem pisać, kompletnie nic nie chce iść na papier”.

Więc rzucasz to w cholerę, ale wciąż myślisz. Myślisz.

Widzisz też przepiękne zdanie-komentarz:

sądzę, że Tokarczuk nie o to chodziło. Wypowiedź mówiona jest całkiem inna, niż pisana, w pisanej myślisz nad słowami, dobierasz je starannie.

Jeśli widzę takiego kwiatka, to od razu wiem: ta osoba NIGDY nawet nie napisała opowiadania, a co dopiero książki. Bo umówmy się, tworzenie eseju na studiach to całkiem inna kategoria, to kategoria, w której poległby i Lem.

A, pamiętasz może – Droga Królowo – zdziwienie Szymborskiej, która postanowiła się zabawić w szkolny egzamin i napisać interpretację swojego wiersza? Zdziwiła się, bo napisała tekst, który kompletnie nie zgadzał się z tym, co twierdził szkolny system.

No dobrze, od booktoka przeszłam do szkolnictwa, bo tam się wszystko zaczyna. Ale czas wrócić do social mediów, albowiem to tam namnożyło się szkoleniowców, jak wydać i napisać powieść.

Jak wydać – to jeszcze, ponieważ uważam, że selfpublishing to przyszłość wydawnictw. I przede wszystkim wiedza w tej dziedzinie jest bardzo wartościowa.

I ja tak się zastanawiam: jeśli wszyscy pisarze będą uczyć wszystkich jak pisać, to czy na końcu będą mieli kogo uczyć? Szczególnie, że uważają, iż każdy może pisać.

Ostatnio będąc na live specjalistki od social media usłyszałam: „moim zdaniem nie każdy będzie potrafił napisać powieść, takie myślenie jest trochę naiwne”. I jakby się zastanowić, to coś w tym jest. Zacząć jest jedną z najprostszych rzeczy (w tej chwili mam 3 rozgrzebane powieści), ale skończyć… o, to już wymaga samozaparcia. I przepływu. I woli.

Trochę jest tak, że możemy wybadać, co nam pójdzie najlepiej w pisaniu. To ćwiczenie z pisaniem krótkich, gatunkowych historyjek może być przydatne, ale nie jest konieczne, ponieważ historia wychodzi taka, jaka chce, by wyszła. Ja wielokrotnie powtarzałam i powtarzać będę: pisz, potem myśl. Wydaje się to sobie zaprzeczać, ale właśnie! Szukając pewnego specyficznego słowa możemy zmarnować naprawdę sporo czasu, by to osiągnąć. To nie o słowo chodzi, tylko chodzi o napisanie tekstu.

Nie wierzę w to na przykład, że Jacek Dukaj – ten od „Lodu” – nie bierze się wpierw za szkic, tylko od razu wali w czytelnika smaczkami słownymi. Oczywiście, że z czasem się wypracuje styl, by robić to trochę z automatu, ale jeśli twórcy zależy wybitnie na tym, by grać z czytelnikiem, to podstawą jest szkic, na którym można zrobić wszystko. Dodawać, wyrzucać słowa i zdania, opisywać ponownie, zmieniać koncepcję. Ze szkicem możesz zrobić total wszystko. I tu cała sztuka polega na tym, by w pewnym momencie przestać poprawiać.

Zaczęłam od szkoły, nauczania pisania i powiem Ci, Droga Kochana Królowo, że bardzo mnie męczą filmiki oferujące kursy, w których są jakieś notatki sugerujące plan książkowy. Ja rozumiem: rozpisanie świata, bo to może się przydać do powrotu do świata, aczkolwiek w momencie, gdy zaczęłam rozpisywać Kram bardzo poważnie, to ten chyba się na mnie obraził i wena ustała. Fak.

Być może najpierw tworzyć świat, a potem pisać w nim cokolwiek. O, to niezłe się wydaje, muszę to wypróbować.

Puenta tego tekstu miała być… całkiem na inny temat. Coś o selfpublishingu, ale pozwól, że to będzie w kolejnym kawałku, jak nie zapomnę. Albo nie, bo zapomnę XD.

Jest tak, że jak wydajesz samemu książkę to jest to ISBN. ISBN jest nieobowiązkowy, za to bardzo się przydaje w promocji. W teorii. Wydawca książki wydaje ją, mając ISBN, drukarnia robi to z automatu, oczywiście taki proces jest darmowy i powiem Ci tak. Zastanawiam się, co by było, gdyby książka nie miała ISBN. Czy wtedy podatkowo ktoś mógłby to uznać za powieść, książkę? Doczepić się z brakiem VATu? Wiem, dziwne myślenie, ale to mi zaczyna nie dawać spokoju. XD Co myślisz, Droga Królowo?

-38-

Pozwól, Droga Królowo, że we wstępie dam Ci odgrzewany kotlet, ale po prostu podoba mi się takie postawienie sprawy. Nie oglądam anime czy Pixara z jednego, bardzo prostego powodu. To jest bez duszy. Wszystko na jedno kopyto. Sama technika. Ba, nawet scenariusze w wielu przypadkach są zbudowane na tej samej kanwie i co z tego, skoro historia ładnie opakowana ma cieszyć oko?

I w tym momencie cały na biało wchodzi Amazon i jego nieszczęsne „Pierścienie Władzy” uwłaczające dorobkowi Tolkiena. Można gościa lubić, można nie lubić, mimo wszystko jego LOTR to dla fantasy taka Biblia. I Amazon nie ma praw do nakręcenia 99% historii Śródziemia, więc wymyślili swoją własną, ładując kwotę większą od „Gry o tron”. Tak, tak, przebili rekord budżetu na serial.

Reakcja fanów na to powinna być więc dobra, prawda?

Ale nie jest – i to zarówno ze strony Europejczyków, jak i – uwaga – Afroamerykanów. Tak, tych ludzi z czarną skórą. Ba, ma się czasem wrażenie, że ci ostatni są najbardziej wkurwieni, bo wyraźnie potraktowano ich jak debili. Przecież wiedzą, co to LOTR i znają założenia, więc czemu mieliby się obruszać, że żaden bohater w nowym serialu NIE JEST czarnoskóry? Nie ma powodu, a jednak Amazon zrobił wszystko, by nie tylko różne kolory skóry (o, przepraszam, chyba zabrakło stricte Azjatów xD) się zjawiły w serii, ale także dziwne wątki.

Jak widać, wspaniałe opakowanie – graficzne – nie wystarcza. Tak, mówię o tych widoczkach w „Pierścieniach władzy” Amazona, bo one wyraźnie były wysokobudżetowe. A co więcej. Widzów nie obchodzi to, jak wiele wysiłku, jak wiele lat spędzono nad tym projektem. Widzów obchodzą EFEKTY.

Widząc biżuterię handmade nie zastanawiamy się, czy twórca spędził nad nią dwie godziny, czy może dwadzieścia lat. Widzimy efekt i nasze oko jest nim po prostu zachwycone. Czytając „Diunę” Franka Herberta nie zastanawiamy się nad tym, że autorowi zajęło dziesięć lat zbieranie materiałów do powieści, dla nas – odbiorców – liczy się to, że mamy przed sobą arcydzieło science fiction. I się nim delektujemy. Czytając „Agafe” nie zastanawiasz się, czy w trakcie miałam jakieś odpały emocjonalne, dla Ciebie liczy się efekt. I bardzo dobrze! Twórczość ma dawać radość, emocje, ma cieszyć, ma sprawiać, że odbiorca się nią delektuje. Nic więcej i aż tyle. Żadnych dodatkowych filozofii do tego garnuszka nie trzeba wkładać. I co więcej, jest to fakt – dla mnie fakt – właściwy dla całej twórczej branży, a nie tylko pisarskiej.

Choć trzeba przyznać, że branża pisarska, a branża rysownicza to dwa różne światy. Do pewnego stopnia. Z punktu widzenia kobiecości, bo faktycznie, trafiając na tik tłoki tworzone przez mężczyzn-pisarzy, to oni idą konkretami, budując se plany w pisaniu i tak dalej. OK, taka jest ich energia, tak tworzą, szanuję. Zostawmy tę stronę czysto techniczną, bo w pisaniu chyba liczy się najbardziej z czym na kartkę. Dlaczego teraz tak wiele osób chce pisać? Po prostu to zadziwiające, mamy epidemię pisania! Być może ludzie wyłapali najprostszy sposób wypisywania swych programów czy emocji. I naprawdę, wielokrotnie to u autorów widać. Szczególnie u męskiego grona, któremu brak jest kobiet i muszą sobie pofapać. Dobra, może przykład nie fair, ale za to obrazowy i konkretny. Kiedyś, na początku mojej przygody z ezo, natknęłam się na człeka, który badał moje pisanie. Miało zieloną energię, ale podejrzewam, że dziś się ona zmieniła. Czuję, że teraz pisanie we mnie przyjmie inną funkcję. Ale do rzeczy!

Czyli – żeby pisać wystarczy wziąć kartkę i zacząć pisać. Choć wielu osobom może wydać się to zbyt proste, wiele powie, że nie, że do tego trzeba mieć TALENT. I o dziwo… pisarze lubią to! Lubią, jak im się mówi, że mają talent czy lekkie pióro! Cieszą się po prostu, że zostali docenieni! I naprawdę w wielu przypadkach… jest to po prostu talent. Zwyczajne pisanie, bo nic więcej nie trzeba kombinować, zwłaszcza, gdy nie jest się autorem „Gry o tron” xD.

Jednak w przypadku rysowników czy malarzy (?) sytuacja jest trochę inna. Rysownicy uważają, że rysowania można się nauczyć, to kwestia techniki. I mają rację, ale w tym momencie przypomina mi się anime, Pixar i sytuacja, w której ja se narysowałam randomową mangową postać i wstawiłam na fejsika. Ktoś się odezwał i powiedział: „to jest takie… bez duszy, bez niczego, puste, czegoś brakuje”. Hejt? Ależ nie! Co prawda trochę urwałam rysowanie, ale prawda jest taka, że teraz bardzo doceniam tę jego reakcję. Bo co z tego, że mamy obraz doskonały, skoro sam w sobie jest pusty? Bez energii, bez duszy? Czy odbiorca przy tym dłużej się zatrzyma, czy będzie szukał czegoś innego, aż zatrzyma się przy czymś niedoskonałym, ale właśnie: pięknym, co zawiera w sobie „to coś”?

Wczoraj wpadłam na filmik pewnego malarza, który tłumaczył, dlaczego obrazy malarzy bywają miejscami niechlujne, ale TA JEDNA RZECZ, TEN JEDEN SZCZEGÓŁ NA OBRAZIE. Dostosowali wszystko do tego, TEGO CZEGOŚ, co sprawia, że kompozycja jest doskonała, co sprawia, że serce odbiorcy szybciej bije. Czy w przypadku książki taka postawa byłaby możliwa? Nie, choć zostawiam to na później do rozważenia, bo nam się z tego elaborat robi. Choć z drugiej strony czytelnik z całości zapamięta TO JEDNO ZDANIE, TO JEDNO PRZESŁANIE. Będzie pamiętał emocje, uczucie, jakie towarzyszy danej lekturze.

Wracając do tego pana, on sugerował, że początkujący malarze mają przekonanie „mój obraz ma być doskonały”, ale… nie musi być. I książka też nie musi być doskonała. Ma być w tym to coś, ELEMENT LUDZKI. O!

Jeśli pisarze lubią – zwykle – pochwały typu „masz talent”, to może i rysownicy? A figa z makiem. Wczoraj nie chciałam wręcz uwierzyć w to, co słyszę, ale oni uważają, że „mam talent” to powiedzenie-wymówka osób, które nie umieją rysować. Albowiem każdy się może tego nauczyć, ale czy każdy w swoim rysunku może zawrzeć to coś?

Zacznijmy od tego, co Królowe uwielbiają najbardziej. Od narracji. Idziesz sobie i widzisz „o, jaki zajefajny rysunek”. Mówisz do autora: „masz talent”, a autor przecież tylko wylał farbę i pomieszał, czystą technikę zastosował. Ale żeby to zrobić musiał poświęcić dwa lata, żeby to coś wyglądało jak wygląda i do ludzi z tym. Ale czy Ty, jako odbiorca pomyślałeś o jego wysiłku? Dajmy na to: w tej chwili zajmujesz się pisaniem programów. Czy do tego potrzeba talentu? Nie wiem, ale na pewno potrzebny jest wysiłek, rozeznanie i na pewno nauczenie się języka programowania nie trwa pięciu minut, choćby nie wiadomo jakich programów nie używać. Czy jeśli nagle widzisz od kogoś zdanie: „och, ale zajefajny program! Ten facet ma dryg do ich pisania!” myślisz sobie: „kurna, facet nie docenił wysiłku, jaki włożyłem w naukę programowania”.

Właśnie, KOGO OBCHODZI WYSIŁEK, KTÓRY SIĘ W COŚ WŁOŻYŁO? Ciebie. Tylko i wyłącznie Ciebie. Odbiorca chce się cieszyć produktem. Docenia, a że w szkole nie nauczyli go właściwego wyrażania siebie, to stara się wyrazić to, co czuje tak, jak umie. I to jest dobre, a nawet – piękne. Na swój sposób piękne w prostocie. To nie znaczy, że odbiorca by nie docenił tego, co stworzyłaś Królowo, jeśli byś mu przekazała, ile czasu nad produktem spędziłaś. Wręcz przeciwnie, doceniłby jeszcze bardziej i miałby zapewne to uczucie „ach, zazdroszczę pasji”. Po prostu spełnianie się w pasji to coś pięknego.

A zatem, wracamy do pytania, które nas dręczy i męczy: czy każdy może pisać? Tak. Czy każdy może śpiewać? Tak. Czy każdy może rysować? A i owszem, każdy może rysować, ale nie każdy zawrze w tym TO COŚ.

-37-

Wyobraź sobie, Królowo, że prowadzisz konto na tik tłoku. I jeszcze nie masz 1000 obserwacji, więc nie wstawisz linka do swojej strony. OK… tyle że pewnego dnia się budzisz i widzisz tam odpowiednią liczbę. Co się dzieje? Ano, nic. Bo nie masz strony, gdyż postanowiłaś maksymalnie uprościć sobie życie: jeśli ktoś chce coś od Ciebie kupić, to pisze na priv. Co masz, widzi on na tik tłoku, w Twoich filmikach. A kliknięcie „obserwuję” wymaga jednego ruchu, jednej sekundy.

Tymczasem ludzie:

Wstaw konto na IG, tam się ze mną skontaktuj. I dobra, to jest potrzebne, kiedy naprawdę potrzebujemy się bawić obrazkami, typu nie wiem „skan dokumentu”. Ale… serio. Trochę nie ogarniam, dlaczego zamiast kliknąć w obserwuj, odsyła się ludzi do IG, gdzie trzeba jeszcze parę klików wykonać.

Jest jeszcze jeden element, który ludzie sobie nadmiernie komplikują. Są to KSIĄŻKI. Kiedyś – historycznie – wychodziło się do ludzi i opowiadało jakieś opowieści. Tyle i aż tyle. Z biegiem czasu, gdy druk był coraz powszechniejszy, zaczęto rozmyślać nad tym, by tekst był lepszy… Kurde, już wiem, jakiego pytania nie zadałam na historii literatury! Czy w XVIII, XIX wieku książki były redagowane? Czy „Pana Tadeusza” ktoś sprawdzał przed publikacją i mówił „panie, ale pan walnął kocopoła”?

Z jednej strony chcemy, by tekst wyglądał niesamowicie. To znaczy: zero błędów, wspaniały układ logiczny w fabule i tak dalej. Ale nawet zachowanie człowieka często nie jest czysto matematyczne. Wow, czynnik ludzki nie jest logiczny, a przynajmniej niekoniecznie.

Zrozumiałe, że chcemy, by nasza twórczość, nasze dziecko było czymś niesamowitym dla innych.

Problem w tym, że może… zbyt wiele na siebie bierzemy?

Dziś proces wydawniczy z reguły wygląda tak:

Piszesz. Załóżmy, Królowo, że robisz to doskonale i chcesz pójść w selfpublishing.

Co robisz?

Nie, nie idziesz do drukarni.

Idziesz do beta readera. Który wykrywa wszystkie bolączki fabularne. Wow. Czyli robi to, co zwykle robił redaktor, który – oprócz tego – poprawiał jeszcze przecinki. Aha.

Załóżmy, że już masz za sobą beta, teraz idziesz do redaktora. A że trafiasz na dobrego, to ten odwala robotę za korektora.

Korektor w końcu widzi, że tekst wyszlifowany i poprawia jedną literkę, bo przypadkiem walnięto się gdzieś i taki kocopał stoi jak byk przez nikogo niezauważony. Trudno, nie ma redakcji doskonałej.

Czyli proces wydawniczy przeszedł rewolucję. Ewolucję. Bzdolucję. Dobra, przesadzam, ale od pisarza i wydawcy przeszliśmy do betareadera, redaktora i korektora. Przez całe lata mieliśmy dwie osoby, ale teraz nagle potrzebne nam trzy.

Po co ten beta? Dobra – spoko, chcesz sprawdzić, czy historia robi wrażenie, więc bierzesz śmietankę towarzyską, w której się obracasz i dajesz im swój tekst. Luzik. Ale jeśli płacisz komuś za przeczytanie i powiedzenie Ci, co jest nie tak…to, hm, niekoniecznie wygląda to dobrze. Bo często to wychodzi tak, że to nie Ty, a beta reader chce pisać za Ciebie tę historię. Zwłaszcza, jak jest wielu różnych. A jeden powie A, drugi B, a trzeciemu nie będzie pasował gatunek. Hola, hola, kto jest autorem tej powieści? Czy nagle z tego zrobiła się zbiorowa praca?

Tak się zastanawiam, czy to nie jest jakieś dziwne rozdrabnianie się, nikomu w rzeczywistości niepotrzebne. Czasem mam wrażenie, że twórca jest po prostu na tyle niepewny siebie, swoich zdolności, że potrzebuje drugiego człowieka, by mu powiedział: „pani, tekst zajebisty, gratuluję”.

-36-

No i czego się oburzacie, idioci? – powiedział książkoholik do jegomościa, który się wkurwił na słowa Tokarczukowej. I nie był jedyny, ale żeby się dowiedzieć dokładnie, co zaszło trzeba przeanalizować całą wypowiedź tej pani, więc wpis będzie długi. Ale zapewniam, że warto, Królowo!

Kontekst ma znaczenie

Ponieważ media uwielbiają wyrywać słowa z kontekstu i robić z tego aferę, zacznijmy od kontekstu. Tokarczuk siedziała sobie na festiwalu jakimśtam i odpowiadała na pytania. I… xD w tych urywkach medialnych, komentarzach za funta kłaków nie mogę znaleźć, jakie to było pytanie. Media piszą ogólnikowo, a commentary wstawiają urywki bez tego. No dobrze, to może jednak nie ma jakiegoś turbo znaczenia, skoro ogólnie była to dyskusja o literaturze? Spróbujmy z tym, co mam, bo nie zamierzam się torturować Tokarczukową 5h. Wybaczysz, Królowo?

Rozkładając wypowiedź Tokarczuk

Nigdy nie oczekiwałam, że wszyscy mają czytać i że moje książki mają iść pod strzechy. Wcale nie chcę, żeby szły pod strzechy.

OK, tu jest świadomość, której mimo wszystko wielu brakuje – nie wszyscy muszą czytać. Taka jest prawda. I ta część wypowiedzi również świadczy o tym, że Tokarczukowa WIE, dla kogo chce pisać.

Literatura nie jest dla idiotów.

Za to zdanie wszyscy chcą powiesić Tokarczukową i nie dziwne. To oceniające stwierdzenie, bardzo szkodliwe dla wszystkich tych, którzy chcą rozpocząć czytać. Jest w tym zawarta pogarda. Co więcej, TO JAK MÓWISZ także ma znaczenie, a tu widać taki tryb „ja mam rację, ja jestem lepsza”. W dalszej części nie jest lepiej, choć z całkiem innego powodu.

Żeby czytać książki trzeba mieć jakąś kompetencję, pewną wrażliwość, pewne rozeznanie w kulturze.

I albo pani Tokarczuk ma krótką pamięć (bo po co przejmować się zagadnieniami na egzaminy), albo nigdy na jej uczelni nie poruszano kwestii socjologicznych czy kulturowych. To ostatnie jest o tyle dziwne, że pani noblistka ma wykształcenie…

Jebłam.

MA WYKSZTAŁCENIE PSYCHOLOGICZNE.

Nagle zabrakło mi słów. Bo jedno to wiedza, a drugie to podejście do człowieka. (Dobry) Psycholog NIGDY by nie nazwał drugiego człowieka idiotą, nawet jeśli ten miałby bordeline.

I nie, lata, w których zdobywała dyplom nie mają znaczenia, bo nie wyobrażam sobie psychologa, który w latach 60′ na przykład traktuje drugiego jak gówno.

Zmroziło mnie trochę, ale mieliśmy analizować treść, więc wrócę do wypowiedzi:

Żeby czytać książki trzeba mieć jakąś kompetencję, pewną wrażliwość, pewne rozeznanie w kulturze.

W liceum uczyli mnie definicji kultury. Brzmiała ona prosto jak budowa cepa: „kultura to wszystko to, co człowiek stworzył”. Ograniczmy się do człowieka, żeby nie pisać elaboratu jakiegoś. Więc tak naprawdę, stykając się od samego początku z matką, wychowaniem, zabawkami, potem książkami, filmami, grami, zawsze będziemy mieli JAKIEŚ kompetencje kulturowe, bo nie żyjemy w 100% odizolowani od świata. Żeby nie mieć ŻADNYCH kompetencji kulturowych to trzeba być albo więźniem na smyczy i to od małego, albo znaleźć się w zupełnie obcym, niezrozumiałym dla nas świecie. Prawdę powiedziawszy, to wydaje mi się, że nawet osoby głęboko autystyczne mają kompetencje kulturowe – bo potrafią coś zrobić w obrębie kultury. A choćby i ubrać się, a choćby i narysować kwiatka. Tu przy okazji tej dyskusji o Tokarczukowej pojawiła się dyskusja o „kulturze wysokiej i niskiej”, ale to jest podział sztuczny i zmienny, właściwie NIKOGO oprócz krytyków to nie obchodzi. No chyba że jest się parapetem i ma się w pogardzie osobnika, który czyta romanse.

Okej, Tokarczukowa mówi też o pewnej wrażliwości. A to jest już bzdura na resorach, ponieważ każdy ją ma. To znaczy – jedynie psychopaci muszą udawać, że coś czują. Cała reszta ma różne uczucia i nie trzeba być wysoko wrażliwym, by czuć książkę, by czuć sztukę.

Twórczość ma dawać emocje. Twórczość tak od strony twórcy, jak i od strony odbiorcy opiera się właśnie na nich. Chcemy czuć i to taka ulga, zwłaszcza dla tych, którzy mają wrażenie, że nic nie czują, są odcięci od emocji. A jednak, jak bohater zabija ukochaną to jest jakieś odczucie, ekscytacja, prawda? Jak spojrzymy w obraz, to możemy coś poczuć, albo nie. Innymi słowy, twórczość jest dla każdego. I nieważne, czy chodzi o tworzenie, czy odbiór. To po prostu furtka, z której możemy korzystać. I wielce pogardliwe jest ze strony Tokarczukowej stwierdzenie, że „trzeba mieć pewną wrażliwość”, bo jak na razie wypowiada się ona OGÓLNIE, jakby to dotyczyło WSZYSTKICH.

Te książki, które piszemy, są gdzieś zawieszone, zawsze się z czymś wiążą

Nie do końca rozumiem, co ma na myśli mówiąc „zawieszenie”, a ponieważ to zdanie jest takie, że trudno się do czegoś przyczepić, to je zostawię.

Nie wierzę, że przyjdzie taki czytelnik, który kompletnie nic nie wie i nagle się zatopi w jakąś literaturę i przeżyje tam katharsis.

To zdanie wyrwane z dalszej części wskazuje na to, że Tokarczukowa nie miała do czynienia z młodzieżą. Albo już zapomniała, kto zacz, jak to było. O kompetencjach kulturowych wyżej, więc się nie będę powtarzać. Teraz powiem tak. Ja miałam w gimbazie kolegę, który miał dysortografię, ale chciał bardzo się poprawić z tego. Poleciłam mu dużo czytać. Nie sądzę, by w wieku 15 lat miał jakieś jobcze kulturalne kompetencje, plus nie sądzę, by musiał je mieć. To kwestia odpowiedniego doboru lektury. Na studiach z kolei miałam zapewne nie tylko jedną koleżankę, ale ta się akurat przyznała, która zakochała się w literaturze właśnie w wieku nastoletnim. I co, musiała mieć jakieś jobcze kompetencje? Eh, dobra, miało nie być o kompetencjach, ale przykłady, które podałam wskazują wyraźnie, że tak: MOŻNA zajść do biblioteki, panie bibliotekarki jak polecą coś właściwego, to stworzą kolejnego książkoholika. Czyli co, można? No, najwyraźniej można.

A, że tak wtrącę. To jej się włączył jakiś tryb zbawiania świata czy co? „Katharsis”… po co jej wywoływać w czytelniku katharsis? Bo Grecy? xD ja rozumiem, że chcemy – jako pisarze – wzbudzić w odbiorcy pewną reakcję, ale jej nie określimy w 100%, zresztą po co? Dla kogo piszemy? Tylko dla nich? Hmm, kojarzy mi się to z pracą na produkcji… i to niewolniczą, bo normalna praca na produkcji wiąże się z pieniędzmi.

Jednak spójrzmy na te dwa zdania w kontekście pozostałych zdań, bo to czyni różnicę.

Nie wierzę, że przyjdzie taki czytelnik, który kompletnie nic nie wie i nagle się zatopi w jakąś literaturę i przeżyje tam katharsis. Piszę swoje książki dla ludzi inteligentnych, którzy myślą, którzy czują, którzy mają jakąś wrażliwość. Uważam, że moi czytelnicy są do mnie podobni, piszę do swoich krajanów

ONA CAŁY CZAS MÓWI O SOBIE. Czyli tworzy ogólnikowe zdania, ale o sobie. To jest pewnego rodzaju błąd narracyjny xD, który każdy z nas popełnia w taki czy owaki sposób. Natomiast kolejne zdania są w porządku, bo to znaczy, że wie, kto jest jej odbiorcą. Jest świadoma, że pisze dla Żyd… znaczy, no, pewnego rodzaju czytelników, których obrała sobie za cel. Taka świadomość podobno pozwala lepiej komponować książki, ale na pewno pozwala na lepszy ich marketing.

To tyle, Droga Królowo, mam nadzieję, że się spodobało ;).

-35-

Ostatnio trafiłam na wpis w stylu „Nowa Ziemia już tu jest, społeczności światła są budowane”. OK – czytam. I czerwona lampka mi się zapala. „Teraz nie będzie rozdziału na status wg ilości pieniędzy, teraz będzie rozdział wg świadomości”. Super, a dalej: „to będzie epoka chrystusowej miłości”. Czekaj, czy ja czegoś nie zrozumiałam w filozofii Chrystusa, czy też ktoś tu mocno zamotał?

To jest tak, że przyciągasz to, czym wibrujesz. Teoretycznie. Praktycznie – możesz przyciągnąć osoby, którym potrzebna jest pomoc. Wysoka świadomość nie dzieli. Ona żyje. Korzysta w pełni. Wie, że obfitość jest wszędzie i nie potrzebuje do szczęścia systemu ekonomicznego. Dla mnie jest zrozumiałe, dla mnie jest niesamowicie istotna książka „Najazd z przeszłości”. Uważam i będę uważała, że tam jest wszystko pokazane, by nasza społeczność – do której należą wszystkie istoty światła, a nie wybrani – się rozwijała. W pełni.

Zwyczajni ludzie nie widzą zmian, o których mówią ezoterycy. Dlaczego? Bo skupiają się na bzdetoletach typu polityka, finanse i tak dalej. Gdyby ludzie przestali słuchać polityków, to nagle by się okazało, że nie mają oni mocy i nic zrobić nie mogą. Ja mam nadzieję, że najbliższy czas – od października tego roku – to wszystko zrobi. Że to pierdolnie. Ale nie naciskam. Będzie, co ma być.

Ale sprawdzałam energetykę 2023 roku i ma zielono-fioletową, a to oznacza, że będzie się dużo uzdrawiało w przestrzeni, będziemy to obserwować. I wzrastać.

Wracając do tego tekstu, na który wcześniej wpadłam, to widziałam w postach tej pani, że tworzy jakąś społeczność. Wymiana barterowa i tak dalej, cośtam ble ble ple ple. I miałam taką myśl: „sekciarstwo”. I nagle wpadłam do Kramu, gdzie zobaczyłam tego typu historię. Ja myślę, że to nie przypadek. Jakieś sekty pod wpływem „Nowej Ziemi” nam się budują.

Znam też jednego pana, który czeka. Czeka na zbawienie. Na TO COŚ, COŚ CO JEBNIE, TUŻ ZA ROGIEM. I jak ostatnio słyszałam „Final Countdown”, tak se myślę… jebnie nie jebnie, co to ma za znaczenie, jeśli jesteśmy szczęśliwi i na tym się skupiamy?

Ja już prawie nie stosuję jasnowidzenia. Tylko dla mocno potrzebujących tego znajomych. Z jednego powodu. To jest niepotrzebne, bo zmienne, a poza tym… hmm, może trochę nie ufam sobie? Nie wiem, tak się napiłam tymi swoimi wizjami, a widać jedną rzecz. Po prostu żyć.

I wiesz, co?

Żyć to znaczy być wdzięcznym, korzystać z życia. Nic więcej nie trzeba. Po prostu. Wszelkie inne filozofie to takie… pierdolety. Najprostsze metody działają najlepiej. A wdzięczność jest najprostsza (dla tego, kto umie ją czuć oczywiście). I nic więcej nie potrzeba. Wzrastamy wtedy, kiedy skupiamy się na dobru, a warunki same przyjdą. Czasem trzeba się odblokować, ale też czasem życia nie można przewidzieć, bo byłoby po prostu nudne. Ja nie chcę nudy, ja chcę ciekawego – ale pięknego świata.

Wczoraj natknęłam się też na to, że pewna pani gadała o fizyce kwantowej, w sensie tej uduchowionej. I mówiła o chorobach. „Myślenie, że sami powodujemy choroby to tryb ofiary”. Wspaniale! Super! Choroby nie istnieją! Wszyscy są szczęśliwi, bo wszystko jest iluzją! Wow… sądzę jednak, że nie bez powodu ci wszyscy wielcy uduchowieni nagle zmarli na jakąś dziwną chorobę typu – na przykład rak. Ale oczywiście oni są czyści, umieją medytować i w ogóle, zajebiście. Tylko że jest jeden szkopuł. Buddyzm to zawarł w podstawowej medytacji.

NIE JESTEŚMY CIAŁEM, ALE POSIADAMY CIAŁO.

Skoro posiadamy, to za nie odpowiadamy.

Ciało jest zajebiste, bo jest taką antenką naszego stanu psychicznego. To oczywiście duże uproszczenie, bo jeśli jego nie szanujemy, to nie mamy jego w dobrym stanie. I co z tego, że potem pójdziemy do innego ciała? Pamiętajmy jeszcze o jednym.

NIE WIEMY, jakie bzdetolety mamy w podświadomości.

I nie, mówienie „choroba wynika z naszej winy” to nie do końca jest status ofiary. To znaczy – to wyrażenie w ten sposób kreśli taką sytuację, ale jeśli narracja zabrzmi tak… no właśnie. Bardzo śmieszne. Nie tylko się zacięłam, ale poczułam, co ona miała na myśli.

A jednak, nie da się ukryć, że medycyna germańska, czytaj np. Roberto Barnai, ma swoje sukcesy. Dlaczego? Nie dlatego, że jesteśmy ofiarami, tylko dlatego, że ciało to antenka. I w tym momencie narracja brzmi zupełnie inaczej.

-34-

Pewien znany mi fan muzyki miał jedno marzenie – słuchać jej w naturalnej częstotliwości 432 Hz. Wydał ponad 6 tys. złotych na komputer, który mógłby mu to umożliwiać. Dziwne? Być może, ale koniec końców doszedł do ściany. Stwierdził, że to wszystko – te strojenie przez programy – jest bez sensu. To nic nie daje, ponieważ nawet komputery tak są zbudowane, by nie można było słuchać tej częstotliwości.

Włącz sobie jednak chór kościelny lub grę na pianinie.
Czy częstotliwość 440 – podobno agresywna, podobno niezdrowa – będzie wtedy miała znaczenie?

Nie.

Bo gdyby tak było, to śpiew i pianino randomowych twórców z tik toka nie byłoby popularne.

A co z twierdzeniem, że masz to, w co wierzysz?

Mówi się o tym, że wszystko jest wibracją. Dźwięk nią jest, ale… nie wiem, czy kiedykolwiek poczułaś wibrację. Bo to nie jest tylko kolor, nie jest tylko brzmienie, że tak powiem. To jest czucie. Ciała. Ja bym bardzo chciała zwiększyć czucie do muzyki w swym ciele, a niedosłuch sprawia, że łatwiej mi się na to uwrażliwić. O co mi chodzi, to najłatwiej przedstawić na przykładzie koncertów. Wtedy jak jakiś dźwięk się rozlega, to czujesz całą sobą. Wszystkie dźwięki przechodzą przez ciało. Wibrujesz z nimi, tańczysz z tym, co jest. Z ENERGIĄ.

Energia ma wiele nazw, wiele kontekstów, a każde jej przedstawienie jest zarazem pełne i niepełne. Pełne, bo potrafi doskonale wyrazić ten punkt, o którym jest mowa. Na przykład: wszystko jest iluzją. Absolutnie doskonały opis rzeczywistości, nie trzeba wchodzić w dodatkowe meandry fizyki kwantowej i innych teorii. Zaś stwierdzenie „wszystko jest częstotliwością” także doskonale opisuje to, co się dzieje. Wszystko jest ze sobą połączone. Generalnie, częstotliwość… ale wydaje mi się też, że energia grającego twórcy ma znaczenie. Energia. To chyba clue, a nie to, w jaki sposób przetwarzany jest dźwięk.

Czy radio jako takie jest w odwrocie? Tak większość myśli, choć ponoć 20 milionów Polaków słucha codziennie… albo przynajmniej słuchało. RMF FM nadal ma duże udziały w rynku, ale trzeba sobie powiedzieć jasno, że przez ostatnie 2 lata rynek radiowy przeszedł duże perturbacje. Po pierwsze, media jak to media – wszystkie w jeden nurt, oczywiście ten poprawny politycznie. Po drugie… w internetach jest wiele nowości, w przeciwieństwie do radia. A i jeszcze jedna rzecz. Muzycy chcą współpracować z rozgłośniami, ale te mają ich w czterech literach, odmawiają puszczania piosenek. Dlaczego? Nie wiem, choć fakt, że jeden z popularnych muzyków (pochodzi z Gorzowa bodajże) się wkurzył i nie czekał na zbawienie od radia, tylko o północy wypuścił za darmo singiel w internety, o czymś świadczy.

Ale ja tu miałam o piosenkach, prawda? Znaczy muzyce.

Istnieją chyba dwa główne, bardzo wysoko wibracyjne typy muzyki. Pierwsza to pieśni chóralne, śpiewane w kościele. Mają chyba najwyższą wibrację, choć jak zawsze trzeba podziękować religii za denne programowanie przez muzykę. Drugi najbardziej wibracyjny typ to pianino. Moim zdaniem, to jest po prostu tak wysoko wibracyjne, że naprawdę… I trzeci typ to nie jest muzyka medytacyjna, a muzyka na instrumentach ogólnie. Uogólniam, bo jak zawsze: nie mogę się szczegółowiej wypowiadać na temat, na którym się mało co znam.

Powiem tak.

Słuchając Tik Tłoka zauważyłam, że moje wibracje skaczą w górę! A słucham normalnie, przez telefon, bez żadnych udziwnień co do częstotliwości. Ja wierzę, że to bez znaczenia, bo odczuwam. Te melodie, to piękno głosu, tę naturalność. Ale widzisz właśnie: jest różnica między śpiewaniem na żywo a puszczeniem muzyki z płyty. A właśnie, oglądałaś kiedyś serial „Rosswell”? Tam gdzie dzieciaki bawiły się w ratowanie świata i tam była taka jedna laska, co bardzo chciała śpiewać. I zaśpiewała, do singla, oficjalnie. Po wysłuchaniu nagrania stwierdziła, że TO NIE TO. Głos zmieniony elektronicznie, singiel nie brzmiał jak chciała, bo to było takie sztuczne… abstrahując od teorii spiskowych, to właśnie taka sytuacja w muzyce. Gdy muzyk śpiewa, to śpiewa tak cudownie, że nie sposób nie czuć tej boskości. A jednak, gdy puszczamy muzykę z płyty czy z radia, z rzadka mamy ten vibe. Co się stało? Przecież talent muzyczny nagle nie uleciał…

Jest jeszcze jedna teoria spiskowa.

Mroczna.

I związana z tymi nieszczęsnymi częstotliwościami. AI. Wszystko tak skomputeryzowano, tak sztucznie wyolbrzymiono, że właściwie śpiewa już nie piosenkarka, ale… no właśnie, co? Kiedyś czytałam artykuł o tym, że wytwórnie płytowe szukają nie talentów, a ładnych lasek, a potem głos komputerowo ustawiany. Aua.

Muzyka jest jedną z najpotężniejszych broni ludzkości. Te wibracje. Ta energia. I dopóki nie wleźliśmy w XXI wiek, dopóty nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Słuchając utworów z lat 80′ i 90′ mam wrażenie, że one były takie LUDZKIE, mam wrażenie, że to były czasy, w których panowała wolność. A potem co? Potem weszła elektronika taka, że uszy krwawią.

Ale…

Zawsze ratuje pianino.

-33-

Najtrudniejszym naszym zadaniem jest uświadomienie sobie bycia kreatorem. Właśnie nie wiedzieć, lecz mieć świadomość. Wszystko z zewnątrz mówi o tym, że kreujemy i tworzymy nieustannie – ba, cała sztuka to jeden wielki symbol tegoż. Jednak w sztukę wsiąkł jakiś bzdetolet, pierdolet, wirus – cokolwiek się stało, sztuka stała się czymś… co niekoniecznie dobrze, pozytywnie programuje.

Ale do rzeczy, bo ja nie o sztuce dziś chciałam. Właściwie chciałam o kreacji. Być może, najbardziej.

Wdzięczność to moc – moc najbardziej doceniana i mówi się, że to potęga. Nie bez powodu, skoro potrafi doprowadzić do odnalezienia się, bycia sobą, stanięcia we własnym świetle. Ale to, że znajdziesz kontakt z duszą nie wystarczy. Jeszcze trzeba z nią współpracować, czy też bardziej: trzeba mieć świadomość, że jest się kreatorem.

Na ten moment moje rozpoznanie jest takie: KAŻDY Z NAS MA WŁASNY ŚWIAT. Dosłownie, całkowicie. Nie ma tu żadnych ukrytych przekazów czy symboliki. Pisze i znaczy dokładnie to, co ma znaczyć i pisać, przedstawiać. A że to jest trudne do pojęcia dla umysłu?

Cóż, jest taka gra. Z Chin pochodzi, przynajmniej oficjalnie. Jest grana przez dwie osoby na planszy, która nie ma kolorów, ale ma kraty. Takie szachy bez barw. Pionki – tzw. kamienie – mają czerń i biel. Tak, tak, chodzi o tę grę go, baduk czy jak ją tam jeszcze nazwali, a która była chyba w jakimś epickim, oskarowym filmie ukazana, no i najpierw się ludź podekscytował, a potem strzelił facepalma, bo pionki na planszy nie miały absolutnie żadnego sensu. Ale dobra, film opowiadał chyba o amerykańskim wybitnym matematyku, a ja przecież nie o filmie miałam gadać.

No więc ta gra jest uważana za jedną z najtrudniejszych – jeśli nie najtrudniejszą – grę na świecie. A jednocześnie jest tak jobczo prosta, że to jest nie do pojęcia! Ci, którzy na co dzień grają w szachy wydają się nie rozumieć go, rzadko raczej jest to ze sobą łączone.

Fizyka kwantowa jest DOKŁADNIE TAKA SAMA.

Wszystko jest jobczo proste.

Co więcej, jeśli przyjąć, że wszystko dzieje się jednocześnie, to… nie potrzebujemy pisać „jestem wdzięczna za to, że COŚ SIĘ STANIE”, nie potrzebujemy się ograniczać! Już teraz możemy być wdzięczni za to, że coś, co chcemy JEST. Po prostu jest. I ono naprawdę jest w przestrzeni, tylko trzeba po to sięgnąć dłonią.

Ja wczoraj miałam kryzys. Nie chciałam kolejny raz prosić taty o pieniądze, mam już dość bycia zależną od kogokolwiek.

I jak się wypłakałam weszłam na tik tłoka.

I wiesz, co?

Pokazał mi się filmik: „BĄDŹ WDZIĘCZNY ZA PRACĘ, KTÓRA DAJE CI SZCZĘŚCIE”. Pracę? Jaką pra…

I olśniło mnie!!!!111

Ona już tu jest. Po prostu – nie mogę być w braku, bo brak kreuje więcej braku. To działa na tej zasadzie: martwię się pieniędzmi, więc jest ich mniej i mniej, i w końcu katastrofa. Do czasu, gdy nie przestanę się o nie martwić i ciągle o nich gadać, to będą problemy. A jak machnę ręką? Voila, królestwo niebieskie normalnie nastało.

Tak więc… dziś zrobiłam sobie w ramkę informację: JESTEM KREATOREM. Ty też, Królowo, jesteś kreatorką. Uświadom to sobie.

-32-

Czy perfekcjonista może cieszyć się swoją twórczością?

Nie.

To znaczy, spójrzmy prawdzie w oczy: dla większości z nas, perfekcjonistów, niedoróbka wszelakiego rodzaju to udręka. I nie chce puścić skubana. A dzieje się tak z nieznanego nam bliżej powodu. A może: chcemy być idealni i niby, w czystej teorii dążymy do tego, ale coś nam nie wychodzi? Możemy filozofować, debatować pindyliard godzin nad sprawą – tak, TĄ SPRAWĄ, TYM TEMATEM – jednak to nic nie da. My po prostu tacy jesteśmy i nie myślimy za specjalnie, dlaczego, po co, komu. No, w kwestii idealności.

To tak jakby powiedzieć, że róża zastanawia się, że jest różą. Tylko… po co?

Więc prawda jest taka, że często nas nasza własna twórczość bardziej dobija, niż cieszy. W pisaniu sprawa jest prozaiczna.

Odpuśćmy samoocenę, bo teraz nie o to chodzi.

Mamy pisarkę. Ta skończyła powieść i zdecydowała się na self publishing. Żeby to zrobić, musi wpierw wiedzieć wszystko: ale to absolutnie wszystko o tym, jak to się robi. Czyli po pierwsze, idzie do najbliższej biblioteki, gdzie pyta o podręczniki w materii i dowiaduje się, że tam ich nie ma. Zrozpaczona, zagląda do wujka Google, który informuje ją, że Beata Majewska stworzyła kurs kosztujący niesamowicie niewiele, czyli zylion, no dobrze, pięćset złotych. Ponieważ nasza pisarka to typowa artystka, to jej stan materialny jest typowy dla typowego artysty, a więc pociesza się, że darmowe informacje są gdzieś. Tylko musi je znaleźć. Pyta się na forum pisarzy, ale ci święcie przekonani, że oto konkurencja się wynalazła, wydobyła się z mrocznych odmętów kapitalizmu, nie odpowiadają na jej pytania. Wobec tego, ostatnią już nutą nadziei udała się tam, gdzie wszyscy, ale to absolutnie wszyscy, są nienormalni.

Na Tik Toka.

Tam, w odmętach, w ciemnych czeluściach tego serwisu social media odkryła, że jest osoba, która chce się dzielić wiedzą. O self publishingu. I bingo! Szczęśliwa pisarka wszystkie jej filmy włącza, słucha, uczy się, z trzyminutowych materiałów urządza sobie sprawdziany wiedzy i…. wtem, jej matka puka do pokoju zaproponować terapię.

Dobra, poważnie.

Jest to tylko pierwsza pułapka, w którą wdaje się perfekcjonista. Kolejna to niekończąca się opowieść. O poprawianiu. Trzeba niestety coś zrobić, by przestać. Przestać dawać czytać innym tekst, przestać wiecznie zmieniać miejsca przecinków, przestać narzekać na formę swojego tekstu. On nigdy nie będzie doskonały tak, jak doskonałość nie istnieje. Bo oczywiście można udać się do redaktora, można z serca napisać, ale to wszystko nie sprawi, że na perfekcjonistę zejdzie światło zbawienia, które pokaże mu, które sprawi, że poczuje, iż TO JEST TO. Momenty, tylko momenty są mu dane, by cieszyć się swoim dziełem.

Oczywiście jest to do wyleczenia, gdy wreszcie spojrzy na innych ludzi, da im swój tekst, a ci inni powiedzą: „ej, spoko, stara, to jest super”. No, ale to nie jest ostatnia pułapka.

Najgorsze dopiero PRZED NAMI.

Udało się zakończyć historię. Udało się cały proces doprowadzić od A do Z. Jednak… coś jest nie tak. Chodzi o to jedno zdanie na stronie 56, a w ogóle to też chodzi o to, jak to napisane, i że wydane nie tak, a ten papier, a ta drukarnia, a ten redaktor, a w ogóle można by jeszcze ze trzy razy poprawić, a ludzie to piszą, tamto i owamto, trzeba to od nowa, bo mogłoby to być lepiej zrobione.

Och!

DLACZEGO JA, PERFEKCJONISTA, CZEGOŚ NIE ZROBIŁAM LEPIEJ?!

I męczy, i dręczy taka lambardziara z przeszłości. Jak ona śmie, wyjść już na światło dzienne, w takich ciuchach nie za wygodnych, wręcz niemodnych i brzydkich. No!

No więc perfekcjonista nie cieszy się własnym dziełem. Perfekcjonista to się biczuje, że je w ogóle stworzył w takim stanie, w jakim je stworzył.

-31-

Kobieta robi minę „no dawaj, przywalę ci” prężąc muskuły, a następnie spogląda w monitor. Scena została podpisana tak: Kiedy zabierasz się za czytanie komentarzy w grupach dla pisarzy. Pani, którą widzimy w akcji to redaktorka prowadząca profil na TT i Insta – „Gabinet słów”. Tym krótkim zobrazowaniem chyba przedstawiła po mistrzowsku stan, w jaki wchodzimy na grupach dla pisarzy. A może to mi się tak wydaje? Ale skoro potwierdziła w rozmowie ze mną…

* * *

Sytuacja na planecie social media zmienia się – może już nie diametralnie, bo spece od tego czekali na to od dawna. Jednak już widać, że do końca roku Fejsbuk może zmienić znacznie nie tyle formę, co funkcję. To już nie jest portal do poznawania ludzi, a przynajmniej nie w tak dużym zakresie, co kiedyś. To na TT teraz wszyscy się zjechali. A, i na Insta.

Być może świadczy to o tym, że Fejsbuk jako portal głównie na komputery stacjonarne się zestarzał. Albo – wg ulubionej teorii foliarskiej – wszystkich wygonił i teraz już nikt nie chce tam robić contentu. Jest też opcja „bohaterscy przedsiębiorcy”, którzy wyniuchali łatwy pieniądz na TT i teraz to już oni tam będą prowadzić biznes, olewając ciepłym moczem Fejsbrunia, bo po co wydawać gruby hajs na reklamy o prawie zerowym zasięgu, prawie zerowych rezultatach?

No, ale ja nie o tym. Aczkolwiek jasne, że jeśli cały świat zmienia front z fejsbrunia na tik tłoka, to i pisarze również.

No i tych jak grzybów po deszczu. Dosłownie.

A to ta, a to tamten, a to wszyscy znani w mainstreamie, a to normalnie, robimy głupie, śmieszne żarciki i w ogóle… eeeh, no nie muszę ich oglądać, jednak przewijają się. I próbuję oglądać. I – KURWA – nie mogę. Nie potrafię. W głowie mam to „jakie to chuje”.

Środowisko wzajemnej adoracji. Chamstwo, lizanie sobie siura.

Jakie mam na to dowody?

Może po prostu wejdź na grupę dla pisarzy na fejsbruniu…

Z pamięci nie przytoczę sceny, ale nie chcę. Nie chcę wiedzieć, pamiętać o tych zjebanych za przeproszeniem zachowaniach. Bo to takie było… „JA JESTEM LEPSZY, BO CZYTAM POWIEŚCI”. No dobrze, młodzi się skapnęli, że kultura jest kulturą, więc teraz jest moda „JA JESTEM THE BEST, A TA NIUNIA CO WYDAŁA SAMA I POPEŁNIŁA BŁĘDY JEST DEBILKĄ”. Świetnie. Gratulacje. A chłopaczyna, co mu się moja książka nie sprzedaje wciąż jeszcze nie napisał w tej sprawie, choć powiedziałam mu, by odesłał. Wait, skoro mu się nie sprzedaje, skoro nie chce sprzedawać, to po co ją trzyma? Bleh. Nie mniej, w tamtym momencie musiało coś zajść. Jakiś moment kwantowy czy kij wie jak to nazwać, bo po tej rozmowie zrozumiałam tak jakby, albo naprawdę, że środowisko pisarzy dla mnie jest środowiskiem MEGA TOKSYCZNYM.

I tu nie chodzi o przekonanie „książki są lepsze od filmów”. Tu chodzi o styl życia, mam wrażenie. Takiego gnojenia człowieka, bo napisał w tydzień powieść to ja jeszcze nie widziałam. NAPISAŁ. To znaczy, że wcześniej mógł nad nią w chuj długo myśleć i skąd wiesz, może wena spadła na niego z nagła? Może to dopiero początek jego przygody z tym tekstem? Nigdzie nie wspomniał, że wydaje tekst bez redakcji. Ale fajnie, najlepiej człowieka zgnoić pomimo tego, że

CZAS POŚWIĘCONY NA TWORZENIE POWIEŚCI NIE MA ZNACZENIA.

Nie ma, bo a) czas nie istnieje, b) odbiorca i tak zobaczy rezultat, c) w tworzeniu chodzi nie o ilość, tylko o przeżywanie, bo to będziesz wspominał. To jest dokładnie jak z nauczeniem się sinusów. Jeden całe życie będzie próbował zrozumieć, drugi po prostu ogarnie za pierwszym razem.

Są autorzy, którzy nie czekają na zbawienie, tylko od razu biorą sprawy w swoje ręce. To nic, że dawniej to wszystko robiło się bardziej technicznie, ale…

Czekaj, co?

Sztukę chcesz robić technicznie?
Pisanie to nie rysowanie, halo.

Poza tym w dzisiejszym świecie wlepisz człowiekowi dosłownie wszystko. Wystarczy mu powiedzieć, że jesteś super i w ogóle, influencer maxi i inne różne takie dziwne rzeczy. I to wszystko.

Dziś dostałam na fejsbruniu zaproszenie do grupy „Książki fantasy”. I ja nie zamierzam tam ponownie wchodzić. Wiem, czego mogę oczekiwać. Hejtu jak stąd do Egiptu. A chociażby za to, że zamierzam wydawać powieści bez wpisywania się na listę ISBN. To jest moje prawo, bo to nie jest numerek obowiązkowy. Poza tym, może kiedyś to zmienię. Póki co mam na to wyjebane, bo historie i tak żyją tak długo, jak długo się o nich pamięta.

Więc nie, nie zapiszę się znowu do grupy, gdzie jest ściek. Dziękuję, postoję. A chyba pisarzy, którzy walą chamstwem i egocentryzmem na kilometr od razu będę blokowała.

-30-

Wypalenie to blokady powstałe przez przebodźcowanie, ale kto to rozumie?

* * *

Wszystko zaczyna się od tego, że jest za dużo. W pisaniu: za dużo pisania, za dużo mówienia o pisaniu i za dużo treści związanych z pisaniem. Dlatego studia pololnistyczne, pisarskie mogą blokować przepływ. Po prostu trzeba odpocząć. A, i jeszcze jedna rzecz. MÓWI SIĘ, A NIE ROBI.

KREATOR NIE PYTA
KREATOR ROBI.
KREATOR DOŚWIADCZA.

Ktoś kiedyś powiedział mi: „Olu, ty nie popełniłaś żadnego błędu”. I nam się może to wydawać dziwne, nieprawdziwe… wszak na błędach się uczymy, right? Ale właśnie nie; dla Źródła nie ma błędów, Źródło – Światło – doświadcza. Tylko tyle i aż tyle wystarcza mu, by być szczęśliwym.

Dusza doświadcza, dusza się tym cieszy i nie ocenia. Dusza pracuje, by wzrastać, jeśli tego zechce, i pracuje inaczej, jeśli tego zechce. Po prostu doświadczenie to klucz.

No dobrze, ale mówimy o sprawach duchowych, wręcz nienamacalnych, bo nie można ich dotknąć. I dla naszego umysłu będzie to mało praktyczne.

A co będzie praktyczne?

ODPOCZYNEK.

Czakra korony i gardła.

A tak naprawdę, powinniśmy o siebie zadbać. Higiena ciała to jedno, higiena umysłu to drugie, i higiena energetyki to trzecie. Tylko jak to robić?

Cóż, na najprostszym poziomie wystarczy wziąć sól i wsypać ją do mydełka. Świetnie czyści z bzdetoletów energetycznych. Można też olej słonecznikowy i sól, i zrobić z tego naturalny peeling. Efekty fajne, od razu radośniej i jakby jaśniej się patrzy na świat.

Bo my zapominamy o higienie energetycznej, a przecież JEST ONA KLUCZOWA. To przez jej brak ludzie są nieszczęśliwi, bo najłatwiej im zapomnieć, że są Światłem, Kreatorem i ogólnie – kimś pięknym, kto tworzy swoją rzeczywistość.

Tylko tyle i aż tyle? Czy trzeba się uciekać do magicznych bzdetów?

Cóż, powiem tak: nie trzeba, ale można.

Generalnie bardzo polecam oczyszczanie czakr, ale na dzisiejszym etapie nie wiem, czy to ma aż takie znaczenie, bowiem liczy się Serce. Nie ma znaczenia, czy pracujesz z jedną czakrą – kryształem w kształcie serca, czy z czakrami, jak wynika to z tradycji. Znaczenie ma to, czy chcesz się oczyścić energetycznie, ze bzdur.

Możesz podejść do drzewka i wyobrazić sobie, jak jakaś lina z Ciebie idzie do jakiejś blokady – zwykle tak się ucina znajomości – no i następnie przecinasz to nożyczkami, najlepiej przy świadkach, zaproszonych przez Ciebie i będącymi Przodkami. Potem odcinasz, potem dziękujesz za świadectwo i się dzieje.

Dziś metody są bardzo proste i w dużej mierze my. My wymyślamy, żeby umysł się skapnął, że coś zostało zrobione, zrealizowane, to jak z różdżką.

Wypalenie zawodowe jest często spotykane u osób, które za dużo coś robią i mają nieprzyjemne z ludźmi ze środowiska kontakty. Wtedy emocje blokują. Tworzą się haki i inne bzdurne, bzdetoletowate i niepotrzebne nam struktury.

Ale możemy je oczyścić, bo jesteśmy kreatorami, jesteśmy Światłem…

I co?

Jak żyć?

Ach – nie wiem. Po prostu wydaje mi się, że w pierwszej kolejności warto zadbać o energetykę, a potem można myśleć, co dalej. Bo ja po przepracowaniu czakr nadal byłam na studiach, ale już ich gadanie na mnie nie wpływało.

Nasza rzeczywistość.

Dobranoc, bzdetolety. Nie ma tu miejsca na małe horrorki.
JESTEŚ KREATOREM, KRÓLOWO.

-29-

1000 i 1 narracji, każda prawdziwa

Poszłam wczoraj na spotkanie ze znajomym. I wszystko ładnie się potoczyło, wysłuchaliśmy siebie nawzajem, ale miałam takie poczucie, jakbyśmy byli w dwóch różnych historiach, w dodatku niekoniecznie ze sobą spójnych.

A przecież świat jest jeden.

Z punktu widzenia fabularnego, żeby historia miała ręce i nogi, to te elementy muszą się zgadzać u wszystkich. Znaczy – bardzo trudno jest zbudować historię, w której absolutnie nikogo się nie osądza. I nie chodzi mi o przedstawianie różnych wydarzeń u różnych bohaterów czy też ocenianie inaczej tego, co zaszło. O nie, nie. To jest o wiele bardziej zaawansowane.

Dla jednostki wszystko jest spójne. Jeśli żyjesz w świecie spiskowym, to „Szachownicę” i Iglesiasa uznasz za masonów, a potem wszechświat zapoda ci na tacy dowody na to. Ale ten sam wszechświat powie Ci coś zupełnie innego, jeśli uznasz, że „Szachownica” i Iglesias to jednak nie są masońskie wytwory wyobraźni.

Oj, chyba nie są, bo się odezwał we mnie śmiech, ale to przecież nieważne; a może ważne, bo gdy tylko włączyłam piosenkę Iglesiasa z tłem… no, szachownicy – a czegóż by innego – od razu wiedziałam: to mason. Nie oglądam tego gówna. Czyżby teraz, miesiąc później od tego momentu, było inaczej?

Może jest tak po prostu, że śnimy. Każdy z nas ma swoją przestrzeń, swój świat, który sobie wyobraża. Bo fakt, uwielbiam powiedzonko: absolutnie wszystko jest iluzją. Tym samym można założyć, że to moja wyobraźnia podsunęła mi stworzenie masonów, dziwnych konstruktów w postaci „depopulacji”, ras kosmitów i ludzi, którzy starają się, by ludzkość się wreszcie do jasnej cholery przebudziła i nie była robiona w bambuko.

Źródło stworzyło historię idealną.
Tak na poziomie jednostkowym, jak i globalnym.
I to jest Wielkie Dzieło. Największe, jakie można sobie tylko wyobrazić, ba – nasz umysł w ogóle nie jest w stanie sobie tego wyobrazić.

Bo weź jednostkę. Ona śni, powiedzmy, o wolnym świecie. I wszystko fajnie. Przychodzą jednak tacy, co twierdzą, że tak dalej nie może być, nazywają się masonerią i różne kwiatki z kolcami urządzają w domu. Ta jednostka postanawia się wylogować z tej kijowej imprezy. Ale jej kolega – nie, choć dalej jest wolnościowcem.

Obie te historie spotykają się na przestrzeni – powiedzmy jedno miasto, jeden kraj. Obie te historie spotykają się w punkcie „WOLNOŚĆ”. Jedna osoba chce przeżywać wolność JUŻ TERAZ NATYCHMIAST, druga wykoncypuje sobie założenie, że tę wolność TRZEBA WYWALCZYĆ. Więc te wszystkie elementy, które wejdą w te dwa światy będą wspólne, i inne zarazem. Jeden skupi się na wolności w systemie, czyli wejdzie do prawa naturalnego, a drugi na czuciu. Czy to będzie spójne? Oj, tak. Wolność będzie wspólną ideą i Stwórca/Źródło na tym postanowił zakończyć.

A może dla ludzkiego umysłu ta wspólnota jest brakiem wspólnoty?

Bo fabuła we wspólnym śnie ludzkości dalej się toczy. Najlepszym przykładem jest tzw. przeludnienie. Jest nawet strona, która podaje liczby: ile urodzeń, ile martwych, i tak dalej. To zatrważa i generalnie widzimy takie gigantyczne statystyki, których umysł nie ogarnia. Osiem, dziewięć miliardów ludzi. Ach, trzeba wziąć głęboki wdech, żeby to ogarnąć. Ale patrząc na to mam wrażenie, że ktoś tu kogoś robi w wała. Że statystyki sztuczne? Że niemożliwe to wszystko jest do zbadania? A w ogóle – mamy przeludnienie, tak? Czy historia o przeludnieniu nie zakłada przypadkiem, że Ziemia jest mała, że nie ma wojen, chorób, nawet nie ma problemów z… brakiem dzieci? Bo mi się wydaje, że żeby można było mówić o depopulacji z powodu przeludnienia to trzeba najpierw ułożyć historię, w której:

  • nie ma wojen – no bo przecież to na wojnach bardzo dużo osób ginie,
  • nie ma biedy – bo przecież przez biedę w różnych zakątkach świata umierają ludzie z różnych powodów,
  • nie ma chorób, bo przecież przez nie umierają ludzie,
  • nie ma wymarłych, opuszczonych miast (vide Chiny najczęściej, ale nie tylko),
  • nie ma głodu…

I oczywiście, że możesz założyć, że są bogatsze i biedniejsze regiony. Weźmy stereotypowo, pro-zachodnio: Kongo i USA. Załóżmy, że Kongo jest w ciul biedne, więc tam się rodzi więcej dzieci, ale jak się rodzi więcej dzieci, to Kongo jest przeludnione i z przeludnienia robi się wałek, bo albo musi nastąpić ogromna migracja, albo wojna… No dobrze, ktoś wpadł na pomysł, że w Północnym Kongo trwa konflikt. To spójna historia. Tylko widzisz, mój mózg zaczyna mieć problem ze sprzecznością, bo jeśli mamy przeludnienie, jeśli w ciul ludzi urodziło się w Kongo, czemu z Konga po prostu nie wyjadą?

-28-

Królowo, ewidentnie wpis nr 28 ma służyć wypisaniu się mojemu problemowi. Bo najwidoczniej jest to sprawa ważna i zawracająca dupę, jednak śmiem twierdzić, że każda autorka ma tego typu rozkminę. Znaczy, przed publikacją.

* * *

Napisałaś tekst i co dalej? Masz kilka możliwości, w tym dać sobie siana, ale oczywiście zazwyczaj ta opcja nie interesuje. I bardzo dobrze, to znaczy, że jest zdrowie psychiczne, doceniasz siebie, tylko…

No właśnie, umysł zaczyna tworzyć historię.

A mało tego, wszystko jest też powiązane z przepływem. Mityczny flow nie kończy się na ukończeniu tekstu, idzie dalej, trzeba ciągnąć za nogi, póki są. Znaczy, przejdźmy do konkretów.

Prawie zawsze „nie chcę publikować” dotyczy samooceny. A bo tekst nie taki, a bo siaki i inne owakie komentarze, które nieopatrznie sobie wbijamy w serce. I wszystko byłoby ładnie, gdyby nie to, że taka postawa nie tylko hamuje nas w byciu autorem, ale również hamuje nas jako człowieka, bo – prawdę powiedziawszy – unieszczęśliwia. Dlatego nie szuka się wydawnictw i wmawia sobie różne rzeczy, z których Mróz i Michalakowa śmieją się w najlepsze.

Tu trzeba się na chwilę zatrzymać, bo co, jeśli dany autor nie chce wydać ani w tradycyjnym wydawnictwie, ani w ramach selfu? Powiedzmy, że w obu przypadkach się zmęczył, bo się na tych opcjach przejechał. No dobrze, może nie dosłownie, ale jednak w ostateczności nie był zadowolony. Zmęczenie materiału mu wlazło, pod szyldem „samooceny”. Tak przynajmniej było u mnie na początku.

ZAWSZE sądziłam, że wydawnictwo tradycyjne to klucz do sukcesu i radości życia.

Tylko że nie.

Czy ktoś jeszcze pamięta o tzw. mecenasach kultury z minionych wieków? Oczywiście, że nie, chociaż to byli bardzo wpływowi i bogaci ludzie. Wiedzieli, z kim mają do czynienia, kiedy spotykali artystę i postanowili go wspierać. Taki artysta dążył do samorealizacji i miał w czterech literach wszelkie krytyczne opinie, które by go wcześniej czy później zjadały.

Ale do czego zmierzam?

W pewnym momencie mecenasów zabrakło. Rolę przejęło państwo i to nieudolnie. Pisarze – którzy z początku albo samodzielnie wydawali, albo po prostu przez znajomości drukowali – przestali należeć do samego siebie. To znaczy, no, nadal możesz nie zgodzić się nawet na to, by w tekście zmieniono zdanie X. Tylko czy wtedy wydawca będzie zadowolony?

To nie przypadek, że nagle w Polsce i na całym świecie mamy wybuch wolności samowydawców. W tym, że u nas rynek miał trochę trudniej przez to, że Polacy kochają być wyjątkowo szczerzy wobec siebie, a więc także i krytykanccy. No, ale taka już jest natura tego narodu, tu się nic za bardzo nie zrobi.

Gdy wkręciłam się w środowisko samowydawców, to z początku widziałam, jak się ono rozwijało i wszystko było w porządku do momentu, kiedy wzajemne lizanie sobie fiutów zaczęło mnie męczyć.

Facet, który z początku był miły nagle okazał się bucem, a ja mogłam tylko westchnąć. No dobrze, ale miało być konkretnie.

No więc tego czasu spędzonego na obserwacji środowiska nie straciłam – zaobserwowałam również i to, że 90% osób miało problemy z wydawcami. Albo dostawało grosze, albo prikaz, by coś zmienić w tekście. I część z nich twierdziła, że nie warto zabierać się do współpracy z beta readerami, ale o tym w kolejnym tekście. Uno momencik, najpierw skończę ten wątek, bo zdaje mi się on ważny.

No więc podsumujmy: wydawnictwa chcą, by książki danego autora się sprzedawały, ale sprzedadzą się tylko wtedy, kiedy dopasuje się tu taki wątek i tak dalej. A i finanse dla pisarza są zmarniałe, dawni mecenasi by wybuchnęli śmiechem i powiedzieli „co to za kpiny, kiego czort?”.

No, ale można wybrać.

Masę lub niszę, tyle że samowydawcy już niszą nie są, ale… wciąż i wciąż mają z górki, bo praktycznie wszystko samodzielnie muszą ogarnąć. Czy to źle? Nie, bo w ostateczności zarabiają kupę hajsu.

Tyle że ja nie mam sił.

Jak popatrzyłam na to środowisko, to widziałam nie tyle kretynów, co – powtórzę jeszcze raz – ludzi wzajemnie liżących sobie fiuty. Wzajemnie. Znaczy, były wśród tego kobiety, ale część kobiet w pewnym momencie się wycofywała. Niestety, mam odczucie, że ZAWSZE jak się tylko wytworzy artystyczna grupa nieważne jakiej płci, to sobie zacznie lizać albo cipki, albo penisy, tak w samouniesieniu i mam wrażenie, że nie bardzo jest w tym wsparcia dla nowych, młodych (?), a przynajmniej świeżych autorów. Doskonale, czyli jak stary popełnił błędy, to młody też je musi. I wsio.

Dobra, bo narzekam, a chodziło mi o to, że umysł mój wymawia się kilkoma historiami. Powyższa jest chyba najważniejszą, bo chcę zaznaczyć, że moim zdaniem wydawnictwa tradycyjne to kradzieje energetyki twórców, a z kolei ekipy typu samowydawców to normalnie fanfary i piedestały dla ego. Jest to może nie najgorsze rozwiązanie, ale potrzebuję czegoś innego.

Spokoju.

I przepływu.

Bo widzisz, to jest tak, że jak wejdziesz w umowę z wydawcą, to on się musi zająć wszystkim. Reklamą, organizacją spotkań autorskich i inszych imprez z Tobą w roli głównej, Królowo.

Coś za coś, hę?

Z kolei jak samemu sobie zrobisz firmę, będziesz dbał o reklamę i paręnaście innych spraw, to w pewnym momencie może się okazać, że nie masz miejsca dla weny, nie masz też miejsca dla przepływu. Dlaczego?

Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze.

ZAWSZE jak się o nich za dużo myśli, zawsze jak się coś robi, by je zarabiać, to tworzy się hamulec w przepływie. Flow to po prostu flow. Niczego się nie obawiasz, jesteś w pełni świadoma nie tylko przepływu, miłości i bla bla bla, ale przede wszystkim OBFITOŚCI.

Jeżeli KREUJESZ, jeśli nad czymś długo siedzisz i nie masz żadnych dziwnych historii typu „ale ja nie potrafię/a krytyk powiedział to”, to… brawo, właśnie wygrałaś. Jest jeszcze sprawa tego, że im bardziej się poświęcasz kreacji, tym mniej zwracasz uwagę na to, że jest jakiś problem z pieniędzmi. I o ile można na chama przytoczyć biednych artystów, to trzeba się poważnie zastanowić, dlaczego oni byli biedni? Bo brakowało im talentu? Obawiam się, że to coś siedziało w głowie i pracowało cały czas na to, by nie starczyło do pierwszego. Na przykład… „a przyszedł rachunek, a trzymam na czarną godzinę, a to, a tamto”. Tudzież – i może najważniejsze: CHCĘ SPRZEDAĆ TEN OBRAZ. MALUJĘ, BY ŻYĆ.

Widać narrację?

No i splatasz sobie przepływ tak, że nie przepływa, bo naciskasz na pieniądze.

Podam inny przykład, współcześniejszy.

Twórcy internetowi, głównie jutuberzy.

Zaczynają rewelacyjnie – ich filmiki są niekoniecznie krótkie, ale za to treściwe. Odbiorcy zaczynają doceniać. Hmm… jeden dobry przykład? „Po wojnie”. Rewelacja, zdawało mi się, że ten kanał będzie i lepszy, i lepszy. Oczywiście, nacieramy na to, by kanał miał więcej subów, oczywiście tworzymy patronajta i…

…skończyło się na tym, że go nie oglądam. I nawet nie wiem, co tam się dzieje, ale widząc krótkość filmików i opinie innych „a takie takie ogólniki, smęty, nic konkretnego”, to nawet nie chce mi się. Co się stało? Czy facetowi nagle przestało zależeć? Nie – chyba właśnie zaczęło znacznie bardziej zależeć.

No i właśnie to jest coś, co hamuje przepływ.

Naciskanie.

Inny przykład, tym razem mega pozytywny XD. Namówiłam kumpelę na tik toka. To był już okres kiedy zaczęto w social mediach mówić „trudno się już tam wypromować”. Aha. Tylko że nie, bo ona miała totalnie w dupie wszystko i zaczęła tworzyć po swojemu, kreować się po swojemu, być po swojemu. Bardzo jej się spodobało.

I co? Błyskawicznie, jak za starych dobrych czasów uzbierała 1000 subów, do czego niby zmierza każdy, bo to umożliwia robienie live’ów, a więc i zarabianie na contencie, przynajmniej jakiś grosz. Samo poszło, ona nawet nie myślała o tym w żadnym przypadku. To się ode mnie dowiedziała, że można na tym zarabiać i w ogóle xD. Jej to chodziło tylko i wyłącznie o zabawę, o kreowanie siebie. I poszło!

Z kolei ja z taką pieczołowitością zaczęłam dążyć do tego, by zarabiać przez tik toka, bo to jest najprostsze i doszłam do wniosku, że… eh, no szkoda gadać. Ale trudno nie zauważyć, że naciskałam na statystyki i za bardzo się starałam, skutek tego taki, że ucięłam flow.

I tak właśnie jest.

Dlatego ja się poważnie zastanawiałam, w jaki sposób robić tak, by pisać i być szczęśliwą, ale nie ucinać sobie flow.

I sposób znalazłam.

Publikacja w internetach i mienie wyjebanosa na pieniądze, na patronajty. Kto zechce, ten wesprze, proste i logiczne.

Tylko… nie dla umysłu.

Ten zaczął tworzyć narrację, że po publikacji wszystko zacznie się zmieniać, a w ogóle to mu dobrze jest być we własnym sosie, dlatego chce mnie utrzymywać w braku zmiany. Plus do tego socjal „ale jak oni zaczną cię podziwiać i wspierać, to już socjalu nie będziesz mieć”. No tak, tylko że socjal to 600 złotych, a wsparcie od fanów to i niezależność i zapewne dużo większe wsparcie.

No, ale ten dalej.

„Strona internetowa nie taka”.

„Nie wiesz, jak to zrobić”.

„Powinnaś napisać pindylion tekstów o sobie”.

„Powinnaś zredagować tekst”.

Wszystko to pięknie hamuje zmianę. Bo być może zmiana po publikacji tekstu nastąpi. Ale być może nie i co dalej? Nie mam co robić, tylko płakać nad rozlanym mlekiem? Świetna sprawa, gratulacje, przez kolejne miesiące chciałabym… no właśnie, co bym chciała? Ile jeszcze zamierzam czekać?

Dziękuję, że przeczytałaś, mam nadzieję, że Cię nie zanudziłam, Kochana Królowo. Do następnego!

-27-

Przepływ trzeba poczuć w sercu. Jak to zrobić?

-26-

Czym jest wena? Na tak postawione pytanie nie ma z zasady jasnego przekazu, bo ludzie wymyślają. I często się do niej – weny, rzecz jasna – zwracają, jakby była żywą istotą.

Czy rzeczywiście nią jest?

I tak i nie.

Egregorem nie jest na pewno, choć ukazuje mi się w tym momencie parę czarnych punktów. Nie mniej ogólnie wena jako taka jest przepływem. Zostało mi to pokazane jako światło promieniujące, pełne blasku, taka kropla światła, z którego rozchodzi się promień.

To jest przepływ.

I teraz pytanie, czy z przepływem można gadać?

-25-

Powiedzą Ci, Droga Królowo, że masz przerost ego. Bolesne? Lepiej machnąć ręką, bo co im przeszkadza, że masz świetne zdanie o swoich tekstach? Czyż pisanie nie powinno przynosić radości?

Pisząc książkę napisałam taki wiersz, krótki tekst, który ogromnie mi się spodobał. Właściwie nie wiem do końca dlaczego, ale sama spójrz:

O, wybaczcie nam narody Środkowego Brzegu Świata
O wy, którzy jesteście martwi i niewzruszeni
Poruszcie się, albowiem przychodzimy do WAS w chwale i chwałę WAM oddajemy
To WY nas zbudowaliście i ujarzmiliście
Jesteśmy WAMI, tak jak WY nami
O wy, narody Środkowego Brzegu Świata
WY, którzy ginęliście za Wasze wolności i serca pełne chwały
MY, Szandryjczycy zhartowani z WASZEJ krwi
ODDAJEMY WAM HOŁD
Zachowując godność naszą
Zachowujemy w godności krew WASZĄ

Podnieciłam się szczerze mówiąc do tego stopnia, że aż zamówiłam lektora, by to zinterpretował. Czy to źle? A skądże znowu, będzie tekst do promocji własnego patronajta, czy jak zwał tak zwał.

Tylko widzisz, z tyłu głowy mam takiego może nie do końca wewnętrznego krytyka, tylko kogoś, kto mi rzuca takim tekstem: przecież masz przerost ego, to niedobrze.

Przerost ego tylko dlatego, że uważam swój tekst za rewelacyjny, bo go czuję, bo wczuwam się w tamtejszy klimat, bo mam takie WOW – jak to mogło wyjść spod moich dłoni? Piękne, duchowe przeżycie przeżarte egocentryzmem…

I mam wrażenie, że większość autorów, którzy uważają swoje dzieła za dzieła, a nie dzieua, pada ofiarami tego typu malkontentów. Sęk w tym, że ci malkontenci to widzowie, obserwatorzy w internecie i ci zazwyczaj nic nie napisali. A jeśli już to wdali się doskonale w jedną, bardzo specyficzną rolę.

ROLĘ OFIARY.

Ty chcesz być ofiarą czy nie?

Oczywiście, każdy inteligentny osobnik na tak postawione pytanie odpowie: NIE.

No to dlaczego krytykujesz siebie za to, że nie krytykujesz siebie?

To jest pytanie, które trochę spełzła mi sen z powiek. Bo dlaczego ja mam dobrze czuć się ze swoim tekstem? Co, nie wolno, bo? Bo inni krytycy się zjadą i powiedzą, że to i to może być lepsze, a tu powinna być kropka, a tam ó albo u. A najlepiej jeszcze, jakbyś w ogóle nie pisała, Królowo, bo przecież ty nie umish pisać.

No, doskonale.

Znaleźli się hejterzy, którzy uważają, że bycie Katarzyną Michalak to jakaś ujma na honorze. Anyłaj, w sumie ta babka ma więcej zdrowego rozsądku, niż nam się to wszystkim wydaje.

Jeśli tworzenie ma coś dawać twórcy, to nie pieniądze, nawet nie jest to dzika satysfakcja, która pojawia się na końcu.

Twórczość to jest coś, co winno dać twórcy frajdę w postaci zabawy. Albo nie, nie zabawy, bo przecież pisanie dramatów nie może być zabawne. Doświadczenia, w trakcie którego świetnie się odnajdujemy w rolach swoich bohaterów, ale jeszcze lepiej… po prostu czerpiemy dziką radość z czegoś, czemu poświęcamy kupę czasu i czasem też hajsu. Tak, bo twórczość winna nam dawać frajdę, radość, spełnienie, coś, co jest wspaniałe i czego brakuje życiu, codzienności. Bo widzisz, Królowo – jeśli ktokolwiek krytykuje, że uciekasz w książki czy świat pisany, bo real jest strasznym horrorem, to miej chociaż minimum minimum satysfakcji, zabawy, szczęścia z tego, co robisz (i to zazwyczaj po godzinach). Po prostu, ciesząc się twórczością okazujesz cieszenie się życiem, a przecież… co może być lepszego dla człowieka, niż cieszenie się życiem? Co może być lepsze dla Źródła czy jak zwał tak zwał, niż radość spełnionego człowieka?

Ponadto, dodam jeszcze jedną filozoficzną rzecz. Jeśli przyjąć, że każdy z nas śni, każdy jest stwórcą świata, który widzi, każdy z nas ma taką boską cząstkę… jeśli przyjąć, że Twój świat jest stworzony wyłącznie przez Ciebie, jesteś w swoim śnie i wszyscy inni, którzy pojawiają się w Twoim świecie to tylko odbicia Twojej świaaaaaa

A, dobra, poszukam jeszcze trochę materiałów badawczych, czy też bardziej myślowych do ostatniego akapitu. Miłego dnia :).

-24-

Jeśli historie są tworzone z serca, to po co o nich dyskutować?

Ludzie idą na studia pisarskie czy inne kursy po to, by się nauczyć pisać. Tymczasem sięgając do książek z tej tematyki możesz się dowiedzieć tego samego, czyli niczego. Wszystko praktycznie opiera się na wodolejstwie i mówieniu „dasz radę, musisz znaleźć tylko odpowiednią porę pisania”.

A nie no, przepraszam, jednak się pomyliłam. W książkach ogólniki, na kursach mniejsze ogólniki, bo jak się okazuje pisanie dialogów jest trudne i trzeba uczyć, tyle że nie tak, jak się ma na myśli, w stylu „co trzeba zawrzeć w dialogu, by był ciekawy”, bo tego nikt nikogo nie nauczy, a raczej „jak go napisać w edytorze, by było poprawnie, bo wydawca nie lubi napisanych źle”.

Oho… Czekaj, uściślijmy sobie.

Bo to jest tak, że ludziom wydaje się, że edukacja będzie tym, czym powinna być. Edukacją. Ale sztuki – właśnie, jak sztuki można się nauczyć, skoro wszystko płynie z serca? Tzn. co, nie umiesz napisać na kartce opowieści? Dziwne… ale może wcale nie chcesz pisać opowieści, tylko poradniki?

Wiesz, mam przyjaciółkę, która co noc stosuje standardową sztuczkę pisarzy. Otóż, przed samym snem wyobraża sobie bohaterów różnej maści i historie takiej kolorowości. Przez lata zastanawiała się, dlaczego ona tego wszystkiego nie może spisać. No bo nie oszukujmy się: nie raz to fajne rzeczy.

I wtem, nagle, przyszło olśnienie!

Ona nie chce pisać powieści fantastycznych, obyczajowych, czy jakichkolwiek innych. Ona po prostu ma talent do pisania innych typów książek. Specjalistycznych. To coś, co sprawia jej frajdę i jest wyjątkowo proste. Mało tego, taka jest jej natura pisania, bo jeszcze na doktorat nie weszła, a już jej teksty zostają wyróżnione i komentowane jako bardzo naukowe i dokładne.

Żyć nie umierać.

No dobrze, na czym to ja?

Aaa, no tak. Bo na studiach pisarskich jest jeszcze tak, że powinni nauczyć jak pisać wstępy, rozwinięcia, zakończenia i w ogóle wszystkiego powinni nauczyć. Tyle że to nie tak działa.

Jakby się tak zastanowić, to każda historyjka napisana w ramach studiów była z serca. No, pod koniec to już nie miałam serca do tego, bo to męczyło. Nic dziwnego, non stop żerowali na tym, by tworzyć i tworzyć, i to w dodatku na z góry przewidziane motywy, tematy, style. To dobrze, to uczy, tak?

No… nie wiem.

Na początku, świeżo po zakończeniu studiów wydawało mi się, że jednak mój styl jest lepszy i co? I pstro. Bo zdałam sobie sprawę z dwóch rzeczy.

Nadal piszę po swojemu. Ja nie staram się naśladować kogokolwiek, zresztą żaden pisarz tego nie powinien robić, powinien robić po swojemu. I wszelkie zabawy stylem i tak dalej są w porządku, bo czemu nie, ale… kiedy historia płynie z Serca, to nie ma znaczenia. Naprawdę. Bo ona po prostu płynie. Jest taka jaka ma być.

Że co, proszę? Co mówisz? Aaa, mówisz przecie, że to ogranicza warsztat literacki i w ogóle, mało rozwijające, tak?

Ale kogo to obchodzi?

Właściwie powiem inaczej.

Większość znakomitych autorów SKUPIŁO SIĘ NA SWOIM GATUNKU. Na tym gatunku, który kocha. I to widać po twórcach w fantasy, na przykład Robert Jordan, Terry Pratchett, Agatha Christie i tak dalej. Ci, którzy zaczęli kombinować to owszem, napisali coś innego, tyle że ich książki albo można zaliczyć do zwykłej papki, albo zostały zjechane przez nie tylko krytyków literackich, ale także i samych czytelników. Rzadko, naprawdę rzadko się zdarza, by ktoś był alfą i omegą we wszystkim.

Powiem nawet więcej. Był sobie taki koleś, który stworzył hity, na przykład „Blade runner”, „Pana z Wysokiego Zamku” czy „Ubika”. Tak, mowa jest o Philipie K. Dicku. WSZYSTKIE te hity zostały stworzone w ramach science fiction. Co najzabawniejsze, bardzo niewiele osób skapnęło się, że facet pisał jedną powieść, ale zmieniając szczegóły. Dzięki temu nikt się nie skapnął, że danie jest odgrzewane milion razy. A mimo to, niedoceniany za życia autor stał się mistrzem science fiction po śmierci. Bo pisał tak świetnie… on ciągle pisał. Trzy miesiące jedna powieść, bez żadnego wgłębiania się, czy zdanie jest dobre, czy tak będzie hit. Po prostu pisał, i co prawda na prochach, ale to były lata 60-70, dajmy mu już spokój. Jednak facet miał jedną obsesję.

Najprawdopodobniej jedną z wielu, ale nas interesuje literacka.

Otóż, wymyślił sobie, że napisze powieść obyczajową, tylko że jakby… nic mu nie wychodziło w tym temacie. Próbował, ale zawsze się wlepiał jakiś wątek a’la science fiction. Chciał, ale jego obyczajówka była słaba i właściwie narzekał na nią, a w ogóle to nie zapamiętałam z niej niczego bardziej, niż tytuł. W każdym razie, chyba nawet nie dokończył. Facet miał chyba żal do siebie o to, że nie potrafił w obyczajówki, no ale co zrobić? Sukcesu za życia nie osiągnął, ale wciąż to dziś jeden z największych mistrzów science fiction.

I można tu zaraz przytoczyć przykład Ursuli K. Le Guin, która pisała i science fiction, i fantasy, i w obu jawiła się jako mistrzyni.

Tak, tylko rzecz jest taka, że fantastyka nie powinna być ograniczona. Te dwa nurty bardzo się ze sobą lubią, mieszają się nie raz i w dodatku to nie o tło chodzi. Okazuje się, że w tych historiach doskonale da się opisać problemy społeczne, problemy psychologiczne i inne ciekawsze sprawy. Jakby to powiedzieć… Ja nie umiałabym napisać zwykłej powieści obyczajowej, bo uważałabym ją za nudną. A tak, możliwe jest, że nagle, zza roku wypadnie jakiś debil z nożem i zechce zabić protagonistę, ale protagonista nie w ciemię bity i mu daje lewego sierpowego ogniem. Prawda, że brzmi o wiele ciekawiej, niż jakaś randomowa bójka z ulicy?

Potrafię pisać obyczajowe opowiadania, to prawda. Z przekazem. Tyle że ten przekaz nie pojawia się z góry, przez kogoś ustalony. Płynie z serca. I tylko to, że czasem może się on zmienić, jak np. za długo grzebię w historii. Wspominałam coś, że miałam napisać o Putinie? Opka? No to teraz już wiesz, i wiedz, że nic z tego nie wyszło. Miało wyjść arcydzieo, ale nie wyjdzie, ponieważ nie chce mi się męczyć, w dodatku ta historia z Sylwio Iskro Polsko tak mną zatrzęsła, że mi się naprawdę nie chce. Mam dość tematu ruskiego, ja chcę żyć i dlatego przystępuję do pisania.

I przepisywania, ale skupmy się na pisaniu, ponieważ postanowiłam wrócić na łono Kramu.

I tak sobie piszę parę zdań o tym, o siamtym i nagle dochodzi do mnie, że w moim pisaniu nic się nie zmieniło. Styl? No dobra, nadal piszę po swojemu. Opowieść o tym, co się tam odjewapnia? Powiem więcej, próby – tak – wcześniejszego stworzenia jakiejś epopei zmusiły mnie, bym zaprzestała. Miałam zbyt wielu bohaterów, ale przecież jakoś Robert Jordan czy Brandon Sanderson takie historie tworzyli, tworzą (no, jeden nie żyje, ale szczegół). Jakim cudem?

Okazało się, że jest na to bardzo prosta metoda.

Piszesz o jednym bohaterze w ciągu – bardzo dużo wydarzeń, mniej lub bardziej powiązanych z tym, co się w uniwersum odpierdala. I to działa. Nie zbaczasz na poboczne historie, tylko potem z tego układasz całkiem niezłą historię. Bo z tego stosu opowieści możesz potem poprzeplatać wątki. Wow.

I co, że niby podali tę sztuczkę na studiach?

Absolutnie nie.

Sama wpadłam. Po jakimś czasie.

Wszystko płynie z Serca. Serce znajdzie odpowiednie rozwiązania, gdy jest się na to gotowym. Więc po co dyskutować o tym, co się chce napisać lub co się pisze? Ano – odpowiedź dla mnie nieznana, albowiem uważam, że takie zachowanie może hamować twórcę. Jedynie co, to dyskusja działa wtedy, kiedy twórca nie wie, w którą stronę iść. Ooo tak, wtedy opinia drugiego dobrze robi. Ale tak jest rzadko, bo zazwyczaj historia dzieje się sama, płynie sama i wie najlepiej dla siebie, jaka ma być.

-23-

Według znanego nam świata do osiągnięcia sukcesu wystarczą dwie rzeczy. Pierwsza – dobra powieść. Druga – ciężka praca, by wypromować to, co się napisało. No, ewentualnie płaca, niekoniecznie już ciężka, ale jednak zależy od sytuacji w życiu. A w życiu raz pod górkę, rad pod dołem… dobrze, dobrze, może dziś jestem ironiczna, ale gdy słyszę „wystarczy tylko to”, to otwiera mi się droga rozwidlona. Jedna skręca w kompleks, a druga – w śmiechu warte.

Dlaczego kompleks?

Zacznijmy od tego, co oznacza w ogóle dobre dzieło narracyjne. No dobrze, uproszczę to do „dobrej powieści”. No? Dla fanów Michalakowej będzie to przecież romans, w którym bohaterka ma syndrom sztokholmski, a świat fantasy jest zbudowany na glinianych nogach. Niestety dla Olgi Tokarczuk, bo prawdopodobnie ta im nie przypadnie do gustu, gdyż jest zbyt filozoficzna, za mondra, no tak – za mondra, bo zaraz wleci trzecia grupa. Ta, która z założenia – z punktu widzenia świata polskiego – jest obarczona zazdrością i niezbyt wielką inteligencją, chociaż o dziwo, dostrzega wodolejstwo długie i szerokie jak Warta, jak wszystkie oceany razem wzięte w tej i nie tylko tej galaktyce u Tokarczukowej. Więc któż to tak naprawdę wie, na czym polega dobra książka? Wszak od dawien dawna mówi się „o gustach się nie dyskutuje”. Mądrość ta znakomicie ilustruje różnice zdań i to, że nie ma jednej, jedynej prawdy. Ba, w sztuce nawet nie powinno być jednego oglądu, gdyż ograniczałoby to zabawę z dziełem, a przecież to ona sprawia największą frajdę przy korzystaniu ze sztuki.

No więc wyjaśniłyśmy sobie Droga Królowo, że na tę chwilę świat tak naprawdę NIE WIE, czym jest dobra książka. Można oczywiście krytycznym okiem spoglądać i na Tokarczukową, i na Michalakową, ale obie różni tylko to, że tylko jedna z nich dostała Nobla. Cała reszta właściwie jest podobna: obie opływają we własnej chwale, egocentryzmie i… czekaj, czekaj, a skąd ja to mogę wiedzieć? Dobrze, może nie wiem; ale przy tym idzie zauważyć co innego.

Dlaczego zakłada się, że autor nie wie, że napisał świetną książkę? Tzn. jakby się zakłada, ale jakby się nie zakłada. Podkreślić warto, że „dobra książka” to określenie, tylko wysnute przez kogo? Zazwyczaj – jak mniemam – przez krytyków, czy też bandę randomowych użyszkodników randomowego portalu z ocenami książek. No bo nawet nie przez krytyków stricte krytyków, bo oni jeśli już, to zazwyczaj albo pracują w naprawdę niszowych miejscach typu uniwerek, albo udają, że ich nie ma i piszą do szuflady, bo oczywiście nie dla portfela.

„Dobra książka”. Hm, Michalak jest wyśmiewana, bo uważa, że pisze dobrze, że jej powieści są świetne.

Zaraz, a czy przypadkiem to nie tak powinno wyglądać? Skoro jest się kreatorem, to powinno się przyjąć, że ta kreacja jest doskonała. I jasne, ktoś może się doczepić, że drzewa oliwkowe nie wyglądają z opisu na oliwki, ale ten ktoś nie bierze na przykład pod uwagę, że to są naprawdę oliwki, tylko w innym wymiarze, innym świecie. No bo kto komu zabroni wymyślać głupoty w prozie obyczajowej? Aaaa, już wiem, kto.

REDAKTOR.

Strażnik treści, logiki i piękna tekstu.

Ale on nadal nie jest tym, którego opinia „dobra książka” jest przekazywana całemu światu, a ten odbiera to bezkrytycznie.

Tak naprawdę, to rzec można: wydawnictwo i odbiorcy randomowych portali o czytaniu o tym decydują. Jeśli jakaś książka nie znajdzie się broń borze na liście, to najprawdopodobniej zostanie zapomniana, zepchnięta na margines.

No, ale… to nie wygląda sprawiedliwie, co?

Powiem więcej.

Założenie, że „wystarczy dobra książka” traktuje tych, którym się nie udało przebić z wyższością. Może nie? Zakłada przecież, że grafomani nie powinni się wybijać ze swoimi dziełami, a tymczasem obserwujemy co innego na rynku.

(No sorry, że zdania nieco przestawione, ale tak się pisze na totalnym zarywaniu nocki i dnia. Mam nadzieję, że to-to przynajmniej układa się w rytm).

Na rynku obserwujemy wiele „złych dzieł”, ałtorek i im podobnych cudaków. I wszystko sprowadza się do tego, że ich autor albo ma total w dupie, co inni myślą o jego pracy (bo pisanie jest pracą), albo zwyczajnie dba o swoją energetykę. Jak myślisz, w jakiej energetyce jest Mróz, tak, ten Mróz od kryminałóf i poradnikóf dla pisarzy? Oczywiście, że w męskiej. To widać po jego profilu.

Ja wiem, że powyższy obrazek dla wielu może się wydawać bzdetoletem. Ale zastanówmy się, czy człowiek to tylko maszyna do zarabiania i kupowania? A może człowiek to tylko maszyna do jedzenia i jego wydalania? Może człowiek to coś więcej, niż powyższe, ma jakieś emocje i jest sobą głównie wtedy, kiedy dostrzega w tym świecie coś więcej, niż to, co widać, bo ma wtedy – jak się okazuje – emocje, ma wtedy frajdę, smutki, DOŚWIADCZA. Człowiek to taka istota, która jest duchem, posiadająca ciało, ale nie będąca ciałem; naprawdę, jest to zapisane w mantrach buddyjskich, a ludzie do dziś dnia mają problem z pojęciem tak prostej prawdy. Ale może jestem niesprawiedliwa, wszak opinia „wystarczy tylko dobra książka” nadepnęła mi na odcisk palca. Aua, niedobrze, odezwały się kompleksy, ojoj, bidna ałtork…

A, nie, czekaj.

W końcu jestem Kreatorką.

W końcu w swoim świecie mam prawo pisać i osiągać sukcesy. A że jakiś randomowy krytyk z internetu stwierdził, że mu się nie podoba akapit, który naprawdę jest taki w zamyśle, ale wg niego nie jest, bo wg niego nie zgadza się to w normach redaktorskich, czekaj, na czym to ja? A, tak, że mam prawo osiągnąć sukcesy i mieć wyjebane na zdanie innych.

BĄDŹ JAK MICHALAKOWA!

To moje nowe motto.

Ej, nie no, serio. Bo widzisz, mogłabym teraz całkowicie popłynąć z tym, że pisarz musi dbać o swoją energetykę, by osiągnąć sukces. I oczywiście, jest to do pewnego stopnia prawda, bo dbanie o swoją energetykę ZAWSZE przynosi korzyść. Tyle że… znowu jest to błędne założenie o tyle, że Michalakowa całkowicie nie dba o swoją energetykę, absolutnie nie. Tej kobiecie przypisuje się o ile mi wiadomo parę traum, a poza tym to Blanka Lipińska również nie ma pięknej energetyki, która podobno jest wymagana do osiągnięcia sukcesu.

Wydaje mi się zatem, że głównym motorem do osiągnięcia sukcesu jest nie tyle dbanie o własną energetykę ile… tak

WIARA WE WŁASNĄ OPOWIEŚĆ.

Dawno, dawno temu – kiedy miałam te z 15-17 lat rozmawiałam z krytykiem literackim. Za jotę nie pamiętam jego imienia, zresztą z nicka go zapamiętałam, a obecnie to nawet nie to; no ale, był. Był i pytał o moje dzieło. No i ja tak z trudnością, z ociąganiem się, ze stękaniem mu odpowiadałam na wszelkie jego wątpliwości. Na co on mi po prostu:

MUSISZ BRONIĆ SWOJEJ OPOWIEŚCI.

-22-

JESTEŚ KREATOREM.

Płeć w powyższym stwierdzeniu nie ma znaczenia, ponieważ Dusza przejawia się tak, jak chce się przejawiać. Może pragnąć być kobietą, a za chwilę mężczyzną, wszystko zależy od jej świadomości i podejścia.

A także od świadomości zależy to, jak podchodzisz do własnej twórczości.

* * *

Gdy w tym roku zaczął mi się ostry, duchowy proces transformacji, miałam ogromny ból dupy o swoje uniwersum – Kram. Bo przecież to cierpienie, a tak w ogóle ja nie mam sił i to tylko papier. Papier, czyli tak… jakby zasłanianie się jakąś bajką przed tym poczuciem braku życia, braku sensu istnienia.

Światy są tworzone przez WAS i dla WAS, powiedziała jakaś mądra Istota z jutuba, która twierdzi, że przekazy są od Eonów Istnienia, istot opiekujących się naszą domeną. Piękna historia, ale zainspirowała mnie do tego, by zrozumieć.

Zmienić podejście.

Widzisz, Królowo, jestem Kreatorką. Ty również. Cały czas tworzymy i to na różnych poziomach. Świadomość kluczem. Gdy wchodzisz w sny, także tworzysz, także przeżywasz. Wszystko wtedy jednak zależy od tego, JAK BARDZO jesteś świadoma snu. Jeśli wiesz, że to inny wymiar świadomości, to nagle odkrywasz, że możesz kontrolować świat, możesz zmieniać i robić wiele fantastycznych rzeczy. To prawda… i prawda jest taka, że w naszej wspaniałej rzeczywistości również jest tak samo.

Zawsze przypuszczałam, że ja opisując światy wchodzę do już istniejących, odkrywam tamtejsze realia. I tak i nie. Ja jestem kreatorką, więc ja stworzyłam świat, ale ja też mogłam dostać dany świat i zacząć w nim kreować. Uch, skomplikowane, co?

Tworzenie świata od zera jest możliwe, jeśli weźmiesz kartkę, zaczniesz rysować mapy…. ale też przestrzeń, energia i wszystko to, co w Twojej świadomości się objawi w tym świecie. Możliwe, że możesz być gościem w cudzej kreacji, jak na przykład pisarze, którzy biorą się za fanfiki lub pisanie opowieści w pewnych uniwersach, na przykład Star Wars.

I teraz widzę, że to absolutnie nic złego, ale do czego zmierzam?

Jestem KREATORKĄ.

TY TEŻ.

I to, że tworzysz coś na kartce/laptopie, rysujesz, piszesz, filmujesz – to wszystko nie ma znaczenia… pustka w głowie. Znaczenie ma to, do czego się odnosisz, jak się odnosisz. Jeśli weźmiesz swoją historię i będziesz podchodzić w trybie ofiary „bo ja tworzę, bo tęsknię za pięknym światem”, to zakładasz z góry, że NIE TWORZYSZ SWOJEJ RZECZYWISTOŚCI.

A przecież jak to możliwe?

Oczywiście, że tworzysz!

Tak w poziomie podstawowym, czyli postaram się o pracę/zasiłek, jak i na o wiele wyższym, i wyższym poziomie. Wszystko zależy od wymiaru. Tak właśnie.

Tworzę swoją rzeczywistość, bo wiem, że mogę. Chcę, by świat był piękny, więc skupiam się na dobrych wibracjach i tak dalej. Kreuję Światło, JESTEM. JA JESTEM Światłem. TY TEŻ. Jesteś Światłem, Kreatorką, piękną Istotą Duchową, która posiada Duszę i MOC KREACJI. Tylko osoby z Duszą, Istoty Światła posiadają zdolność do kreowania fantastycznych rzeczy, na każdym polu istnienia.

WOW!

Ja myślę – myśl się wykreuje na zewnątrz.
Ale ja sobie wyobrażam – wow, odkrywam siebie i inny wymiar.

Tworzymy światy w innych wymiarach.

Światy są kreowane dla WAS i PRZEZ WAS.

JA JESTEM.
TY JESTEŚ.

JESTEŚMY KREATORAMI, boskimi cząstkami Światła, które się bawią w tej przestrzeni i doznają – ach, znowu pustka :).

-21-

TO NIE JEST TWÓJ PROBLEM

!!!

Napisałaś książkę. Gratuluję, dla wielu osób to wysiłek. Teraz znalazłaś wydawnictwo i podpisałaś umowę. Moje najszczersze gratulacje, bo tak naprawdę ile szukałaś… dwa miesiące? Błyskawiczne tempo, wręcz niesamowite! Ale… ale teraz zaczynają się schody?

KTO TAK POWIEDZIAŁ?

Napisałaś książkę, którą tak zredagowałaś, że tylko popatrzyli i zechcieli wydać, bo zobaczyli, że jest w Tobie mega potencjał.

Ale jest jeszcze pan redaktor i sugestie wydawnicze… no i oni będą ślęczyć nad tekstem i… no i…

Powiem Ci, jak to jest.

TO JEST ICH PROBLEM.

Ty już swoją pracę wykonałaś i jedyne, co musisz robić, to pilnować, by redaktor dokonał takich zmian, które Ci się podobają. Pamiętaj: ON NIE MOŻE PISAĆ ZA CIEBIE, ON MA JEDYNIE POPRAWIAĆ TEKST. To cienka granica, ale w Twoim tekście nie ma praktycznie błędów fabularnych czy innych facepalmów, więc wtrynianie się do fabuły jest słabe. Poza tym chodzi o rozkład zdań, by się odbiorcom czytało dobrze. To ich robota, oni biorą za to pieniądze. I tyle. A jeśli coś sugerują „bo to się sprzeda”, to… no sorry, ale kto ma sprzedawać? TY? To oni, podpisując z Tobą umowę podjęli się wydania Twojej twórczości i sprzedaży jeszcze. Tzn. w umowie może tego jasno nie określili, ale jednak określili: bierzemy większy hajs za powieść od Ciebie. I tyle. I mają czelność jeszcze żądać czegokolwiek od Ciebie? Halo?

TO TY IM ROBISZ ŁASKĘ.

Jeśli oni mają przekonanie, że to i tamto lepiej się sprzeda, to po kiego grzyba podpisywali z Tobą umowę? Przecież wiadomo, że widziały gały co brały. A więc, wszelkie sugestie można włożyć do kosza, a dlaczego? Bo to nie Twoje przekonania. To ich problemy, ich postawa w stylu „ale tak bardziej, ale to, ale tamto i będzie lepiej”. Tak działa biznes, tak działa rynek – każdy – że piętrzy schody, wyzwania przed tymi, co je realizują. I tak naprawdę… to nadal NIE JEST TWOJE.

Wiesz, co powinnaś zrobić?

USIĄŚĆ NA TRONIE.

NAPRAWDĘ.

Królowa już wykonała swoją ciężką i piękną pracę i teraz może odpoczywać i żądać perfum. No i wachlarzy.

-20-

W ezoteryce można znaleźć jak wszędzie: bzdury i prawdę. Wymieszano to wszystko w garnku, bo też trzeba – czy też bardziej warto pamiętać – że w to, co wierzysz, to jest to prawdą. Mniej więcej, bo oczywiście można się doczepić, że Plejadianie nie istnieją, jak na przykład doczepił się Kędzierski, znany komentator w społeczności teoretyków spiskowych.

– Plejadianie! Stara dusza! Jakaś kopuła! Jaki ja byłem głupi! – komentował w emocjach młody, przed chyba trzydziestką człowiek. Dziś zajmuje się ocenianiem sytuacji ogólnoświatowej i oczywiście robi to w na swój pokrętny, foliarski sposób. Na przykład twierdzi, że Rosjanie walczą dla dobra ludzkości.

Ale czy Plejadianie nie mogą istnieć?

– Plejadianie istnieją i nie istnieją – powiedziano mi, kiedy kolejny raz tłumaczono fizykę kwantową. No tak, umysł potrzebuje czasu, żeby zrozumieć, że jest się twórcą swego świata. Więc dla jednych kopuła będzie istniała, dla innych nie, a dla jeszcze innych stara i młoda dusza to fakty. Zależeć pewnie będzie od tego, czy sobie życzymy, czy chcemy mieć takie, a siakie doświadczenie. Bo przecież jesteśmy tu, by poznawać siebie, doświadczać i różne kwiatki i inne bratki, żeby było w naszych głowach różowo.

Ale, miałam napisać o tym, jak rozmawiać ze Starą Duszą.

Włączam sobie jedną babeczkę, która wyjaśnia cechy osobowości starych dusz. Dobra, ona przynajmniej bawi się tworzeniem contentu na kanał, więc jest odczuwalna dobra energetyka tego filmiku. Niestety, w okolicach dziesiątej minuty zaczynam odczuwać w sobie wyraźny, wręcz agresywny sprzeciw. Dlaczego?

– Wszystkie dusze są równe! Wszyscy jesteśmy równi! – perorował Kędzierski, kiedy się podekscytował tym, że był, a teraz już nie jest głupi.

Ano właśnie. Wszyscy jesteśmy równi. A czas nie istnieje, a Wiek Duszy nie istnieje.

Wchodzę na – wydawałoby się randomowy – kanał Sławomira Majdy. No nie wiem nawet, kto zacz, pierwszy raz człowieka widzę na oczy i słyszę, no i… też nie czuję tego wewnętrznego sprzeciwu, jeśli idzie o podział wieku Dusz.

– W danym momencie dusza pokazuje się nam jako młoda i stara – mówi. – Bóg stworzył wszystkie dusze równocześnie, różnica jest tylko w tym, KIEDY one tu weszły.

Wow, olśnienie. To jest piękne, idealne i właśnie takie! Takie doskonałe i mądre. Dlatego że to jest prawda, to ja nie czuję sprzeciwu. Bo ja nienawidzę różnicowania ludzi, istot. Wszystkie Istoty Światła są sobie równe, więc Kędzierski miał rację w tym, że…

Gdy miałam jeden z pierwszych świadomych kontaktów z Duszą, to poczułam, że ona jest radosna. Ona chce przeżywać, cieszyć się życiem, a nie smęcić i inne patologie. Zdziwiło mnie to. Czego ona się tak raduje? Że się spotykamy? Że po prostu ją odczuwam?

Mówię o tym przyjaciółce, a ta na to:

– Bo to dusza.

Po prostu. Odczuwanie duszy to jest to. Dusza to jest osobny byt, coś o wiele głębszego, niż Serce, ale to się łączy. Nie można – tak jak medycyna rockeffelowska usiłowała zrobić – rozłączyć jednego elementu z drugim. Dusza, serce, mózg. Istota jest wszystkim, to najważniejsze. To tylko w tym wymiarze, w tym świecie, w takim a nie innym typie odczuwania wydaje nam się, że jest jakaś specjalna różnica między tym a tamtym. A figa z makiem.

No, ale wracając do Duszy…

Bo miałam pisać o rozmowach z Duszą, prawda?

Ale co to ma wspólnego z pisaniem, tworzeniem, byciu człowiekiem? Zdaje się, że ma mnóstwo, bo nasz rozwój wewnętrzny bardzo, ale to bardzo wpływa na pisanie i to pozytywnie. Słyszałam nawet, że będąc artystą nie można się wewnętrznie NIE rozwijać. Ale to tylko narracja.

Jedna z wielu narracji przecież.

Tak samo jest z narracją o tym, że wiek duszy to bzdura i jednocześnie nie jest bzdura. Powinniśmy wybierać to stwierdzenie, które odczuwamy i to tylko tyle. Zaraz Ci zapodam dwa ważne filmiki, niestety nie mojego autorstwa, które pomogą znaleźć lepszy kontakt z Duszą, bo, ale, wróćmy do tematu narracji, bo to będzie mnie później męczyć, jeśli tego teraz nie napiszę.

Moim zdaniem narracja o wieku duszy to narracja EGO. Ego różnicuje, ocenia. Dzięki ego można łatwiej cierpieć.

– No i tak się zastanawiałam nad tym – mówiła mi przyjaciółka Asia – i doszłam do wniosku, że ego powoduje cierpienie.

I tu jest pies pogrzebany. Jeśli będziemy o sobie myśleć jako o „starej duszy”, to może nam wjechać ego, możemy być buńczuczni, bo możemy myśleć, że pozjadaliśmy wszystkie rozumy, a zresztą ezoteryka mówi nam, jacy jesteśmy w takim, a takim przypadgu, więc to musi być prawda! Tyle tylko, że zawsze, kiedy bawimy się na poziomie ego, to zawsze coś musi klapnąć. Upadek bywa bolesny, bardzo nawet. Natomiast jeśli będziemy o sobie myśleć jako o młodej duszy, to możemy być gorsi, możemy czuć się niedowartościowani i wymuszać na sobie akceptację siebie, bo przecież trzeba. I proszę, to także są reakcje pełne cierpienia, to są reakcje, które wzbudzają w nas dyskomfort, a tymczasem ego w nas się cieszy, klaszcze i skacze z radości, wołając pewnie przy okazji „cierpisz, cierpisz!”.

No więc można pogratulować Kędzierskiemu, że wreszcie poszedł po rozum do głowy i… a, nie.

Bo widzisz, ocenianie i osądzanie to także kwestia ego. Jest poważna różnica między jednym a drugim, ale o tym po kropce. Dobra, więc jesteśmy po kropce i ocenianie może być mądre, głupie czy nijakie – chodzi o to, by nie wbijać noża w plecy jakiejś Istoty. W ocenie sytuacji zawierają się jakieś fakty i chociaż nie możemy być w pełni obiektywni, bo obiektywność nie istnieje, to jednak możemy oceniać, analizować sytuację z perspektywy dobrej energii. Dobrej, czyli nie agresywnej. Osąd z kolei to już jest agresja. To już ciśnienie „a bo ty jesteś zła, bo cośtam, bo bordeline”. Wszystko pięknie, ale po co to? Czy zmienisz sytuację? Czy masz na to wpływ?

To nie moja sprawa, czy kopuła istnieje, czy Plejadianie są. To znaczy moja sprawa, jeśli kopuła istnieje, ale dopiero wtedy, kiedy faktycznie ona rąbnie i będzie widać czarno na białym konsekwencje. Dopóki jednak to się nie zdarzyło, dopóty mnie to nie obchodzi, a w ogóle to jest tak samo jak z kształtem Matki Ziemi. Ona ma w czterech literach to, jak my ją widzimy, bo dla siebie jest wielkim, potężnym i pięknym duchem. Natomiast my się przejmujemy, czy jest płaska, czy okrągła, czy może kwadratowa. A czy to na nasz świat wpływa w jakiś sposób? Nope, więc po co krążymy wokół tej historii? Bo czujemy, że coś jest nie tak? No, może, ale to może warto się zająć swoim wnętrzem.

Nie jest ważne, czy jesteśmy Starą, Młodą czy jakąśkolwiek inną Duszą. Ważne jest to, jak siebie przejawiamy, jak ona w danej chwili chce się przejawiać, bo zbiera doświadczenia, bo ona chce to robić. I dlatego rozmowy z nią będą… takie jakie będą. To od nas zależy, w jaki sposób zechcemy z nią rozmawiać. Dusza to po prostu takie coś, z czym możemy się kontaktować na swój sposób i nie musimy filozoficznych, pedagogicznych czy socjalistycznych rozwiązań wprowadzać po to, byśmy się z nią rozumieli.

Jak się więc kontaktować ze swoją duszą? Normalnie – wołać, mówić do niej i… medytować.

Myślę jednak – to znaczy tak wynika z mojego doświadczenia – że żeby najpierw skontaktować się z Duszą, to warto wejść w Serce. Serce to łącznik z Duszą, więc na jedno wychodzi. No, prawie. To nas w sumie mało powinno obchodzić, bo wszystko zadzieje się naturalnie, zgodnie z takim procesem, jaki powinien zajść, gdy wyrazimy na to chęć, taką wolę.

Dla ułatwienia więc w przestrzeni powstały takie dwa filmiki, ale. Zacznę od tematu Starej Duszy, bo odbiegłam, a myślę, że uświadomienie sobie takiej sprawy pomoże ominąć jakieś dziwne wpadki do ego.

A teraz rozmowa z Sercem, ze swoim wnętrzem nagrana przez znaną w świecie ezo Dorotkę. Polecam, bo ona jest rzetelna i nikogo nie wali w oczy, tylko mówi prawdę, choć – jak to często bywa – prawda może nie być wygodna. No, ale to nie jest ten temat.

A rozmowa z Duszą… cóż, muzyka. Tak, poniższa muzyka bardzo wspomaga łączność z naszą kochaną Duszą. Polecam, bo sama stosuję.

-19-

To opowiadanie przeczytały tylko trzy osoby. Wysłuchało jednak więcej, bo powstało ono na zaliczenie przedmiotu w ramach studiów. Choć konwencja fantasy, to zawiera w sobie ważną informację. Miłego czytania 🙂

FORMUŁA

Asi, która nauczyła mnie czarować

– Mistrzu, Mistrzu! – zawołała, biegnąc przez plac zamkowy. Jasne włosy falowały na wietrze, a zielona suknia szeleściła. Zdyszana, dopadła maga. Był stary, posiwiały i zakryty płaszczem i kapeluszem. – Nie rozumiem, dlaczego ludzie muszą cierpieć! Dlaczego nie mogą przeżywać dobrych rzeczy, tylko wciąż im się przytrafia coś złego! Ja nie chcę! – potrząsnęła głową, a w oczach miała łzy.

– Dziecko – westchnął ciężko, kładąc dłoń na jej małej twarzy. – Ludzie po prostu nie znają prostych zasad, których cię uczę.

* * *

    Znad urwiska widać było wszystko: wysokie, ciemne lasy skrywające demony; opuszczone wioski; a przede wszystkim, biało-szafirowy zamek, rozciągający się wzdłuż tak, aby ludzkie oko szukało jego zakończenia, i nie znajdowało. Iluzja? Nie, tym razem była to budowla z kamieni, stworzona przez orków, przejęta przez elfów, i znowu zdobyta przez orków, ale Nailleen to nie interesowało.

    Stała nad przepaścią i patrzyła w górę. Duże, ciemne chmury nie napawały optymizmem. Zaciskała pięści.

    Uda się, prawda? – chciała sobie odpowiedzieć: TAK, ale zamiast tego poczuła gulę w gardle. Może się uda…

* * *

– Nailleen – powiedział mag, kucając – kupię ci ciasteczka, a ty mnie posłuchaj. To jest ważna lekcja, i zawsze o niej pamiętaj… nawet jak w to nie wierzysz, dobrze?

    Pokiwała głową. Już się nie mogła doczekać ciasteczek posypanych kandyzowanymi brzoskwiniami!

* * *

    Z orkowego zamku wystrzeliło światło. Kobieta się skrzywiła i zaklęła, ale dla potomnych zostało to ocenzurowane w kronikach. Zamiast tego kronikarze przeszli do kolejnej sceny, w której wyciągała rękę i prosiła swojego wielkiego, białego smoka o przybycie.

    Musi się udać.

    Mistrzu, uda mi się!

    Jaka jest pozytywna cecha tego starcia? To, że mogę się sprawdzić! Tak! Moje moce i Ejliven jesteśmy sprawdzani!

    Na niebie pojawił się wielki, biały kształt. Miał gruby tułów, ale szyja i ogon były cienkie, niemal niknące w ciemności. Smok warknął i runął na zamek.

    Nie zdążył.

    Z orkowego zamku wystrzeliła istota, ale trudno było to coś nazwać smokiem. A jeśli już, to mocno zniekształconym, zniszczonym i pełnym ran. Z boków lała się bliżej niezidentyfikowana ciecz, a z tego, co miało być gardłem wydobywał się przeszywający, ostry ryk.

    Nailleen zacisnęła pięści. Teraz pozostało jej tylko czekać.

    Wzmagał się wiatr, a ciemnych chmur przybywało.

    Na niebie tańczyły dwa kształty: jeden biały, drugi czarny.

    Huk. Jęk. Trzask.

    Coś spadło, a ona jedyne co, to mogła zakryć głowę i się skulić, by i jej nie dopadło.

    Cisza.

    Odwróciła się. Serce biło jak dzwon i z rozszerzonymi źrenicami spojrzała za siebie, na ziemię.

– Nie! – szepnęła i pobiegła prosto w stronę białego kształtu, który wił się, próbując zepchnąć z siebie atakującą istotę. Smok kobiety był cały w ciemnoczerwonej posoce, a jedna z nóg wyglądała na złamaną.

* * *

– Mistrzu, a co, jeśli nie zdążę się ustrzec przed katastrofą? – zapytała, zajadając się ulubionym smakołykiem i oglądając jarmark.

    Mag westchnął ciężko:

– Weź głęboki oddech. Wdech, wydech. Poobserwuj. A potem, w takim stanie, powiedz Formułę. Aż do skutku, z tym, co czujesz. Pamiętaj, by było w tym jak najmniej przerażenia, a jak najwięcej spokoju. I nawet jeśli się nie uda…

* * *

Ale się uda!, pomyślała zrozpaczona Nailleen i zamknęła oczy. Obserwowała przez chwilę oddech, to, jak jama brzuszna pracuje.

    A potem wypowiedziała formułę.

    Wszystko jest iluzją.

    Dziękuję sobie, że potrafiłam stworzyć tak doskonałą iluzję śmierci Ejlivena, że prawie w to uwierzyłam.

    Dziękuję swojemu wewnętrznemu Stwórcy, że potrafił stworzyć tak doskonałą iluzję śmierci Ejlivena, że prawie w to uwierzyłam.

    Dziękuję iluzji śmierci Ejlivena, że jest tak doskonała, że prawie w to uwierzyłam.

    Otworzyła oczy.

    Czuła spokój.

    Biały smok ryknął, a czarna istota poleciała w górę. Trzęsła się i ryczała.

    Ejliven warknął i stanął na nogi. Racja, ból w mojej nodze to tylko iluzja, dzięki.

    Kobieta pokiwała głową.

    Ejliven otworzył paszczę i wyleciał z niej duży strumień czerwonego światła. Prosto na ciemną istotę, która wrzasnęła i zafalowała.

    A potem cisza i spadający popiół.

– Jest! – krzyknęła z radością Nailleen i podbiegła do smoka, wtulając się w niego.


-18-

Kiedy zrozumiesz, kim jesteś zmieni się wszystko

Jakaś grupa dla fanów fantastyki i pisarzy tejże w internetach. Członków sporo, sporo także opinii, komentarzy i zapytań „jak lepiej”. Pada sztandarowe wręcz pytanie o self publishing, vanity i redakcję powieści. Jak się można było domyślić, większość odpowiedzi brzmiała w tonie „vanity?! nigdy! Redakcja obowiązkowa!”. Ale w tym tłumie wybrzmiała też pewna nietypowa reakcja – pisarki, której nie kojarzę, ale która miała pipkę, by się przyznać do tego, w jaki sposób traktuje swoje historie.

– Redakcją sama się zajmuję – napisała.

I nie wiedziała chyba kobieta, że NA TEJ GRUPIE, W TEJ SPOŁECZNOŚCI popełniła samobójstwo. Oczywiście, niemal 99% reakcji na jej komentarz to „śmieszne”. Czy rzeczywiście powinnam się z tego śmiać, skoro nie czytałam jej powieści? Ani jednej, nawet okładki nie widziałam. Ale komentarz był napisany w sposób ABSOLUTNIE poprawny, więc do czego można by było się przyczepić? A i owszem, w tekście na kilkadziesiąt stron możliwe są błędy. Inna rzecz, że nawet sam autor jest w stanie je poprawić, jeśli jest perfekcjonistą i jeśli da czas na odleżenie się powieści. Niemożliwe? A jednak, w Twoim tekście tak naprawdę nie było czysto redakcyjnej roboty, co najwyżej – a i też dyskusyjnie – można by było wziąć w obroty pana korektora. Oczywiście, jeśli weźmiesz delikwenta, który robi fachową robotę, to ten może się ze mną nie zgodzić i powiedzieć „a to i to i to do zmiany”. No, wedle życzenia… czy też raczej pozwolenia. Jednakże w tym momencie chciałam tylko zauważyć, że ludzie ją masowo skrytykowali za to tylko, że przyznała, że nie korzysta z redakcji. A jednak, na dzień dzisiejszy doskonale to rozumiem. Mało tego, ona wyraźnie napisała o REDAKCJI, a to jest zupełnie inna praca, niż KOREKTA. Ale o tym za chwilę… o ile nie zapomnę.

Bo zanim przejdę – zapewne jeszcze raz, ale dobrze, by w tym tekście to wybrzmiało – do różnic między tymi dwoma fuchami, to chciałam Ci opowiedzieć o pewnym wydarzeniu, które mnie wkurwiło. Tak, wprost i dosadnie wkurwiło. Najgorzej, że sama sobie to zrobiłam, ale po kolei.

Pierwsza narracja

Jak zapewne wiesz, współpracowałam z księgarnią samowydawcy.pl, gdzie wystawiłam swoją książkę na sprzedaż. Powieść tam się kompletnie nie sprzedaje, ale nie mogę się doprosić o to, by zdjęto „Agafe”. Wiem, że współpraca z nimi nie ma sensu ze względu na zbyt duże różnice w energetyce i postawie do sprawy. No, ale to pewnie sprawa do przełknięcia i rozwiązania.

Gdy w zeszłym roku zaczęłam z nimi współpracę zrobiłam to na zasadzie mocnej, ostrej niepewności siebie. Naprawdę, nie wierzyłam ani w siebie, ani w to, że jestem twórcą, ani w powieść. Można by powiedzieć, że nastawienie godne porażki. Powiedzmy sobie wprost: mój umysł zaczął wymyślać, że redakcja, że współpraca z osobą od składu i tak dalej. Tysiące powodów, dla których „Agafe” nie byłaby doskonała. Ale z jakiegoś powodu tylko ja miałam taki problem. No dobrze, problem mieli także recenzenci, którzy mam wrażenie nie zrozumieli powieści. Bo widzisz, to nie jest przypadek, że „Agafe” podoba się tym osobom, które kupiły ją „za ile czujesz” i tym, którzy ją dostali. Ona tak ma. I co więcej, to są osoby dojrzałe, to są osoby oczytane i to są osoby, które potrafią wyjrzeć poza sam czubek własnego palca.

– Ego ci wjechało, kochanie – powie randomowy czytelnik, uśmiechając się złośliwie i wskazując wprost na powieść Katarzyny Michalak. Ha, ta to ma pipkę. Pisze i ma wywalone na krytykę, ale pisze i ma odbiorców, fanów. Czyżby ze światem coś poszło nie tak?

Kiedy zrozumiesz, kim jesteś, wszystko się zmieni

No więc powtórzę to jeszcze raz: dałam książki na sprzedaż w momencie, kiedy nie czułam się władczynią swego życia. Ba, czułam się zjechana i miałam na karku licencjat. Oddech tego egzaminu czułam na sobie jako parzący dotyk i chciałam, by to wszystko zakończyło się jak najszybciej. Nie miałam więc czasu roztkliwiać się nad sobą. Całe szczęście, chociaż w głębi siebie czułam się jak siedem nieszczęść. Czasem po prostu człowiek ma w sobie zbitego psa, a wychodzi on właśnie przy okazji, kiedy pokazujesz coś światu i… co? I wszystkie strachy, lęki wychodzą na wierzch, jakby chciały się skonfrontować. A wiadomo, że działanie ze strachu nigdy nie kończy się dobrze. Mało tego, nie można oczekiwać sukcesu, gdy uważasz siebie za debila i inną życiową ofiarę.

Wielu chciałoby, bym siebie niszczyła, krzywdziła, wyzywała i miała za totalnego idiotę, nieporadnego życiowo. Ego – moje własne – także by pewnie tak chciało, wszak uwielbia sado maso. A jednak, nie chcę powtarzać tej samej historii. Bo właśnie, jestem po latach jej ciągłego używania i co mi to dało? Absolutnie nic, nic oprócz cierpienia.

– Wstań rano, spojrzyj w lustro i odpieprz się – brzmi znana internetowa maksyma autorstwa kogoś, kogo nie pamiętam, ale zapisała się w pamięci. I tak właśnie należy postępować na każdym poziomie wobec siebie. Co na zewnątrz, to i wewnątrz.

Wewnętrznie jesteśmy doskonali tacy, jacy jesteśmy.

Więc zaczęłam sprzedawać „Agafe” z pozycji ofiary, z pozycji siedmiu nieszczęść. Jak więc mogłam się spodziewać, że to będzie się w tej księgarni sprzedawało? Już pal licho, że mało co zajmowałam się promocją i mało co jeździłam na tzw. Targi Książki. To tak czy siak nie mogło się udać.

– Zaczynam czytać „Agafe” – powiedział mi właściciel księgarni.
I zareagowałam tak „meh” na to. Ale po prostu dlatego, że nie miałam sił. Po prostu dlatego, że czerwiec, a w lipcu egzamin. I jeszcze dlatego, że ten zbity pies we mnie się odzywał. Z jakiegoś powodu czułam się bardzo, bardzo nieszczęśliwa.

Zmiana narracji

Już po egzaminie. Uff, mogę zająć się promocją książki. Oczywiście, w księgarni nie szło. Rzecz jasna, zajęłam się tworzeniem życia na nowo, bo przecież pewien jego etap miałam za sobą. Więc może by tak pójść do pracy? Założyć firmę? Tik toka?

A, czas wreszcie wrócić do rozwoju duchowego, mojego ulubionego tematu. No bo przecież warto rozwijać wnętrze, wszak to co wewnątrz, to na zewnątrz. Jeśli się więc człowieczyna martwi o pieniądze, to raczej za bogaty nie będzie.

Ale ja tu nie o pieniądzach miałam przecież. No, może troszkę. Wszak „Agafe” do dnia dzisiejszego jest w tamtejszej księgarni, wisi na stronie i jeszcze mam za sobą live’a na ten temat. Super.

Tylko w tym temacie wciąż był jakiś taki… zbity pies. No, przyczepiłam się do tego sformułowania, ale ono najlepiej oddaje stan mojego ducha wobec sprawy. Może to kwestia tego, że gdy miałam live’a i gdy była na powieść promocja, to nikt nie kupił? Tylko że nie do końca – wcześniej także wołałam o promocję do szefa księgarni i nic z tego nie wyszło. Hmm, no cóż, może jeszcze kilka razy do niego zagadam i postaram się coś zrobić w tej sprawie…

Aż przyszła konkretna informacja.

To nie zadziała, bo energetyka zupełnie inna.

Piszę więc do faceta, żeby mi odesłał książki. Po co mają u niego siedzieć, jak się tam nie sprzedają? Co prawda to tylko dziesięć egzemplarzy, ale widzimy po półkach, że nawet dziesięć książek zajmuje trochę miejsca.

Podeszłam do rozmowy delikatnie. Że się nie sprzedaje, że recenzja nie taka i proszę o odesłanie.

I nastąpił wybuch.

Najpierw z jego strony, bo że tak powiem – zapoczątkował reakcję.

– Sorry, ale to bardzo słabe wydanie książki, w przyszłym roku już takich książek nie będziemy przyjmować.

No ok, informacja poszła w eter, ale… co z tego, jeśli po tej informacji nadal nie mam u siebie tych dziesięciu egzemplarzy? Jest to bez sensu. I ja rozumiem, że facet może mieć milion spraw na głowie, ale skoro ta książka nie podoba mu się i uważa ją za słaby produkt, to po co ją trzyma w sklepie? No i jeszcze jedno – skoro proszę o odesłanie, a nie krytykę, to chyba mógłby to zrobić? Przecież każdy z nas widzi czarno na białym, jak sytuacja się ma.

Tylko że nagle, po jakimś miesiącu od rozmowy, mój wewnętrzny zbity pies postanowił wstać i warknąć. Wściekle, ostro i pokazując kły.

Jak on mógł tak powiedzieć?
A, no tak. Zgłosiłam się do niego z pozycji lęku i ofiary, więc mógł. Brawo Olu, czy mogłabyś zakończyć tę historię raz na zawsze? To kompletnie nie służy, a powoduje tylko niepotrzebne cierpienie.

Bo przecież nie jestem psem do bicia.
Bo przecież widzę po ludziach, że książka im się podoba. Ale to ludzie, którzy są wewnętrznie dojrzali, bogaci i dostrzegą w historii coś więcej, niż błędne przestawienie zdania.
Innymi słowy, zaczęłam się skupiać na tych odbiorcach, którzy biorą sobie tę historię do serca, a przecież jest ich wielu. I wiem, mam w sobie ogromne przekonanie, że ci, którzy ją kupią „za ile czujesz” lub dostaną w prezencie, to im się zawsze powieść spodoba. Z jakiegoś powodu tak to działa, ta historia chce tak mieć. I mi się to podoba, bo przecież nie jest opowieść łatwa i przyjemna, choć z pozoru może taka być.

To jedno.
Ale jest jeszcze drugie, o wiele ważniejsze.

Mój pies wstaje z miejsca, w którym padł. Ten pies prostuje się godnie i przybiera postawę wojownika, psa dumnego i takiego, który potrafi stanąć na wysokości zadania, gdy zajdzie taka potrzeba, gdy zajdzie taka przeszkoda.

Dlaczego ten wkurw akurat mi przyszedł tyle czasu po jego wypowiedzi? Wszak wypowiadał się z miesiąc, półtora temu.

Ja wiem.

Wewnętrzna narracja mi się zmieniła.

Wciąż jest w fazie budowania, wciąż jest w fazie uświadamiania sobie. I może to jest łatwe zadanie, a może nieco trudniejsze – lecz w kontekście „Agafe” jest chyba tym, co wpierw zacznie się realizować.

Człowiek posiada w sobie cząstkę Boga, czy też raczej Światła. Światło, Źródło – to jest w każdej istocie, to jest może szczególnie w człowieku. W każdym razie, Boże Dzieci, Dzieci Światła, nazywamy siebie tak nie dlatego, że mamy ego jak stąd do Marsa, tylko dlatego, by pamiętać, kim jesteśmy.

Cząstką Światła, cząstką Źródła, dzięki któremu, przez które to Źródło, Światło, Bóg – jak zwał, tak zwał i nie chodzi o jahwe – przeżywa, doświadcza. Świadomość bawi się w swoim wielkim, złożonym umyśle, świadomość przeżywa, uczy się, jest ciekawa. W ten sposób żyje. Oczywiście dla naszego umysłu jest to zbyt skomplikowane.

Ale jeśli Źródło potrafi tworzyć, to i człowiek potrafi.

Człowiek jest twórcą.
Swojego świata.
I jest to bardzo, bardzo dosłowne.
Nie chodzi tylko o to, że jak zdasz egzamin licencjacki i zaczniesz robić karierę w korpo, założysz rodzinę i będziesz szczęśliwym człowiekiem z dziećmi, to ustabilizowane życie, jakie sobie stworzyłaś, to po prostu coś, nad czym dzielnie pracowałaś.

Opowiem Ci o 1997 roku. Nie, nie tym związanym z wodą i Wrocławiem. Przenosimy się do USA, Kolorado, gdzie naukowcy spojrzeli na wyniki odnoszące się do struktury Ziemi i zrobili wielkie, potężne oczy.
– Ziemia się spłaszcza! – obwieścili. Głupi Amerykanie, wykryli, że Ziemia się zapada i przyjmuje płaską strukturę. No, jak oni tak… a nie, czekaj, mamy 2022 i zaczyna się robić coraz dziwniej.
Tym razem Polska, rządowy portal. Pewna naukowczyni z państwowej uczelni dostała grant na zbadanie… płaskości Ziemi. Głupia ta władza, takie bzdury chce badać? No, tyle że nie ona pierwsza.
Tyle że Matka Ziemia ma zupełnie gdzieś, jak ją widzimy. Ona jest dla siebie bardziej takim duchem. Natomiast ta rzeczywistość z punktu widzenia fizyki kwantowej jest holograficzna. A każdy z nas tworzy swój świat. W dosłowny sposób. W o wiele bardziej skomplikowany, niż pójście na studia i rozpoczęcie kariery zawodowej.
– Odkryli Amerykę – skomentowała przyjaciółka. – Przecież wiadomo, że jak dużo ludzi uwierzy, że Ziemia jest płaska, to tak będzie.

Mamy w sobie historie, które chcemy przenieść na papier, na zewnątrz. I bardzo dobrze, czemu nie dzielić się nimi z innymi? To przecież coś pięknego, sprawiać uśmiech na twarzy innych. Ale jeśli nasza taka prosta kreacja objawia się na zewnątrz, to można ją uznać za symbol dla umysłu.

Symbol oznaczający: JESTEŚ TWÓRCĄ SWOJEGO ŚWIATA.

Oznacza to, że świat będzie odbijał wszelkie Twoje przekonania. Coś w stylu lustrzanego odbicia. Oznacza to także, że możesz wszystko. I jeżeli ja bym chciała mieć dużo odbiorców, ja bym chciała mieć dużo wspaniałych opinii w internetach o „Agafe” to mogłabym je wykreować. Ale tylko wtedy, gdy będę miała w sobie przekonanie, że ta historia zasługuje na to, że jest piękna i że warto, by świat ją bliżej poznał, bo jest taka dobra. Czyli z perspektywy psa szczęśliwego, który sobie hasa po ogródkach.

Kiedy zrozumiesz, że jesteś twórcą swojego świata, to wszystko się zmieni.

-17-

Nie pamiętam, czy już pisałam o rodzajach wydawnictw. Jednak jest to istotne, bo nadal – mimo że na rynku wszystkie formy są od dłuższego czasu, czyli kilkudziesięciu lat – niektórzy popełniają szkolne błędy. Ha, nawet nie szkolne, bo w żadnej szkole nie opowiadają o tym, ale do rzeczy.

VANITY – wydawnictwo-krzak. Znaczy, powinno się kojarzyć z krzakiem, bo bierze pieniądze i co prawda, robi to, co zwykle zawiera umowa, ale nie do końca. Dobrym przykładem jest Novae Res, które przez lata było królem sceny. Żądało 10 tys. od autora, a ten na końcu otrzymywał druk i… no właśnie, czy otrzymywał to, co powinien? Kwestia bardzo dyskusyjna, ale im później, tym lepiej. Na początku było fatalnie wręcz, bo jeśli redakcja istniała, to w opłakanym stanie. Za to bez wątpienia istniała jakaś forma reklamy i bez wątpienia druk bywał dobry. Blogerzy dobrze wspominają współpracę z Novae Res, bo dawało książki do recenzji każdemu, bez wchodzenia w kwestie statystyk strony. Obecnie zapewne się to zmieniło, bo wydawnictwo to zmieniło trochę koncepcję działania. „Najlepsi” otrzymują wydanie swojej książki za darmo, czyli można powiedzieć: prawie. Prawie funkcjonuje tak, jak tradycyjne. Ale mimo to większość autorów nadal nie jest znana szerokiemu gronu, udaje się to nielicznym. No właśnie, bo powiedzmy sobie szczerze: nie wszyscy osiągają sukces, a większość traci pieniądze i się frustruje, bo ich czytelnicy znajdują w książkach brutalne błędy, które są brakiem poprawiania błędów w tekście. A co do reklamy… cóż, no i właśnie, moim zdaniem nie jest łatwo ją zrobić, gdy chce się zainwestować w vanity, bo widzisz, właśnie to jest spadek po Novae Res: blogerzy współpracowali z tym tylko dlatego, że nie było wymagań, czytelnicy już się skapnęli, że jakość książek często fatalna, a opinia idzie w świat. W związku z tym nie ma co się spodziewać, że odbiorcy nagle się rzucą na książki wydawane przez Novae Res, a tym bardziej przez vanity. Smrodek zostaje na zawsze, bo w internetach nic nie ginie. No chyba, że robisz dramę na jutubie, to wtedy jest jakaś szansa, ale to inny temat.

Generalnie, moja opinia jest taka, że jeśli ma się coś zyskać przez publikację, to najprędzej będzie to w wydawnictwie tradycyjnym lub przez self publishing.

WYDAWNICTWO TRADYCYJNE, czyli takie, u którego żebrzesz o wydanie powieści. I w dodatku niewiele z tego masz, jak to się wydarzy. Za to tu nie ma smrodku, bo takie firmy wypracowały sobie miano świętych i bardzo rzetelnych. Innymi słowy, jeśli chcesz mieć na starcie dobrą opinię, to wal właśnie tu. Inna sprawa, że często musisz długo czekać w kolejce, a jak już się trafi, to umowa może nie być świetna. Trzeba uważać z tym fantem, ale… widzisz, przez lata uważałam, że ja bym chciała w takim wydawnictwie, ale mnie na to nie stać, bo samoocena. Dziś uważam, że nie chcę być w wydawnictwie tradycyjnym, bo umowa plus -ja tam nie pasuję. Uważam, że moje historie to historie, które wydawnictwa najchętniej by ocenzurowały, a sama opinia świętego to taki trochę stereotyp. A i czytelnicy sami zauważają, że jakość redakcji spada na łeb na szyję, mniej się szanuje słowo pisane, ale to nieważne. Problem jest też taki, że bywają przypadki – i to zapewne sporo takowych jest – że wydawnictwo tradycyjne wcale nie oferuje jakiejś jobczej reklamy autora. Bo tak, żeby być znanym, to trzeba zapłacić za promocję. Tak zresztą zrobiła Bonda, może wzięła pożyczkę, ale na pewno wydała gruby hajs na agencję marketingową. Wow, pomimo tradycyjnego wydawnictwa zdecydowała się na dodatkowy ruch. I to był bardzo dobry ruch strategiczny, bo teraz jej łatwo i jej nazwisko jest znane. Ogólnie, trzeba albo się znać na promocji, albo mieć całkowicie na nią wyjebane i robić drobne ruchy w tej sprawie, albo… mieć zajebistą książkę, która będzie jak „Zmierzch”, ewentualnie produkcje Katarzyny Michalak. Dobra, dobra, koniec tego dobrego, zmierzamy do mojego ulubionego konceptu wydawniczego, który to koncept wymaga najwięcej, ale też daje najwięcej frajdy.

SELF PUBLISHING – czyli publikujesz samodzielnie. Zajmujesz się sama załatwieniem korekty, redakcji, składu i druku, i reklamy. Oczywiście do wszystkich tych cudów możesz wynająć speców, a właściwie do redakcji czy korekty wypadałoby, by ktoś inny przejrzał sprawę. Ale poznałam przypadek, gdy dziewczyna całkowicie to zlała, ale… czy to źle? Może jej teksty były bardzo dobre po prostu, a ona ma znakomitą pewność siebie. Uch, może zostawię to na inny wpis. W każdym razie, w self publishingu musisz mieć twardą jak stalagmit dupę, ale też masz z tego powodu mega frajdę, bo otaczasz się przygodą. Przygodą, bo poznajesz ludzi, bo zarabiasz, bo pracujesz nad projektem, a w ogóle to nie masz żadnych ograniczeń. Oprócz wyobraźni. I na początku self publishing w Polsce nie był odbierany zbyt dobrze, ponieważ mylił się z vanity, a też nie było takiego środowiska, które by się wymieniało między sobą doświadczeniem. Niestety, środowisko to… nawet po złożeniu się w kupę jest środowiskiem wzajemnej adoracji. Dlatego też zdecydowałam się na out, ale to nie znaczy, że zrezygnuję z self publishingu. Popełniłam błędy? Z mojego punktu widzenia wydaje mi się, że nie. Ale to opowieść o czym innym.

Ważne jest, byś zrozumiała, że każda z tych form jest dobra, jednak nie każda. Tzn. jeśli chodzi o samo doświadczanie, to nawet jeśli wybierze się vanity, to to będzie dobre. Jednak vanity zwykle nic nie robi, a twórca ma w większości poczucie zmarnowanych pieniędzy. Dlatego, jeśli już się chce wydawać pieniądze, to albo jak zrobiła Bonda – czyli na jobczą promocję w mediach – albo… no właśnie, w self publishingu także wydaje się pieniądze na promocję. Wniosek? Miej wyrąbane, a będzie ci dane :).

-16-

NIEOPUBLIKOWANE #1INTYMNOŚĆ

Wymyślamy najróżniejsze argumenty, by nie podzielić się z innymi swoimi tekstami. Jednym z nich jest intymność. Treść zbyt osobista, treść mocna, a w ogóle kto to zrozumie, to w końcu historia tylko dla mnie, prawda?

Nieprawda, ludzi żyjących za 100 lat nie będzie obchodziło, czy pisałaś dla siebie, czy też nie. Jeśli coś jest spisane – zwłaszcza w dzisiejszych czasach – to jego szansa na ukazanie się w druku wzrasta zwłaszcza po tym, jak autor umiera. Daleko szukać nie trzeba, choćby taki Tolkien. Z kolei Prattchet doskonale o tym wiedział, gdyż kazał wszystkie notatki i spadki po sobie spalić. A kontynuować Świat Dysku mogła jego wnuczka, ale najwyraźniej czuli, że to już nie do końca to. Tak czy inaczej, kogo obchodzi, dla kogo została spisana historia?

Czyżby emocje w niej zawarte zbyt bolały?
Czyżby zbyt dużo siebie wrzuciłaś do tekstu?
Czyżby to taki prawie pamiętnik, a nie zwykły tekst?

Jeśli odpowiedziałaś trzy razy tak, to nadal jest to nieistotne dla przyszłych pokoleń. Emocje znikną wraz z kolejnymi zdarzeniami, a Ty się zmienisz, z kolei tekst – jeśli dobrze to rozumiem – tekst zawsze będzie swój, zawsze specyficzny, niezwykły, inny od reszty. Nie ma takich samych tekstów, chyba że ktoś ewidentnie robi plagiat, ale to inna rzecz, rzecz zresztą, która nie powinna się zdarzać.

Historie są różne, tak na zewnątrz – czyli na kartkach Twojej powieści – tak jak i wewnątrz. Pytanie tylko, czy wolisz słuchać swego umysłu. No, nie ma w tym nic złego, absolutnie. Ale ten czasem potrafi się nami bawić i wymyślać. Ach, przepraszam, to nie umysł, lecz ego. Ego, które weszło do umysłu i teraz rządzi.

Filozoficznie?

Ale pomyśl racjonalnie: jeśli ktoś weźmie za 100 lat Twoje pisanie, to czy to, co teraz przeżywasz będzie miało jakiekolwiek znaczenie?

Nie.

Więcej nawet, z reguły jest tak, że godzina – kolejna – nie ma znaczenia dla kolejnej godziny. No dobrze, może przesadziłam, ale przyznaj sama, że z reguły wczorajszego dnia nie ma co zapisywać w umyśle, postawić na piedestale. Dla ludzi z przyszłości to, co teraz przeżywamy będzie jedynie historią, o ile w ogóle ktoś o nas będzie jeszcze pamiętał.

Tak czy inaczej teraz chcesz się zatrzymać i powiedzieć: „ale jest teraz”. Teraz, znaczy tu: emocje, umysł, ty, ciało.

Zgadza się.

Ale czy nie dzielenie się z kimś tekstem tylko dlatego, że ten tekst jest DLA CIEBIE zbyt intymny to nie jest przypadkiem jakaś wymówka?

Wymówka, która ma Cię ochronić przed czym… bo ja nie wiem?

Powiedzmy sobie szczerze, teksty bywają takie, jacy ludzie go napisali. Szczere, fałszywe i piękne, i brutalne, i każde. Ilu ludzi, tyle tekstów, ile emocji, tyle pieśni, w każdym razie: teksty chcą się pokazać. Ich największym bólem jest to, że nie dochodzą do czytelnika.

Ale jak mają dotrzeć do czytelnika, skoro nawet nic nie robisz w sprawie?

Och, robisz… wiele, niewiele, to już inna sprawa. Jeśli coś robisz, to gratulacje. Jeśli nic nie robisz, to może tekst zaczyna Cię dręczyć? Ale dlaczegóż to miałby Cię dręczyć, skoro to intymność, Twoje wielkie emocje są w nim zawarte? Zbyt osobiste przesłanie, by można się było z nim podzielić z kimś innym.

Ale znowu zapytam: dlaczego? Dlaczego chcesz zostawić coś tylko dla siebie, skoro dzieląc się możesz sprawić nie tylko frajdę, ale również i lekcję innym osobom?

Och.

Zapomniałam, co miałam dalej napisać, wybacz, przeleciało sobie, może coś ważnego, ale czy ja do tego przywiązuję wagę? Absolutnie nie. Ale rozumiem – także absolutnie – Twoją wymówkę, wymówkę intymności. Tyle bólu, radości i różnych innych cząstek umieściłaś w tym tekście. Więc co Cię zatrzymuje… bo skoro już je tam wstawiłaś, to może by tak zrobić z tego jakiś pożytek? Zaraz powiesz, że mi się włączył tryb ratowania świata.

Ha ha – być może.

Ale jak mogę pozwolić, by dobra historia, szczera i emocjonalna została tylko dla mnie? Szczególnie, że chcę opowiadać historie, szczególnie, że każda z nich będzie dla mnie w jakiś przejmujący sposób ważna? No jak? Taką rozrywkę przegapić, pozwolić innym, by odeszli się smakiem? Toż to chyba swego rodzaju tortury, prawda? Zbyt mocne słowo? No może, szczególnie w kontekście, kiedy inni nie znają treści. Oni nawet nie wiedzą, że coś takiego, co Ty stworzyłaś istnieje. Więc dla nich nie ma tego problemu intymności. Tylko dla Ciebie on istnieje.

Że co? Że emocje? Że to brutalne, co teraz ode mnie czytasz? Och, że tak sobie stęknę i pozwól, że się zastanowię. Każdy tekst musi swoje przeleżeć. Po prostu. Wtedy emocje w nim zawarte może nie usychają, ale za to nasz mózg, umysł, ego w tym czasie znajduje sobie inne historie, inne narracje i dzięki temu może po jakimś czasie spojrzeć na tę jedną – podobno intymną – historię z dystansem. Tak zresztą jest najlepiej.

Ach, a Ty mówisz, że zawarłaś w tekście historię swojej traumy?

No i co, napisz to tak… ach, przecież już napisałaś, a zmiana imienia głównego bohatera nie wchodzi w rachubę, prawda?

To powiem Ci, co. Gdy umrzesz, ktoś weźmie wszystkie Twoje teksty i je opublikuje. I ludzie powiedzą, że to były wspaniałe, piękne i niezwykle prawdziwe historie, bo poruszające Serce i Duszę. Jeśli jest w tekstach zawarta prawda, to tym lepiej się z innymi podzielić tą treścią. A Twoje ego? Cóż, życzę, by nie robiło z tego tytułu problemów, co zresztą zapewne nastąpi, bo ego lubi wyszukiwać nowe i nowe opowieści dla naszego wnętrza.

-15-

Dlaczego złe książki są popularne, a dobre nie?

Jest sobie anegdotka z internetu, a brzmi ona tak: jakaś kobieta podeszła do biblioteki i trafiła na książkę, o której nigdy w życiu nie słyszała. Tzn. w czasach, gdy mało popularna była Sieć to raczej by nie zaskakiwało, w końcu obrót informacjami był słabszy. Ale pi razy oko od dziesięciu lat to raczej z internetów dowiadujemy się, że taka a taka powieść w ogóle istnieje, że tak powiem okrutnie: nie ma Twojej książki w internetach, Twoja książka nie istnieje. Ale wracając do anegdotki, pani się zdziwiła i pożyczyła powieść, bo skoro ją ruszyło, to trzeba sprawdzić. No i sprawdziła czytając. Była zakochana, zachwycona, to było dzieło może nie wybitne, ale bardzo dobre. I co zrobiła? Zwyczajowo sprawdziła w internetach i… niespecjalnie znalazła o niej informacje. W głowie narodziło się pytanie: dlaczego dobre książki nie są znane?

O czym Ci powiedzą internety

Zapewne mogłabym się pokusić o jakieś dane statystyczne czy inne cuda wianki z internetów. Problem polega na tym, że nie bardzo mam na to ochotę, a poza tym, wnioski, jakie są wyciągane z takiej, a nie z innej sytuacji ZAWSZE są takie same. Wśród najczęstszych wymienia się:

  • grupa docelowa dobrze zdiagnozowana, czyli odbiorcy mogą się identyfikować z bohaterami,
  • marketing, czyli reklama dźwignią handlu,
  • szczęście, bo nie każdy autor urodził się Rowling,
  • media, czyli niby mowa o marketingu, ale jednak nie do końca, bo chodzi o inne formy opowiadania. Już przecież nie raz i nie dwa bywało, że jakaś powieść stała się ikoną w popkulturze, bo została zekranizowana. Najlepszym przykładem jest proza Andrzeja Sapkowskiego. W latach 90′ przecież historie o Wiedźminie nie były jakoś turbo znane, fantastyka wtedy należała do niszowego tematu. Obecnie jednak każdy wie – nawet za granicą – co to jest Wiedźmin. A jego popularność zaczęła się od gry, czyli medium dość popularne, znane i lubiane. A „Diuna” Franka Herberta? Gdy do kin weszła jej ekranizacja, to wtedy nagle wszyscy zaczęli czytać to arcydzieło literatury światowej. Wcześniej książka ta była popularna, ale głównie wśród fanów fantastyki. Ja również zauważyłam, że przekładając „Agafe” (o niej na końcu) na komiks to ma jakieś… większe wzięcie.
  • masowy odbiorca nie ma wyrugowanego gustu – o czym wskazuje popularność różnych raczej mało intelektualnych rzeczy i mówię tu zarówno o Tik Toku, telewizji, jak i całym internecie, niezależnie od formy treści. Masowy odbiorca się nie zna na krytyce literackiej i ma wyrąbane na wady czy zalety powieści. On czyta bardziej „bo czuje” i „chce się odprężyć”. A perełki, jak wiemy, często zmuszają do takich, czy innych refleksji.
  • Lubimy seksy i przemoc, czyli sprzedaje się to, co najbardziej brutalne i pełne orgazmów. Widać, przykładów nie trzeba szukać w dalekiej krainie zwaną Italią, wystarczy spojrzeć na Netflixa, gdzie masz „365 dni: ten dzień” jako hit. Co prawda włosy się jeżą na głowie, a prawdziwi krytycy filmowi robią sobie z tego bekę na swoich kanałach głównie po to, by inni nie musieli cierpieć.
  • jeśli o czymś jest głośno, to znaczy, że ktoś albo zrobił mega skandal, albo… wydał mamonę, dużo mamony na promocję. Ba, czy wiedziałaś, kochana Królowo, że listy empikowe są ustawiane? Tak, tak, kupuje się miejsca na ich listach, żeby nie tyle książki się pięły w górę, ile właśnie – żeby było o nich głośno, by była reklama. Ale o marketingu już robię kolejny punkt, ach. No nic dziwnego, to naprawdę ważny temat. Aha, skandal pomaga w promocji. I można go właściwie zrealizować bez większych kosztów na nią, na przykład rwąc Biblię na koncercie, czy gdzie tam można.

Podsumowując tę sprawę – to jedynie kilka czynników, o których wszyscy wiedzą. I to działa, ale… jest jeszcze parę kwestii, o których internety raczej milczą.

O czym nie powiedzą Ci w internetach

Wprost mogę powiedzieć: o tym, jak to wszystko wygląda z punktu widzenia energetycznego. Niby sprawa błaha, ale z jakiegoś powodu to działa. Wydaje mi się, że poniższe wnioski są szczególnie istotne dla kobiet, bo w końcu chodzi o sprawy finansowe. Ale od początku.

  • Energia kobieca i męska

Każdy z nas ma dwa typy energii: kobieca i męska. Pierwsza odpowiada za transformację, za to, by cieszyć się życiem i ogólnie, jest istotna bardzo dla kobiet, bo kobiety w żeńskiej energii na przykład nie mają bolesnego okresu. Męska to energia prowadząca, ruch, kierunkuje, bardzo się przydaje, gdy chcemy prowadzić biznesy. Dlatego czasami widać, że bizneswomen to niestety ale stety kobiety, które mają w sumie, w sobie więcej z męskości, niż z kobiecości. To pozwala im osiągać sukcesy. Oczywiście, nie mówię tu o tym, że jeśli jesteś kobietą, to nie możesz zarabiać. Zwykle jest tak, że zarabiasz wtedy, gdy umiesz dobrze harmonizować energetykę, albo… właśnie – jestem na sto procent pewna, że mężczyzna u boku daje 1000+ do potęgi kobiecej, bo w jakiś sposób wspiera działanie, zarabianie swojej partnerki. Tylko widzisz, jeśli ja przebywam głównie w żeńskiej energii, to czasem bardzo ciężko coś mi zrobić, co pozwoli poprawić stan finansów. To nie wiem, czy można nazwać blokadą (raczej szukałabym innego opisu, ale to na kiedy indziej), ale sytuacja nie jest prosta, zerojedynkowa. Dlaczego skupiam się na energetyce żeńsko-męskiej, a nie opowiadam Ci o czakrach? Cóż, wykorzystuję do tego prawo uniwersalne: „wszystko jest iluzją. Plejadianie jednocześnie istnieją i nie istnieją, taka jest fizyka kwantowa”. Dopowiem jeszcze tylko, że choć harmonizacja czakr dała mi wiele, to ostatecznie i tak jestem w tej samej rozkminie, w jakiej byłam, czyli w fatalnych finansach. I czuję, że mężczyzna u boku wiele spraw by rozwiązał. A poza tym „jest tak jak myślisz”… ja myślę, że ja nie mam czakr, ja mam serce :). Ale dobra, bo wyszłam z tematu, a Ty pewnie chciałabyś wiedzieć, co dalej.

  • Wnętrze

Nie bez przyczyny powtarzam, że wiara w historię jest bardzo ważna. Gdy wydałam „Agafe” popełniłam jeden fatalny błąd. Jeszcze w nią nie wierzyłam. Ale dziś już mi przeszło i szczerze, potrzebowałam roku na to, by sobie uświadomić, że ta historia jest inna, jest niezwykła, jest wartościowa i nie dla każdego. I widzę, że gdy ktoś ją dostaje lub kupuje za tyle, ile czuje, TO JEST ZADOWOLONY. Więc powiem tak: jeśli negujesz swoją opowieść, to z miejsca jesteś przegrana. Powód prozaiczny: zakładając, że coś jest złe z góry zakładasz przegraną, z góry nastawiasz się na to, że nie pójdzie. Ale właśnie takie poglądy hamują w sukcesie. A potem jest coraz trudniej, bo powieść najlepiej sprzedaje się w dniu premiery i do trzech miesięcy. I trzeba ładować pieniądze w marketing, bo ten świat zbudowano na pieniądzach. Powalone, ale takie są fakty. Więc, jeśli Ty chcesz wydać własną powieść – w tej chwili nie ma znaczenia w jakim modelu wydawniczym – pamiętaj o tym, że warto siebie wspierać, a nie dokopywać sobie. Bo tylko wtedy możesz powiedzieć „moje nastawienie pozwoliło mi osiągnąć sukces”.

  • dobrze wybierz miejsce, w którym chcesz sprzedawać

Tutaj bez zbędnych filozofii, po prostu opowiem anegdotkę. Otóż, zdarzyło się to wtedy, kiedy zastanawiałam się, jak uruchomić sprzedaż „Agafe”, co było nie tak dawno temu. Współpracuję ze sklepem samowydawcy.pl, ale tam nie idzie sprzedaż. Rozmawiałam z właścicielem i on ma całkowicie męskie podejście. Podejście, przez które nie jesteśmy w stanie się dogadać. Dlatego myślę o wycofaniu powieści stamtąd, bo książka i tak się nie sprzedaje. Ale Źródło zadbało o to, bym znała informację, znała przyczynę tego stanu rzeczy.

I uwaga.

Energetycznie ja i on nie jesteśmy ze sobą kompatybilni, dlatego to nie idzie i nie może iść. To jak z pracą, dostajesz taką, z którą Twoja energetyka jest spójna. Proste? Zabójczo proste i co więcej, taka informacja nikogo nie krzywdzi, nie buduje narracji w stylu „a bo ja taka kiepska, to nie idzie”. I tego się trzymam. Wniosek więc jest taki, że powinnam powieść sprzedawać albo u siebie, albo u kobiety. Tak właśnie, w żeńskiej księgarni.

  • historia z Duszy

Jest dokument o niemieckim uzdrowicielu Brunie. On sam dawał wiele wskazówek, jak działa energetyka. Jedną z nich była odpowiedź na pytanie, dlaczego za uzdrawianie nie bierze pieniędzy, ani nawet o nie nie prosi.

Za coś, co jest ze Źródła nie można wymagać pieniędzy. Podejście romantyczne? Że co, że twórca nie robi z czegoś od serca i nie ma prawa zarabiać na tym?

Dusza to coś więcej, niż Serce, które także jest ważne, a ostatecznie wszystko jest jednością. Jednak przemawia do mnie teza, że historie ze Źródła nie zarabiają, bo są ze Źródła, z Serca, z najgłębszego JA. Co najciekawsze, ja mam argumenty przez „Agafe”. Ona się doskonale sprzedaje, jeśli jest narracja „jeśli czujesz, możesz coś przekazać”. Może mało to ekonomiczne, ale z drugiej strony jest to jakieś wytłumaczenie, dlaczego piękne historie są nawet nieznane szerszej publiczności. Poza tym, jeśli zadbasz o swoje wnętrze, to obfitość zawsze będzie Ci towarzyszyła. Ona będzie sama pukała do drzwi. Bo świat odpowiada na nasze wibracje, zatem świat odpowie Ci dostatkiem wtedy, kiedy… nie będziesz myślał o pieniądzach. Naprawdę. To działa.

  • kobiece wyzwania, czyli wyznanie dodatkowe

Widzę po kobietach, że prowadzą własne biznesy. I osiągają sukcesy. Ale ja chyba nie jestem typem bizneswomenki, ja jestem typem artysty. A to się ze sobą niestety gryzie i prawda jest taka, że czuję się jakaś taka… jakby wszystkie moje projekty nie idą, bo brakuje tego męskiego czynnika, prowadzenia. Mam wrażenie, że wtedy byłoby dużo łatwiej. Oczywiście, tylko prawdziwy mężczyzna sprawiłby, że bym rozkwitała w ten, czy inny sposób. No ale to takie myśli na boku….

-14-

Cóż, nie mogę brać pieniędzy za coś, co przychodzi ze Źródła – postanowiła dusza artysty widząc, że i tak z bajzlu życiowego wychodzi ta zasada. Wpierw była umoczona w brudnej, zamulonej rzece, ale teraz jakieś światełko wypłynęło na wierzch. Ręka wszechświata wzięła…

*

Dostała obuchem w głowę. Nie dość, że niedawno wyrwała się z rąk PTSD, to jeszcze teraz przygięło, przygniotło wszystko. To takie uczucie, bardziej jak dostanie kamieniem. Jakoś tak, jakkolwiek to zostanie opisane, będzie uderzeniem. W ciało? Nie. Umysł.

Zatrzymuję się, by zrozumieć, co zaszło.

Tu, przed szybką siedziały dwie panie i swobodnie rozmawiały. Nie wyglądały na szczęśliwe, ale wyglądały na rozgadane i kobiece. W sukienkach, z kawką przy dłoniach na brązowym, okrągłym stole. Nagle jedna zamilkła, a usłyszała tylko:

– Jesteś artystką, czuję to.

Westchnęłam ciężko. Dobrze, że rozmowa nie zeszła na pampersy albo podpaski. Z jednego, dość ważnego dla świata problemu zeszły na inny – zdaje się dość poważnej sprawy dla jednostki.

No i co?

Wzruszam ramionami i widzę, jak ta zatrzymana wstaje i wychodzi chwiejnym krokiem. Faktycznie, jakby dostała obuchem.

To ja teraz, tak się czuję. Wszyscy nie chcą kupować książki, bieda z kretesem, gaz zakręcili panowie z Federacji Rosyjskiej, a na dodatek złego pogoda nie taka ładna, jak mogłaby być w kwietniu. Problemy. Wyzwania. Głupoty.

Przeszłam do porządku dziennego.

Ale kilka lat później, które naprawdę były miesiącami, nie dniami, a jednak godzinami – kurde, nie mogę się zdecydować! – przypomniałam sobie ten obuch. Było jak było, fakt zaistniał, ale… Uśmiecham się pod nosem.

– Proces zaaktualizowany – wyskoczyło jakieś dziwne okienko na monitorze w laptopie. A, to żartobliwy memik o NWO i innych duperelach.

A jednak, czuję się odmieniona.

Dziękuję. Jestem wdzięczna za te słowa. W końcu nie ma to jak odblokowywanie. A, i jeszcze jedno. Dziękuję, że mnie wspierasz. Ty wiesz, że ja wiem, że Ty wiesz :).

-12-

Męczy i dręczy mnie przedmiot. Jego zastosowanie w opowieściach, opowieści o nich. I studenckim zwyczajem mogłabym zaproponować analizę treści wynikającą z historii. Tak na przykład:

Władca Pierścieni – mamy tu pierścień, który rozrabia i który jest zły, i który trzeba zniszczyć. Absolutny dualizm, ale takie było w swych początkach fantasy.

Randomowa opowieść ze science fiction – powiedzmy sobie, statek kosmiczny. Rzecz, która prowadzi do celu. Nawet narzędzie, któremu nie poświęca się wiele uwagi. Wiem, że chciałaś znaczniejszej analizy, ale… jakoś miałam opory, wybacz.

Pierścionek zaręczynowy – pokazywany we wszelkich romansach jako symbol ważnego wydarzenia w życiu. Tyle że ja jako foliarz, płaskoziemca i ruski troll mogłabym napisać o zaręczynach jako satanistycznym rytuale. Ale o masonach jeszcze będzie, w innym tekście, teraz są ważniejsze elementy.

Otóż, do opisywania rzeczy możesz podejść na trzy sposoby.

1

Jak pies do jeża, czyli zacząć od pytania: „po co, na co, czy ma znaczenie dla fabuły”. Otóż, filiżanka trzymana w dłoni przez panią Grodzkawą (bez skojarzeń) może nie mieć żadnego konkretnego powodu wystąpienia w tekście. Po prostu, pani G. trzyma filiżankę, pustą może, bo akurat w takiej scenie zastał ją i autor i czytelnik. Ale jako autor możemy przydać znaczenie tej samej filiżance, bo jeśli jest pusta, to znaczy, że pani Grodzkawa czuje pustkę? A może nie, może po prostu jest tak jak w

NEON GENESIS EVANGELION

O Boże, co to było i jest za anime! Ludzie wymyślili wokół historii – prostej – martyrologię wręcz. Szczególnie ci w Ełropie. Ale znawcy tematu wiedzą, że Japończycy uwielbiają zabawę symboliką. Więc, to jest tak jak na tych przysłowiowych memach z analizy powieści na języku polskim: autor miał na myśli ptaki sikające, a nie, że wszystko jest popaprane jak stąd do Odessy. Tu natomiast, we wspomnianym anime mamy do czynienia z mega dużym natężeniem symboliki, zwłaszcza w dwóch ostatnich odcinkach. Widzowie pod ich koniec stwierdzili: „czekaj, ja teraz nie rozumiem, WTF? O co chodziło?”. A…. przyczyna była tak prozaiczna, że aż nie do wiary. Otóż, twórcy animacji mieli problem pod tytułem „budżet”. Mieli plany na pokazanie PROSTEJ jak budowa cepa walki robotów z kosmitami. Ale im nie wyszło, bo budżet by tego nie wytrzymał. Musieli uciekać się do sztuczek i dziwactwa fabularnego. Zaowocowało to tym, że ludzie zaczęli doszukiwać się ukrytych treści, nie wiadomo czego i ogólnie, chcieli zrozumieć. Studio, które nad tym pracowało bardzo się z tego powodu ucieszyło, bo widząc reakcję fanów przez kolejne lata – aż do 2021, czyli ogólnie wyszło tych lat 20+ – poiło fanów wizjami kontynuacji serii. I na każdy film trzeba było czekać jakieś 10 lat. I z każdego filmu (najnowszego jeszcze nie oglądałam) wychodziło się tak samo zrytym, tyle że te historie i tak już były znane, bo twórcy postanowili finał historii przedstawić jeszcze raz, inaczej i tak trzy razy… czekaj, o czym to ja miałam? A, no tak. Eee… wracając do tematu…

3

Najpierw przypomnę, o czym miałam pisać. Więc, o tym jak zbudować narrację wobec rzeczy. Pierwszym sposobem jest zadanie pytania: „czy ta rzecz ma jakieś znaczenie”. Iść za tym. Drugim sposobem jest pójście w stronę symboliki, ale to są elementy połączone, natomiast jeszcze to nie to, do czego dążę.

Historia. Wchodzisz do niej i widzisz rzecz. Ona się pojawia. Ja bym to przyrównała do jasnowidzenia – to, co się pojawia, to takie jest. To jest właściwe. I w tym momencie, będąc w roli autora, daję pełne pole do popisu i tej rzeczy, i tej historii. Co się z tego rozwinie – autor nie wie. Po prostu, jest to trochę jak świadomość tego, że weszło się do innego świata, gdzie dopiero poznajesz zasady i historię. Ta żyje sama, więc możesz nią kierować, ale nie musisz.

Tylko czasem są opory.

Jeśli nie widzisz czegoś, to masz znowu trzy możliwości (lub więcej, jak się uprzesz). Po pierwsze, potraktować historię jako zbiór rzeczy. Ale to chyba wynika z wcześniejszych akapitów. Mnie jednak chodzi o to, by te rzeczy przestały być rzeczami, a stały się objawem świadomości. Są obrazem świata, w którym jesteś gościem. Z tej perspektywy Twój bohater jest bytem. I może nie chce powiedzieć imienia? Możesz mu nadać na siłę, ale to nie będzie coś, co on przyjmie z radością i będzie robił awantury. Ech, ciężkie życie autora. Więc masz możliwość albo przemilczenia tego imienia, przeczekania, aż ten bohater Ci odpowie na pytania. Tylko wiesz… to też trochę mało.

To znaczy – zależy, czy masz termin na pisanie i jak bardzo Ci zależy na napisaniu. Jeśli zbyt mocno ściskasz uda, to może być słabo. Wracając do sprawy.

Im częściej przebywasz z tym bohaterem, tym bardziej jest skory do współpracy. Ja na przykład mam tak, że bohater nie chce opowiadać o przeszłości. Nie dziwię się, to są zazwyczaj ciężkie traumy, zwłaszcza w Kramie. Ale to może być też po prostu typ charakteru „było, minęło, po co to rozważać?”. Ano właśnie, a jednak, dla porządku historii, dla potencjału jej znajomość historii może się przydać bardzo. Więc po prostu czekam na moment, w którym bohater mi opowie o swojej historii. Samo przychodzi, bez dodatkowych tortur.

Jeśli tak potraktujesz rzecz – weźmy tę pałkę – to myślę, że pałka dostarczy Ci cennych informacji, w jaki sposób wygląda, jak chce budować o sobie opowieść. To można też przyrównać do medytacji. Masz taką buddyjską, gdzie siedzisz z oddechem oczywiście, ale gdzie wizualizujesz sobie rzecz i oglądasz ją z każdej strony. Ale to temat na inną historię.

-11-

Aby zrobić dwa kroki do przodu czasem trzeba zrobić trzy do tyłu. Myślę, że tak jest w przypadku narracji. Pamiętasz zapewne, jak się żaliłam na blokady wyniesione ze studiów? Opiszę sytuację dokładniej, bo ma to związek z dalszym, warsztatowym rozwojem i treściami, jakie chcę Ci dostarczać.

Dawno, dawno temu za murami uczelnianymi

Profesor zadał nam pracę na jakiś temat. Opowiadanie o muchomorach w kontekście czegośtam. Niby wszystko wydawało się proste, bo no co to jest: hasło, ilość znaków, to się robi. A jednak, większość ze studentek odkładała pisanie, wręcz wymawiała się pracą. Czy słusznie? Och, mogłabym napisać: nie mnie oceniać. Problem jednak w tym, że wcześniej czy później one musiały to stworzyć. Sęk w tym, że mnie się udawało napisać, na czas, bez zbędnych ceregieli.

Ja to widzę tak.

Dziewczyny nie miały problemu z napisaniem pracy, bo były zmęczone. Jeśli coś naprawdę kochasz, to to robisz! Dlatego ludzie po pracy siadają i grzebią w tematach, dlatego pewien człowiek – obecnie milioner – może sprzedawać kursy „jak zarabiać na Amazonie”, pomimo że pracował na początku jako kelner. Dlatego mamy wysyp przeróżnej maści vlogerów i blogerów, którzy rozmawiają o grach, grają w nie, rysują, tworzą bardzo ciekawe i wartościowe rzeczy. Nierzadko po godzinach i nierzadko sami twórcy to przypominają. Jakim więc cudem, skoro praca jest tak wyczerpująca?

Normalnie: bo to kochają. Kochają to, w co się wgłębiają, co tworzą. Wyrażają się. To jest piękne.

Czyżby dziewczyny z mojego kierunku nie kochały pisania? Cóż, było kilka osób, które odpadło – głównie na pierwszym roku, jednak system jest tak zbudowany, że trudno, by to była właściwa diagnoza. Bo do tworzenia nie musisz mieć żadnego wykształcenia. Ludzie tworzyli historie od zawsze. I nie, pismo nie było wymogiem, by to robić.

Jest taka ezoteryczka, która zwie się Nulina. To ona tworzyła teksty w pierwszym momencie kojarzące się z wodolejstwem, ale w drugim… niekoniecznie, szczególnie, że napisała niezwykle, niesamowicie ważną myśl w kontekście narracji.

Umysł opowiada historie. To cytat niedosłowny, ale clue zostało zachowane. I oczywiście, mnie na początku było trudno zrozumieć, o co jej chodzi.

Ale to proste.

Wróćmy więc na uczelnię… Mogłabym Ci powiedzieć, że dziewczyny się zablokowały, bo wzięły za dużo na siebie. Mogłabym stworzyć historię pełną żalu, że poszły na studia, które nie są dla nich i były tylko dla papieru. Mogłabym pokazać trudne, studenckie życie, w którym trudność polegałaby na godzeniu ze sobą różnych obowiązków. I zapewne wiele, wiele innych historii można by stworzyć. Zupełnie tak, jak było na zajęciach: jedno hasło, a kilkanaście różnych interpretacji tematu. I to nawet nie to, że ktoś napisał w formie pamiętnika, inny w formie listu. Nawet w kontekście tego, co w ich, naszych, utworach zostało zawarte na poziomie słów, na poziomie symboliki i innych spraw. Opowieści jednej treści, a takie różne.

No dobrze, ale co ja tak naprawdę chciałam Ci powiedzieć? Ach, no tak, szczerze: powiedzieć o blokadzie, jej przyczynach i skutkach. Jest to niezwykle ważne, jeśli chce się rozwijać technicznie.

Technik czy artysta?

Dla mnie technik to ten, który patrzy na tekst prawie wyłącznie w kontekście zbudowania fabuły, stworzenia formy tekstu… wiesz, że to a to będzie tak szło, ale przybierze formę eseju na przykład. I on będzie analizował budowę eseju, podczas gdy artysta mruknie: „esej? jak się kurna pisze esej? Ach, tak?”. I on rzeczywiście go stworzy, nie będzie miał żadnego problemu.

W sumie technik to taki reportażysta. Widzi doskonale, co trzeba opisać, co zaznaczyć, bo przecież – jako człowiek – ma uczucia. I myśli. Wybiera z chaosu wojennego na przykład te elementy, które są najbardziej jego zdaniem charakterystyczne dla danego zdarzenia. O tym opowie każdy wielki umysł. Fallacci, niesamowicie piękna kobieta w sensie człowieczeństwa, dużo pisała o muzułmanach. Była na miejscu, gdy w rejonie Azji działy się straszne rzeczy. I napisała jedno – to jedno, jedyne zdanie, nie będące ani początkiem, ani końcem – tylko afgańskie kobiety potrafią tak płakać nad synami. Oczywiście, to znowu nie jest konkretny cytat, ale tym bardziej zachęcam do zapoznania się z Fallacci, bo była wielkim umysłem XX wieku. Ale widzisz. Nie zapamiętałam ani dokładnej formy tego fragmentu, ani nawet tytułu książki, w którym go zamieściła. Zapamiętałam za to sens, który wbił się w umysł, obraz, który przekazała. Wynika z tego, że nie jest ważne, czy zdanie jest na początku, czy na końcu. Ważne jest po prostu zdanie niosące coś naprawdę istotnego. Szczegół, emocję – a tu było bardzo jej dużo przecież – obraz, znaczenie.

Wydaje mi się, że może i kategoria ta sama, bo Kapuściński również pisał reportaże i również był wielkim umysłem XX wieku. Ale wydaje mi się – kończąc już to nieszczęsne zdanie podzielone razy milion – że on inaczej podchodził do swoich tematów. Bardziej jak artysta, niż reportażysta. To znaczy, stworzył swoją wielką legendę, nie przeczę. Przecież jeszcze w latach 90′ był bardzo cenionym wykładowcą i stąd też się wzięła „polska szkoła reportażu”. Ona jest inna od reszty świata – właśnie taka… literacka. Właśnie taka artystyczna. Powieściowa. I oczywiście, gdy Kapuściński zmarł, to nagle brudy zaczęły się pojawiać. Bo wymyślał. Bo coś przeinaczał w swych wielkich dziełach. Awantura się działa dlatego, że Kapuściński interpretował pewne rzeczy po swojemu, po polskiemu i zarazem po artystycznemu. Łączyło go to z Fallacci, że oboje chcieli dać odbiorcy nie tyle konkret, ile SEDNO SPRAWY. Meritum, dzięki któremu odbiorca zrozumie, dlaczego ta nieszczęsna matka afgańska ryczy wniebogłosy, a nie płacze po cichu. Zrozumienie, że czarnoskóry przewodnik ślini się na dolara nie dlatego, że jest głupi, ale dlatego, że dostęp do dolarów jest smaczny, czyniący go kimś ważnym.

Czekaj, gdzie opowieść o blokadach twórczych?!

No właśnie, zabrałam się za tekst i ten tekst płynie. Swobodnie. Pozwalam sobie na to, bo wiem, że architektoniczne podejście mi nie służy. Mam jednak nadzieję, że i tak wyniesiesz coś z tego mojego gadania – właśnie, gadania, paplaniny, wodolejstwa, jak to widzisz – ciekawego.

Wracając do wymówek koleżanek.

Wymówki to często obrona wobec czegoś, czego nie kochamy. Ja na przykład potrafię wymyślać 54943498753 wymówek, by nie sprzątać. Bo nienawidzę. Bo tata jeszcze nie przyjechał. Bo woda zielona w kranie, a u sąsiada trawa niebieska. To co, one nie kochały pisać? Przecież przyszły na studia pisarskie z intencją „chcę się nauczyć pisać”.

Właśnie.

Po pierwsze, przyszły – chyba wszystkie, bo ja też – na te studia w założeniu, że pisać nie umieją. A przecież umiałyśmy to. 99% osób umie pisać, dlatego powstają podręczniki mało techniczne, które jednak irytują ten 1%, bo oni potrzebują instrukcji obsługi jak budowa cepa. Założenie, że się czegoś nie potrafi, choć robiło się to latami wręcz jest błędem.

Przynajmniej z mojej perspektywy, bo mogłabym zamiast „błąd” użyć: „niezrozumieniem sprawy” czy „niewiarą w siebie”. I już miałabyś inną historię.

Po drugie, system. W jaki sposób ćwiczyło się pisanie? Brało się jeden temat i debatowało nad tym. Tylko właśnie. Artyści to ci, którzy uwielbiają swobodę. I jasne, można się kłócić o wenę, że jest, że nie ma, bla bla bla. Ale to zabawa w przedszkolu. Nie o to chodzi. Nawet jeśli jesteś architektem, tak naprawdę nikt nie zabrania artystycznego podejścia do sprawy. Bo artyzm to ta wewnętrzna energia, ta swoboda, wolność, artyzm to po prostu

PRZEPŁYW
FLOW
OŚWIETLENIE

TYLKO TYLE I AŻ TYLE. Przepływu nie trzeba analizować, przepływ się po prostu REALIZUJE. Dlatego, jeśli ktoś chce wziąć w ramy przepływ, to go blokuje. Bo cóż to za przepływ, skoro tak naprawdę bierzemy jego część i wsadzamy do fiolki? To żadna wolność, a przynajmniej niepełna. Swoboda zostaje zablokowana, dlatego swoboda nie chce współpracować. Temu zaczynają się pojawiać wymówki, temu nie chce się zabierać za zlecenia, temu nie mam siły na realizację zamówień w stylu „a weź napisz mi pracę licencjacką”.

Napisałam już to clue tego przekazu, ale przecież miałam poruszyć jeszcze jedną sprawę. Sprawę dotyczącą tego newslettera i… i wciąż nad nią myślę, więc po prostu przedyskutujmy to na messie.

-10-

Tyle narracji, ilu ludzi na świecie

Albo inaczej. Masz przedmiot, niech to będzie kijek. W powieści z tego kijka możesz zrobić berło, możesz zrobić zwykłą gałąź do smagania, a możesz po prostu opisać w stylu „przeszedł przez kijek” i tyle go widzieli. Żadna z tych narracji nie posiada pewnej cechy*: osądu i oceny. Ona opisuje, czytaj: przedstawia fakty. To, co dziś wyróżnia teksty przede wszystkim w mediach – czyli prasie, telewizji, wszelkiego tego typu tworach – to właśnie osąd. Opinia. Bo nawet nie jest to ocena. OK, inaczej, jest ocena, która wygląda jak albo osobiste zdanie dziennikarza, albo zdanie właściciela, w której owy dziennikarz pracuje.

Opiszę dwie sytuacje polityczne, jedna z Polski, druga z Włoch. Obie właściwie charakteryzują się tym samym, jednak inaczej zostały opowiedziane przez narratora. 🙂

POLSKA

Za nami dwa lata opowiadania o straszliwej chorobie, w którą wielu uwierzyło. W tym czasie banowano wielu – w tym Grzegorza Brauna. Czy oddam głos na tego posła? Oczywiście. Czy to czyni mnie obiektywną w tej opowieści? Chciałabym, ale w dziennikarstwie mówi się, że obiektywizm nie istnieje. Jestem jednak przekonana, że osoby, które są mistrzami w swym fachu (niestety, nie bardzo widzę takich na polskim podwórku) dążą do niego. Postaram się tu być takim mistrzem i po prostu opowiedzieć o Braunie z tego poziomu. Otóż, jest to poseł, który ogromnie optował za logiką, za inteligencją i krytykował wszelkiego rodzaju facepalmy ze strony nierz… znaczy, miałam być obiektywna, więc napiszę, ze strony ministrów wyznaczonych przez Prawo i Sprawiedliwość. Teraz masz zero emocji w tym, same suche fakty. Ale, do rzeczy. Przez to swoje zachowanie każda jedna mainstreamowa (nawet napisałam poprawnie to wyrażenie! Widzisz, jaka jestę obiektywną xD) stacja czy gazeta lała na niego falę krytyki. Że foliarz, że nie ma racji, bo zdrowie i Prawo i Sprawiedliwość działa dla dobra Polaków i teraz nagle, tak zupełnie bez żadnych fajerwerków, z dnia na dzień czterdziestu paru milionom Polaków oświadcza się, że traktujemy C19 jako grypę. OK, wyrażenie „fajerwerki” może być pewnym symptomem, że moja wypowiedź jest jednak nacechowana emocjonalnie, a ja w tej chwili kłamię. Dobra, ale to ciągle nie to, do czego zmierzam. Gdy pojawił się problem z Ukrainą, wojna na Ukrainie, specjalna operacja wojskowa prowadzona w celu… no dobra, wiesz, o co mi chodzi. Teraz tak, nagle miejsce C19 zajęły sprawy Wschodu. Jednak wałki, jakie przeprowadzało PiS w tym czasie nie mogą zostać zapomniane i niezależni dziennikarze troją się i czworą, byle by ludzie o tym nie zapomnieli. Narracja głównych gazet wobec pana Brauna się nie zmieniła. Teraz plecie on trzy po trzy w temacie Ukrainy. Tyle że nie, bo w ciągu 48 godzin okazuje się, że pan Braun – tak oficjalnie, najbardziej widocznie na świecie – ma rację. I co mainstream myśli sobie? Kurde, ludzie już nie tak łatwo dają się na nasze wytrychy nabierać, bo gdy ostatnio zbanowaliśmy pana Brauna, to zrobiło się w społeczeństwie oburzenie, że cenzura. Wiem! Pani Olejnik, mogłaby pani zaprosić do swojego programu pana Brauna? „Ależ oczywiście, dziękuję, że w końcu mogę to zrobić”. OK – nie posiadam żadnych dowodów na to, że tak brzmiała rozmowa między szefostwem stacji a p. Olejnik, ALE oficjalnie powiedziała – na pytanie dlaczego w końcu zaprosiła Brauna do programu – że jest on wybrany przez Polaków, więc warto z nim porozmawiać. Ufff, czy byłam w tym przekazie do końca obiektywna? Nie, bo nie dało się zachować w pełni powagi przy tym burdelu, jaki mamy w kraju, ale o tym kiedy indziej. Przejdźmy do słonecznej Italii…

WŁOCHY

Na Wschodzie wybuchła sprawa Ukrainy, a że szczególnie USA jest umoczone w sprawę, to nie da się o tym nie mówić. Azja i Afryka mogą mieć na to wyrąbane, bo Europa się tym doskonale odwzajemnia wobec nich. Ale, ale, ale! Ja tu o Włoszech miałam mówić, a więc to była też sprawa z mainstreamem, a konkretnie ze stacjami TV. Otóż, okazuje się, że oni są tacy yyy, no chcieliby, ale nie chcieliby, bo sentymenty, więc no w sumie pokazujemy obiektywizm przede wszystkim w reportażach, a przynajmniej pan opowiadający o tym, że właściciel stacji zdecydował „w ten deseń mamy o tym opowiadać!” tak to przedstawił. Zdecydował. Koniec, kropka. A, ale bym zapomniała, jednak w głosie Włoch przebija się prorosyjskość, choć ze wprowadzeniem sankcji wobec rosyjskiej ropy nie mieli problemu, ale to wynika z tego, że przypomnieli sobie o swoich powiązaniach z Afryką.

STRESZCZAJ SIĘ PANI, NAPISZ, DO CZEGO ZMIERZASZ

No właśnie, w pełni obiektywne podawanie faktów może być nudne. Słyszałam, że jakiś nurt reportażu – ale za rubla nie pamiętam, który to był – jest suchy, punktowy wręcz. Jednak kiedy stawiasz przed czytelnikiem rzecz- laskę albo historię o lasce – to dobrze by było, gdybyś to zrobiła dobrze. Dla twórcy historia jest właśnie rzeczą, w którą może coś wnieść. Tylko właśnie: w jaki sposób się z nią pobawi? Poważny? Nudny? Emocjonalny? Laska może przybierać różne formy i narracja również takie przybiera. Ba, na studiach z językoznawstwa nauczą Cię najprostszej jego definicji „to sposób prezentowania historii”, czy jakoś tak. W każdym razie zawsze tak odpowiadałam, jak pytali, czym jest narracja. A pytali często, bo jak widać powyżej, narracja ma znaczenie. Niezdecydowana narracja, czyli wersja włoska powoduje, że ktoś musi podjąć męską decyzję, by ludzie przypadgiem nie zaczęli samodzielnie myśleć. No właśnie, uważam, że media nie opowiadają nam o tym, JAK JEST, tylko jak KTOŚ WIDZI. Kto? W przypadku TVN – właściciel stacji (USA), w przypadku TVP – strzelam, że Kaczyński, ale głowy uciąć sobie za to nie dam. W przypadku randomowego kanału na YT masz zwykle opinię jego twórcy. Ba, nawet nie można powiedzieć, że wrealu24 to stacja obiektywna, bo z grubsza to opinie pana Roli i pana Szlachtowicza. Czy to jednak oznacza, że te treści będą pozbawione sensu, treści? Otóż, nie. Ponieważ nie oglądam mainstreamowych stacji, to niestety albo stety, nie będę się tym posługiwała. JEDNAK przykład Chińskiej Republiki Ludowej wchodzi teraz cały na biało!

W skrócie: Szanghaj, największy port na świecie został zablokowany. Podawana nam jest historyjka o straszliwym wirusiku zwanym koronką. Ekhem, no dobra, ale mamy kwiecień 2022 roku i świat przestał koronkę traktować jako naprawdę coś straceńczego, a zaczął jak… grypę. Poza Chińską Republiką Ludową. I teraz tak. Abstrahując od powodów tej decyzji (do której i tak przejdziemy) na polskiej scenie narratorów o Chinach pojawiło się kilka osób. Jedne mniej znane, drugie bardziej, dwie niby są obiektywne, bo tam w końcu mieszkają. No i człowiek, którego nazwę tu F. (To od foliarza. On nim jest, ale spoko, ja też nim jestem i jestem z tego dumna).

Dobra, osoba pierwsza w postaci ładnej pani mówi, że sytuacja jest spowodowana mentalnością Chińczyków. Ale nie jest ona tak tragiczna jak w polskich mediach to prezentują. Ludzie nie wyskakują z okien, nie popełniają samobójstwa i nie ma problemu z głodem.

Druga osoba w postaci ładnego pana mówi, że sytuacja nie jest różowa, on porozmawia o niej, ALE z zachowaniem pewnych zasad bezpieczeństwa. Mimo wszystko on sam przebywa na terenie Chińskiej Republiki Ludowej i będzie miał za rozmówcę mieszkańca tego, w dodatku obcokrajowca, bo Chińczyk się nie zgodził na rozmowę. Właśnie – wyżej wspomniana pani też rozmawiała o sytuacji w Chinach, ale żaden z jej rozmówców nie był Chińczykiem. WSZYSCY to obcokrajowcy. I wracając do ładnego pana on mówi, że sytuacja nie jest dobra, ale zgadza się z panią, że nie jest tragiczna. Po czym zamieszcza kompilację osób wyskakujących z okien. Żeby nie było – pan jest tłumaczem języka chińskiego, a napisy na filmiku były w tymże języku.

Teraz do akcji wkracza F. i twierdzi, że coś mu nie gra, że ci ludzie prezentowani jako ludzie popełniający samobójstwo to jakiś pic na wodę. Tylko tu pojawił się pewien problem. Problem w postaci researchu. I uczuć odbiorcy. W pierwszym przypadku mamy do czynienia z bardzo słabym researchem, zrobionym na podstawie kilku właściwie memicznych rzeczy wstawionych zapewne do randomowej foliarskiej grupy z takim, a takim podpisem. W drugim przypadku, czyli w przypadku emocji mamy poczucie, że facet KOMPLETNIE NIE WIE co to jest depresja i co to jest głód. A tak się składa, że ja te tematy obadałam, więc z miejsca wyczułam, że pan F. komentując sprawę nie wie, o czym mówi.

Tu coś poszło nie tak z narracją, ponieważ ludzie dają się nabierać na narrację ładnej pani z Chin, dają się nabierać na narrację ładnego pana z Chin. No dobra, w każdej z nich jest ziarnko prawdy. W momencie jednak, gdy widzimy, że facet wstawia na bardziej niezależny portal z filmami materiał, to możemy się spodziewać treści bardziej ostrych, niż te, które znamy z YT. Poza tym to podkreślanie, że „to niebezpieczne”. Czy to mogą być triki narracyjne? Owszem, tyle, że ładny pan z Chin ma za sobą poważne argumenty. Naprawdę mu skasowali film z YT i widząc, że Szanghaj – uważany za coś nietykalnego – jest jednak tykalny, to przebywając na terenie Chin naprawdę byłabym bardzo ostrożna. W dodatku ma konkretną narrację, taką jaką ja. Przedstawia przykłady. Rozmawia z człowiekiem, który również mieszka tam, gdzie on. Co natomiast ma do zaoferowania pan F.? Rumble. I na tym sprawa się kończy, bo jego wypowiedzi są bardzo, bardzo osobiste i to widać, i słychać i taki on styl przyjął. To burzy w odbiorcy poczucie obiektywizmu. Chiny teraz stały się laską, która ma jakieś opakowanie, jakiś konkretny wygląd, tylko ten wygląd jest nieco rozmyty, jest tak jakby w wodzie, poza opinią niewiele ten kijek sobą przedstawia. W tym konkretnym temacie akurat. Bo widzicie, gdyby pan F. używał konkretniejszych wyrażeń, to być może dałoby się nabrać na jego narrację, bo terminologia, nie mówienie całej prawdy, ale jednak jakiegoś kawałka uszczknięcie, to wszystko plusuje na rzecz narracji. A mimo to emocje, że „ale on nic nie wie o głodówce, o depresji” mi się jakoś tak bardziej pojawiły nie patrząc na technikalia.

Jako autor dajemy czytelnikowi kijek. Nam może się wydawać, że jest on idealnie opakowany, ale… czytelnik tego nie czuje. Dlaczego? Czy możemy na to wpłynąć narracją? Możemy, ale niekoniecznie to osiągniemy. Być może liczy się pierwsze zdanie, a być może energia przekazu. Jestem głęboko przekonana, że każdy, kto ma dobry kontakt ze swoim sercem, z sobą, potrafi z miejsca wyczuć ściemę. Tego sobie i Tobie życzę.

* jak ja kocham język polski, podwójne zaprzeczenie xD

Źródła:

  • podcast pana F.: https://rumble.com/v11puth-red-pill-news-wiadomoci-w-czerwonej-piguce-20.04.2022.html
  • MAO powiedziane, o obecnym lockdawnie: https://www.youtube.com/watch?v=MECczDmuokM&t=2s
  • Truszczyńska o Chinach (to ta ładna pani z Chin): https://www.youtube.com/c/WeronikaTruszczy%C5%84ska
  • Włochy wobec Ukrainy: https://www.youtube.com/watch?v=EMkrc76r6aI
  • Damian Chen (to ten ładny pan z Chin): https://www.youtube.com/watch?v=zIvfBPNQ9m8&t=1s
  • Dodatkowy materiał o weryfikacji informacji: https://www.youtube.com/watch?v=KNJM0ygyqx4

-9-

Zawsze uważałem, że pisania uczą ci, którzy nie umieją pisać – Richard z serialu „Mare z Easttown

Więc jak to szło? Pójdę na studia i nauczę się pisać? No, mniej więcej. Tylko wielka niespodzianka polegała na tym, że figa z makiem. Co prawda na pierwszym roku pewna pani próbowała nauczyć mnie opisu, a ten jak na złość wychodził grafomański. Za to zadanie z reportażu poszło mi najlepiej z całej grupy. To w końcu jak to jest z tym pisaniem?

Osoby, które mają talenty wyrobiły je sobie we wcześniejszych życiach – Elżbieta Starko, jasnowidzka

I to jest właśnie to. Większość z nas nie potrzebuje uczyć się rodzajów narracji czy klecenia opisów, bo już to umie. Zdążyła sobie wyrobić te talenty wcześniej, w innych życiach. Jednak… żyjemy w Polsce. To kraj, w którym wyjątkowo trudno utrzymać się ze sztuki, przez co trzeba kombinować. A co się robi, jak się na czymś zna? Tak! Naucza się! Stąd też te wszystkie szkółki, w których ćwiczy się pisanie. A przynajmniej, z pozoru.

Nie jestem pewna, ale chyba warsztaty – z tego, co zdążyłam obczaić – są o wiele lepsze, niż studia. Z jednej strony to zrozumiałe, w końcu jeśli się pisze, to także dużo się czyta.

Z drugiej jednak dla osoby kompletnie zielonej w temacie takie studiowanie niewiele pomoże.

A co pomoże?

Pisanie i czytanie.

I o ile pisanie ma się w sobie, o tyle od czegoś trzeba zacząć. Feliks W. Kres prowadził kiedyś w „Nowej Fantastyce” Kącik Złamanych Piór i szczerze powiedziawszy, myślę, że to jest chyba najlepszy poradnik, jeśli chodzi o względy techniczne. Wszystko tam jest, wyłożone czarno na białym. Ale wiadomo, bez napisania 1000+ stron nie zacznie się układać pięknych, barokowych zdań.

No, tyle że nie trzeba.

Czytelnik ma w czterech literach to, czy pisarz wg krytyków jest dobry, czy nie. Dla niego liczy się to, czy książka mu coś daje. To może być czysta rozrywka, a może coś więcej. To nieważne, bo po prostu przyjemny czas to clue obczajania historii. Powiem więcej, ocena autorów zmienia się z biegiem czasu. Tak jak Sienkiewicz bodajże był uznawany za grafomana, tak dziś nomen omen gości wciąż jako wieszcz w lekturach szkolnych. I uwaga: być może jego powieści dobrze się czytało w dwudziestoleciu międzywojennym, ale dziś to dla mózgownicy katastrofa do potęgi. No więc czy był w końcu tym grafomanem czy też nie?

A samo słowo „grafoman” oznacza osobę, która kocha pisać. W definicji nie zawiera się jasne wskazanie jakości tekstu, choć w języku potocznym jest to określenie pejoratywne. Ale znowu, gdyby Michalak czy inne autorki „Zmierzchu” by się tym przejmowały, to czy by wydały bestseller?

A wspomniany Richard z serialu „Mare z Easttown” napisał jedną powieść za którą otrzymał jakąś nagrodę. Brzmi nieźle? Być może, ale on sam bardzo krytycznie odnosi się do swojego pisania i chyba siebie samego. Może przestał pisać, może uważa, że kolejne jego twory są beznadziejne – tego w serialu nie pokazali – ale czy to może oznaczać, że jest grafomanem? Bo równie dobrze można założyć, że żadne wydawnictwo nie chciało wydać jego kolejnych powieści.

Jednym się spodoba akcyjniak, drugim mocno filozoficzna powieść. Kwestia gustu. I chyba dlatego nie ma ani przepisu na bestseller, ani jednoznacznej oceny, co to znaczy „dobra książka”. Bo można się przyczepiać do Michalakowej, że wali gniota za gniotem, ona zresztą od dawien dawna uznawana jest za pisarkę, która nie pisze jakiś ambitnych rzeczy. Za to nasza niesamowita noblistka Tokarczuk! Ta to pisze, że narody klękają! Prawda? No właśnie nieprawda, bo oprócz tego, że złamała mi serce „Księgami Jakubowymi”, to jeszcze w pewnych książkach zżynała co poniektóre zdania z innych rzeczy. No, ale noblistki się nie tyka. Przed noblistką się klęka. Szkoda tylko, że jej naprawdę dobre powieści to te pierwsze, a potem równia pochyła. I chętnie bym ją określiła jako grafomankę, ale przecież jest uwielbiana przez Polaków.

No dobrze, pora to sobie jasno powiedzieć.

Większość z nas ma już wyrobione pisanie. I nie musimy się zastanawiać nad narracjami, tworzeniem dialogów czy innymi cudami. Jednak spośród 7 mld ludzi na pewno znajdą się ci, którzy tej zdolności jeszcze nie wyrobili. To dla nich tworzy się liczne kursy i podręczniki, bo od czegoś trzeba zacząć.

Jak rozpoznać czy pisanie masz w sobie?

No cóż – bierzesz kartkę i długopis i….

Jeśli nigdy pisanie czegokolwiek nie sprawiało Ci horrendalnych problemów, nie siedziałaś z pustą kartką kilka godzin, to znaczy, że pisanie może być w Tobie. I o ile barokowych tekstów od razu nie należy oczekiwać, o tyle należy pamiętać, że na talent zwykle składa się dziewięćdziesiąt procent pracy. Reszta to talent.

Myślę, że pytanie „czy pisania można się nauczyć” jest pytaniem-pułapką. Bo może i można, ale czy w takim wyuczonym pisaniu będzie serce? Artyzm? Oto jest ważna kwestia, ale jest to kwestia najważniejsza dla pisarza.

Bo odbiorca może wyczuć zajebistą energię powieści. Jednak… energia energią, a przecież w wielu przypadkach wystarczy sama historia. I serio, to naprawdę starcza do dostarczenia treści rozrywkowych czy wiedzy. To może się zmieniać, ale my nie jesteśmy jeszcze na tym etapie.

Ale artysta – czy też raczej twórca – musi zdecydować, jakim twórcą chce być. Bo może zapindalać jak Philip K. Dick, pisać co trzy miesiące nową powieść i lecieć do wydawnictwa z tym fantem. Serio, on tak szastał historiami i to głównie dlatego, że miał bardzo jasny plan wydarzeń. Jakieś korpo, jakaś aferka, jakiś związek, no intryga pełną parą i w każdej powieści to samo, ale z innym tłem. Kto się skapnął? Właściwie bardzo ciężko się skapnąć czytelnikowi, który nie czyta ciągiem danego autora. I dlatego powieści Philipa K. Dicka przyjemnie się obczaja, a mało tego, dziś ten niegdyś niedoceniany pisarz jest uważany za mistrza. A wcale nie pisze jakoś turbo super. Powiem więcej, Frank Herbert również pisał prosto jak budowa cepa, a i tak jest uważany za mistrza, twórcę arcydzieła. Tylko różnica między tymi dwoma panami jest taka, że jeden szastał książkami, bo musiał za coś żyć, a drugi dziesięć lat uważnie zbierał i studiował materiały, by stworzyć coś takiego.

No, ale wracając do schematów fabularnych. Każdy autor ma jakiś schemat. Tylko pytanie jak bardzo chce być Philipem K. Dickiem, bo w drodze wewnętrznego rozwoju ten schemat może się zmieniać. I to jest właśnie clue: chcesz być rzemieślnikiem czy artystą? Ani jedno, ani drugie nie jest złe. Wymaga po prostu innego podejścia do sprawy.

-8-

Już chyba nikt nie pamięta o pani profesor Ogórek, która była członkiem Samoobrony i pełniła jakąś zacną funkcję w rzondzie. Ale co to ma wspólnego z pisaniem? Ano, z technicznego punktu widzenia niewiele. Za to z mentalnością – szowinistyczną – naszego społeczeństwa może mieć znaczny związek. Otóż, Ogórek to ładna babeczka, blondynka. I próbowała coś zaprezentować, jakoś się wypowiedzieć, ale niewiele z tego wyszło, bo wszystkie media – czy z prawej, czy z lewej – zaczęły ją wyśmiewać. A bo cycki, a bo włosy, a w ogóle nie ta fryzura. Szowinizm jak stąd do RPA, niestety. To było lata temu, więc może się coś zmieniło?

Otóż – nie.

To znaczy, słucham sobie kanałów commentary na jutubie. Zazwyczaj prowadzą je mężczyźni, ale przecież wybór roli, tworzenie wizerunku to indywidualna decyzja jednostki. No i dobra, jest problem: scamy, czyli oszustwa. Jak internety długie i szerokie, tak teraz do mnie dotarło, że panowie wzięli się przede wszystkim za scamy robione przez kobiety. Ten obraz jakoś najbardziej pozostawał w głowie. I można mi zarzucić, że przecież to nieprawda, zajechali całkiem jakiegoś randoma, ale ilość materiałów o nim, a o np. Wersow jest znacznie mniejsza. Ponadto, ze stałego, ustalonego – czytaj: męskiego – porządku świata wyrwała chłopaków jedna influencerka, która oburzyła się, że panowie rozmawiają we własnym gronie, bez kobiet. I okej, o ile kobiety znacznie rzadziej robią typowe commentary, zwłaszcza w Polsce, o tyle tu się nagle okazało, że miejsce dla nich jest. Zmusiła chłopaków do tego, by zapraszali dziewczyny do dyskusji i tak było przynajmniej kilka miesięcy. Uważam, że ten ruch był świetny z jej strony.

Nie trzeba być jasnowidzem, żeby wiedzieć, iż mentalność przekłada się na kształt sztuki. Weźmy sobie pisanie, bo akurat ten newsletter jest bardziej o pisaniu, niż o influencerach. Wybierzmy sobie wydawnictwo, najlepiej takie, które wydaje fantastykę. Okej, pada na Fabrykę Słów.

Mężczyzn – 35. Kobiet – 8.

W tym momencie zabrakło mi słów. Serio, nie spodziewałam się, że różnica będzie AŻ TAKA. Tym bardziej, że statystycznie to kobiety piszą i czytają znacznie częściej. Oczywiście, zapewne zależy od wydawnictwa…. bo na przykład, Wydawnictwo YA ma w swojej ofercie powieści od kobiet dla względnie młodych odbiorczyń. No dobrze, ale Fabryka Słów niekoniecznie ma jakiś bardzo konkretny profil, bo jest to po prostu fantastyka. Możliwe też, że panie wyczuwając męskie grono jajek wolą albo szukać innej oferty, albo zostać samowydawczyniami.

Ponieważ to był dość długi wstęp, przejdźmy może do konkretniejszych danych.

[Przegląd – zmęczenie feminazi narracją].

Okej, zacznijmy od chyba najbardziej znanego przykładu, bo jest znany na całym świecie. Joanne K. Rowling, autorka przecież znana i lubiana (teraz mniej, bo jest niepoprawna politycznie) miała problem z wydaniem powieści kryminalnej. Zniecierpliwiona, postanowiła spróbować sztuczki: pseudonim faceta i wysyłamy. Co się okazało? Niemal od razu odpowiedź, i to w tonie hurra.

Na polskim poletku najbardziej znanym przykładem jest Wisłocka. Przez trzydzieści lat odmawiano jej wydania „Sztuki kochania” z różnych, niezbyt tolerancyjnych powodów.

Za to jeden z portali pokazał mi brutalną prawdę.

DOMINIKA STEC NIE ISTNIEJE, bo jest Zbigniewem Wojnarowskim.

Wygląda więc na to, że kwestia tego, czy powieść jest pod pseudonimem zależy także od jej gatunku. W fantastyce może i łatwiej być facetem, ale za to w romansach znacznie prościej być kobietą.

Z własnych życiowych anegdotek: rozmawiałam kiedyś z kobietą, która była wściekła na wydawcę, bo ten kazał jej ocenzurować scenę, która cenzurowana nie powinna być. Dlaczego? Wzbudziłaby śmieszność. Mowa bowiem o piracie, który miał akurat na głowie bajzel, katastrofę. Wściekły przeklął. A wydawca do autorki zdarzenia: „ale weź to zmień”. Jak zapytała, to usłyszała, że „kobieta tak nie pisze”.

Osobiście odnoszę wrażenie, że często jest tak, jak z Ogórek. Coś jest, jakaś zmiana, ale oczywiście ta jedna osoba, która do czegoś dąży, coś robi musi być wyśmiewana. Głównie za płeć, czyli bycie kobietą. Oczywiście, że trzeba to odróżnić od narracji feministycznej, która obecnie jest niezbyt zdrową narracją i która mnie po prostu bardzo, bardzo męczy. Ale pewnie to czujesz. Pozdrawiam serdecznie i idę wysyłać mejle do wydawców.

-7-

Ile dialogów powinna mieć książka? Jest to pytanie niepotrzebne, bo to zależy od historii, klimatu tekstu. W tekście o intymności na przykład mniej będzie potrzeba rozmów, a więc metafor czy innych środków stylistycznych. Choć wydaje mi się, że dialogi mają dwie zalety dla utworu.

1 – więcej stron XD. W dobrej umowie wydawniczej dba się o objętość utworu, liczonych zwykle w znakach. A że zapis dialogu mamy jaki mamy, to czasem rozmowy między bohaterami mogą być takim sprytnym zabiegiem. Jednak wątpię, czy którykolwiek z dobrych twórców stosuje tę sztuczkę.

2 – dynamizują, wyrywają z nudów czytelnika.

Przepływ. Gdy tekst sam płynie, to z zasady wszystko jest właściwe. Słowa, dialogi, opisy – ma się pojawić to, co konieczne dla historii, bez zbędnego filozofowania. Wiadomo, że później siądziemy nad stronami i zaczniemy się bawić formą, ale to etap końcowy.

Gatunek – klasyczny kryminał nie istnieje bez dialogów. To dzięki nim dowiadujemy się o reakcjach podejrzanych, sposobie myślenia detektywa czy nawet dostajemy ważne informacje. Wystarczy poczytać królową tego gatunku, czyli Agathę Christie. I naprawdę, nawet sięgając do współcześniejszych powieści zorientujemy się, że w tym gatunku to są całe strony wręcz spisane dialogami. Trochę inaczej jest w przypadku fantastyki, gdzie owszem, rozmów może być wiele, mogą być wartościowe, ale akcenty można rozłożyć na co innego. Na przykład, na opisy.

Sposób bycia postaci – też ma wpływ, bo jeśli głównym bohaterem jest osoba gadatliwa, no to jak wtedy stworzyć historię bez dialogów? W sumie to byłby ciekawy pomysł w konstrukcji…

Nasz styl pisania – to, że jakiś autor uważa coś na temat tworzenia dialogów to jedno. Jednak we własnym stylu chodzi o to, by go akceptować, nie zmieniać na siłę. On sam się przetransformuje, jeśli zajdzie taka potrzeba. Dlatego jeśli czujesz, że Piersa może mieć rację, to warto za tym iść. Ale może czujesz, że jednak Saramonowicz wie lepiej? To wszystko prowadzi do stworzenia niepowtarzalnych cech własnego pisania. I zwykle się nad nim nie filozofuje, jednak jak się coś specyficznego zauważy, to warto może się tym zaopiekować, by to lepiej zabrzmiało.

I choć Saramonowicz zajmuje się pisaniem scenariuszy, a więc już i z tego powodu uważa, że im mniej dialogów, tym lepiej, to w jego wypowiedzi w temacie znalazłam czyste złoto. Po prostu. Zresztą jest bardzo wspólna rzecz dla chyba wszystkich form przekazu: język w dialogu nie do końca ma być prawdziwy. I o ile film w tym zakresie jest ograniczony, to z kolei pisanie, czyli opowieści, książki, język pozwala na niesamowitą zabawę z tym aspektem.

Przykład. Wykonujesz ćwiczenie polegające na spisaniu zasłyszanych rozmów. Co widzisz? Że wyrażanie się osób nie jest adekwatne do opowiadania, które chcesz stworzyć. JEDNAK wpadasz na genialny w swojej prostocie pomysł. A co, jeśli nasz bohater jest oderwany od rzeczywistości? W tym momencie jego język może zostać taki właśnie, jak go usłyszałaś – bo mimo że będzie on turbo realistyczny, to dla jego ziomków nie będzie zrozumiały, bo oni będą wchodzić w język literacki, odpowiedni dla opowiadania. Prawda, że piękna sprawa?

Jeżeli zajrzymy do starszych powieści – a choćby z XVIII czy XIX wieku, zauważymy jedną, zadziwiającą rzecz w dialogach. Bohaterowie nie mają dynamicznych dialogów, a jeśli już to będzie to i tak nieco inna konstrukcja od tej, którą kojarzymy dziś. Myślę, że przyczyna jest bardzo prosta. Pisząc, chcemy opowiadać. Oddajemy głos bohaterom, którzy także pragną opowiadać o sobie. Jest to taka niekończąca się opowieść. I nie ma w tym absolutnie nic złego, bo dialog zależeć będzie i od typu opowieści, i od stylu autora. Tu jednak na horyzoncie pojawia się wielka czerwona linia w postaci pytania: kto jest odbiorcą? Bo współczesnemu czytelnikowi opowieści bohatera nie zawsze przypadną do gustu. Na szczęście istnieje coś takiego jak kompromis, więc tak: Kamilowi pozwalamy, by opowiedział pobyt u babci, ale Martyna będzie wtrącała pytania w stylu „a z mlekiem czy z cukrem?”. Współczesny odbiorca lubi dynamizm, a nasz język ma kilka sposobów na to, by rozmowa taka się wydawała.

Co robi bohater w trakcie rozmowy? Nie musi stać jak kołek, może parzyć herbatę i rozmawiać z Danusią.

Przykład.
– I co ja mam ci powiedzieć? – spytał, wlewając wodę do czajnika.

Może się coś dziać wokół niego, akurat tu dobrze sprawę przedstawiono w filmie „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”, gdzie dwóch czy trzech kolesi siedziało na ławce i obserwowało pobliski dom, przed którym albo stał koleś z pizzą, albo ktoś wybiegał, albo inne sensacje.

Jak się czuje to trochę grubsza historia, bo tu chodzi o to, by emocje poczuć. Mogą one wypłynąć z dialogu, na przykład przez krzyk. Ale mogą również wypłynąć z nerwowego ruchu dłoni w trakcie rozmowy. Tu bardziej chodzi o obserwację, w jaki sposób historia zechce nam pokazać stan bohatera.

Interesujące jest to, że w naszym – rozbudowanym języku – sprawdza się proste „powiedział”. Niektórzy twierdzą, że jest one niewidzialne, ale w jakiś sposób dla naszego mózgu jest to porządkowanie informacji, jakie czytamy. Ale skoro w dialogu chodzi o dynamizm, to czasem warto posłużyć się innymi wyrażeniami, na przykład „szepnął”, „stwierdził” i tak dalej. Oczywiście, że ma być to dostosowane do sceny, warto też się zastanowić, czy z czymś nie przesadziliśmy. Ale… czy z czymś nie przesadziliśmy może podpowiedzieć nam druga osoba.

Tu wstępujemy na grząski grunt pisarz-odbiorca. Dlaczego grząski? Ponieważ zawsze musimy pamiętać o szacunku wobec siebie i swojej historii. Jednak w przypadku pytania o dialog, odbiorca doskonale spełnia swoje zadanie. Dlaczego? My zżyliśmy się już z historią, z tekstem, tyle razy go wałkowaliśmy, że potrzebujemy kogoś z zewnątrz. To właśnie osoba z zewnątrz – i tu nieważne będzie, czy to Twoja matka, czy kolega ze szkoły ostatni raz widziany dwadzieścia lat temu, czy pani ze spożywczaka – jest w stanie w jakiś sposób zareagować na przekaz. To już nam bardzo wiele powie o dialogu, bo dialog choć w tworzeniu może zdawać się wyzwaniem, tak w konstrukcji jest często prosty jak budowa cepa. Dlatego niezrozumienie jego przekazu czy wzbudzenie emocji u odbiorcy będzie zwykle tym, czego potrzebujemy.

-6-

Czy pisarz może opublikować książkę bez zrealizowanej korekty i redakcji? Istnieje taka możliwość i jest kilka co najmniej przypadków, gdy tak się wydarzyło. Jednak w każdym z nich autor był pewny siebie. Przykładem na piedestale jest Katarzyna Michalak. I choć wydawała powieści we współpracy z wydawnictwem, to plotkarskie ucho tu i tam wychwyciło, że autorka nie zgadza się na zmiany w tekście, nierzadko dotyczące nie treści, a sposobu pisania.

Generalnie – można olać ten proces, bo czemu nie? Jednak trzeba być bardzo pewnym swojego pisania, zwłaszcza w przypadku drogi self publishingu. Dzieje się tak dlatego, że czytelnicy – zwłaszcza w Polsce – uwielbiają wytykać sobie błędy i to wszelkiej maści, nawet głupią literówkę. Ale uważam, że jeśli pisarz jest absolutnie pewny swej mocy, to niewiele ryzykuje rezygnując z tego procesu.

Koniec tekstu – początek mozołu

Kończysz pisać tekst. Ale tak absolutnie kończysz. Tylko że to nie jest koniec pracy nad nim, a można powiedzieć: prawdziwa praca jest dopiero przed pisarzem.

Przede wszystkim odkłada go na jakiś czas.

Zwykle jest to czas tożsamy z czasem, jaki autor poświęcił na pisanie tekstu. Ale załóżmy, że tworzył go 3 miesiące, więc zapomina o nim na 3 miesiące. Co dalej?

Musi się poważnie zastanowić nad testowymi czytelnikami. Oczywiście, system może wmówić, że rodzina czy przyjaciele nie są warci, szukaj kogoś z zewnątrz. Uważam, że to jest zbyt czarno-białe podejście, ale przyjrzyjmy się dwóm drogom w nieco uproszczonym wymiarze, bo to będzie istotne dla pracy redaktorskiej.

W przypadku testowych czytelników, autor może liczyć na wykrycie niedogodności fabularnych. Tym samym ta zacna część pracy redaktorskiej odejdzie do lamusa, choć dobry redaktor i tak będzie miał to na uwadze.

I teraz niezależnie od tego, którą opcję pisarz wybierze, powinien on jeszcze raz przeczytać tekst. I go zredagować. Mówiąc redakcję mam na myśli:

  • poprawianie błędów językowych,
  • wywalanie zbędnych wątków w fabule (np. poszedł do kibla, zrobił co miał i… i co dało to czytelnikowi? Ano, stracony czas, bo autor nie pomyślał nad tym, by zrobić z bohatera zamyślonego),
  • pisanie od nowa lub skupienie się na błędach. To jest już wyborem pisarza i zwykle zależy od tego, jak długi jest tekst. Bo sorry, nikt normalny nie będzie od nowa pisał 1000 stron :).

Sposoby ustawiania tekstu są różne, nie mniej jednak taka redakcja autorska przydaje się, bo tworzy w głowie jasny obraz historii plus do tego oszczędza wiele pracy redaktorowi.

Ale gdy już mamy tak ułożoną sprawę, możemy zacząć współpracować z redaktorem.

Współpraca redaktorska – etapy

Po pierwsze: redaktor wszelkie poważniejsze sprawy powinien dyskutować z autorem. Ja dyskutuję czasem nawet bzdety, ale chodzi o to, by autor dostał usługę w pełni profesjonalną, w pełni wykonaną i bardzo cenioną. I tak: profesjonalista ma gdzieś, czy jest to robota dla korekty, czy nie, bo mu zależy na tym, by tekst dobrze wyglądał.

Po drugie: fabuła powieści. Tu przed redaktorem pojawia się cienka czerwona linia i przekleństwa, ponieważ redaktor może zasugerować jakieś rozwiązania, czy nawet usuwanie treści, ale powinien mieć przed sobą pytanie: kto pisze tę powieść? On czy autor? Przykazanie jest jedno: nie pisać za autora, bo to jego wizja i jest to święta zasada tycząca się zarówno technicznej, jak i fabularnej strony tekstu. O tym często zapominają beta readerzy, o czym na końcu, w podsumowaniu.

Po trzecie: czas. Załóżmy, że redaktor dostaje 400 stron do zredagowania. I choć wydaje się on mało pracochłonny, to tak nie jest. A to dlatego, że profesjonalny redaktor czyta powieść przynajmniej trzykrotnie!

  • 1 czytanie to zabawa. Czysta rozrywka. W Twoim przypadku ten etap mam już za sobą, więc wiem, jak wygląda tekst, jak fabuła przebiega.
  • 2 czytanie to poprawki w stylu: ta rzecz wg encyklopedii jest taka owaka siaka, tutaj trzeba zmienić zdanie, ten wątek niepotrzebny, ale TO TYLKO SUGESTIA, zawsze posługuję się „moim zdaniem”, gdyż to pisarz ma pisać, a nie redaktor,
  • 3 czytanie: gdy już z grubsza sprawa jest przedyskutowana, następuje czytanie podsumowujące. Resztki błędów wywalamy, no i… przekazuje się tekst do korekty.

Ile takie coś zajmuje? Przy tekście 400 stron dałabym sobie 4 miesiące, ponieważ również trzeba odczekać trochę czasu, by na świeżo zobaczyło się pewne elementy, błędy.

Korekta już nie będzie mogła się rozwodzić nad fabułą, za to usunie wszelkie wałki, jakich nie udało się wychwycić redaktorowi. W zamian może on łatwo wyłapać, kiedy redaktor dał ciała: na przykład, pięknie zredagował do połowy powieści, a potem jej jakość jest właściwie niewidoczna. Dzieje się tak, gdy redaktor ma zbyt dużo terminów na głowie i wielkie zmęczenie materiału. Ale wtedy byłoby etycznie, gdyby na ten temat porozmawiał z klientem, prawda? To też jasno pokazuje, że sami pisarze nie dostrzegają tak łatwo błędów, które i oni sami zrobili, i które redaktorzy pozmieniali.

Co po korekcie? Jak to, co? Sprawdzamy, czy tekst dobrze wygląda i dajemy do składu. 🙂

Problematyka beta readerów

W skrócie chciałam zwrócić uwagę na pewien problem. Gdy dajesz tekst do sprawdzenia dziesięciu randomowym osobom, to może się okazać, że każda z nich ma inny gust i co innego by chciała. Poza tym ich sugestie mogą tak zmienić historię, że zamiast tego, co pisarz chciał przedstawić, powstała jakaś plątanina cudzych pomysłów. Jest to spore niebezpieczeństwo, zwłaszcza dla mało doświadczonego pisarza.

I raz jeszcze należy sobie postawić pytanie, które dla wszystkich redaktorów jest święte:

KTO PISZE TĘ POWIEŚĆ?

-5-

Pisząc, często marzy nam się publikacja tej historii. Ale właśnie: mamy skończyć tylko na tym, czy podejmiemy działania? To jest trudne w dzisiejszej, polskiej rzeczywistości, bo rynek jest nie tyle wymagający, ile zastały.

Śledząc od lat branżę wydawniczą dowiedziałam się, że:

  • jeśli masz znajomości w Fabryce Słów, to droga do publikacji jest w zasadzie otwarta. Dzwonisz do kolesia i mówisz, że masz tekst. A ponieważ jakościowo ich powieści są średnie, to więcej niż pewne, że zostanie ona opublikowana.
  • jeśli Twój tekst ocieka krwią, seksem, BDSM i ciul wie, czym jeszcze – pewnie! Wpisz się w nurt powieści a’la 365 dni, na pewno wydadzą i na pewno to-to osiągnie sukces!
  • Jeśli masz znane nazwisko, to… no właśnie, tu niekoniecznie wydawnictwo zechce z Tobą współpracować. Swego czasu słyszałam, że i oni mieli z tym problem. Najlepiej to oczywiście zrobić wał: albo podać się za mężczyznę, albo podać się za osobę z zagranicy. Dlaczego tak? Ano, Rowling sprawdziła po sobie, że większa szansa na publikację tekstu jest wtedy, gdy jesteś facetem, a przynajmniej w kategorii kryminałów. A zagramanica… no cóż, tego chyba nie muszę rozwijać.

Oczywiście, że morze krytyków literackich powie: wpisz się w nurt, pomyśl nad grupą docelową, i tak dalej. Ale przecież nie o to chodzi w pisaniu, prawda? W pisaniu zawsze chodzi o wyrażenie siebie. I owszem, możesz pisać jak Philip K. Dick na zamówienie, jedną książkę na trzy miesiące, ale prawda jest taka, że tylko kilka z jego dorobku wpisało się do historii. Za to „Diuna” pisana przez kilkanaście lat (ok. 10) przeszła do historii jako arcydzieło. I oczywiście to może o czymś świadczyć, ale ten temat zostawię na kiedy indziej.

A, i byłabym zapomniała. W Polsce nie ma tradycji tzw. agenta literackiego, z różnych przyczyn. Jedną z nich jest… człowiek. Za coś takiego zabierali się pisarze, którzy chcieli być bardziej celebrytami, niż rzeczywiście działającymi jednostkami. To trochę utrudnia życie pisarzowi, bo ten musi się zająć pirdylionem rzeczy, zamiast skupić się na tworzeniu.

Oczywiście, na rynku są różne profile wydawnictw, a tak naprawdę – szczerze powiedziawszy – dla chcącego nic trudnego. Dlatego wskazane jest zachować dużą dozę cierpliwości. Ja jej nie miałam i wydałam przez selfpublishing, ale to jest jedna z dróg.

Przypomnę tylko, że obecnie rynek polski ma dodatkowe problemy, takie jak niedostatek papieru, przy czym moim zdaniem nie jest on na tyle istotny, by się tym zamartwiać. Skoro są ebooki i audiobooki, to cóż, kwestia otwartego umysłu.

Natomiast nic dziwnego, że przy całym tym chlewie – za przeproszeniem – autora często biorą wątpliwości. I ta świadomość, że cierpliwość się liczy, bo zwykle terminarz wydawnictwa jest wolny po dwóch latach oczekiwania. Uch, warto było?

Ano, warto będzie!

Ale zanim do tego przejdę, napiszę Ci parę metod na wątpliwości, które – naturalnym biegiem rzeczy – pojawiają się w głowie każdego pisarza. Czyli, czy warto mimo wszystko tworzyć, skoro nikt tego nie czyta… że nic z tego nie będzie… Co można z tym fantem zrobić? Moim zdaniem to:

Nas interesuje medytacja i grzebanie w energii. Właściwie, można powiedzieć, że to są synonimy. Pozwolę sobie przypomnieć mój sposób medytacji, gdy przechodzę do pisania:

biorę trzy głębokie wdechy i wydechy, zamykam oczy i wyobrażam sobie, że wchodzę do serca. A właściwie nie wyobrażam sobie, ja wchodzę do niego. Tak wprost.

W tym momencie, jak już jesteś na miejscu, możesz zastosować dwie rzeczy. Po pierwsze: znaleźć Wewnętrzne Dziecko i mu powiedzieć, że wszystko będzie spoko, że ten problem minie i tak dalej. To ważne, bo uspokojenie Dziecka daje poczucie stabilizacji.
Następnie możesz zapytać wprost – skąd te wątpliwości, dlaczego. Być może serce podpowie Ci, czy to głębokie intuicyjne wrażenie, czy też może brak pewności siebie, albo – jakieś myśli z zewnątrz. Z tym ostatnim nie ma co się martwić. Grubsza część myśli nie jest nasza, po prostu warto dać im lecieć dalej, nie zajmując się tym.

Natomiast grzebanie w energii może być bardziej skomplikowaną sprawą. Na przykład, będziemy chcieli usunąć pewne niekorzystne przekonania, jakąś emocję z ciała. To jest proces bardziej wydłużony i zależny od przypadku.

A teraz dwie sprawy. Już ostatnie na dziś, obiecuję xD.

Chciałam Ci opowiedzieć, jak to było z Agafe, bo może się wydawać, że łatwo i szybko. Wręcz przeciwnie, to były kamienie, wręcz belki, które stały na mojej drodze. ZAWSZE coś się pierdoliło. ZAWSZE.

Powieść pisałam w latach 2010-2013 i był to jeden z najgorszych okresów w moim życiu, już nie mówiąc o tym, jak rozpoczął się 2014 rok. Ale to nic, książkę odłożyłam na dwa lata, bo tyle musiała ona energetycznie przeczekać. W 2015 zastosowałam redakcję autorską i dążyłam do wydania.

No właśnie, na szukanie wydawnictwa zabrakło mi cierpliwości, chociaż mogło tu być jeszcze parę spraw. Po pierwsze – nadal zaniżona samoocena. Po drugie – niewiara w to, że ktokolwiek to wydrukuje. Więc zaczęłam dążyć do selfpublishingu. I mimo że dużo o tym czytałam, to prawie nic nie poszło po mojej myśli.

Skład był chyba ze dwa razy robiony, a w jednym przypadku zadłużyłam się na 500 złotych. Wynikło to ze współpracy barterowej z pewnym wydawnictwem vanity (płać autorze za wydanie powieści). Oni mi wydadzą książkę, ja im zrobię redakcję innej, tyle że ta inna okazała się nie dość, że pisana przez dysortografika do entej potęgi, to jeszcze skopiowana z innej powieści. Dlatego rzuciłam to w cholerę. Ale dobra, dalej nie było lepiej, bo koleżanka stwierdziła, że zrobi mi skład, no i… i zrobiła, jednak problem był taki, że się na mnie obraziła. Yyy – a konkretnie nie na mnie, a na mojego wówczas wydawcę. Więc projekt znowu miał pod górkę. Wow. Teraz sobie uświadomiłam, że zamiast użalać się nad tą historią przeżyłam… historię biznesmena, w końcu na jego drodze jest wiele wyzwań :). Za to, piszę Ci to dlatego, żebyś sobie uświadomiła, że wszelkie wątpliwości nie mają sensu.

Zapytaj siebie: czy moim celem jest wydanie tej książki?

Tak, jestem pewna, że tak, kochana. A zatem, co Ci stoi na przeszkodzie? Absolutnie nic (poza oczywiście betonem).

Trzeba się po prostu przygotować na cierpliwość i cierpliwość. Mieć świadomość, że raz będzie lepiej, raz gorzej. Jak to w życiu bywa ;). Jednak jeśli Cię wezmą wątpliwości, zawsze możesz sobie przypomnieć historię Agafe, bo koniec końców udało się ją wydać :). I niech Cię to też w jakiś sposób wspiera, kochana.

Warto też pamiętać, co to oznacza zadebiutować. To jest najważniejsze wydarzenie w życiu autora, bo tu się rozwala pewne przekonania (np. nie dam rady), tu zachodzi symbol: udało mi się! Tak, jestę pisarzę, onenenene!!!!1111. Kamień milowy, po którym ZAWSZE BĘDZIE LEPIEJ.

* * *

A teraz napiszę Ci swoje plany dotyczące szukania wydawnictw. Do 10-go szoruję informacje o tym, jak za granicą działają agencje literackie. Rzecz jasna, czytam grupy angielskie. 11-go obdzwaniam wydawnictwa i je się wprost pytam: „BIERZECIE CZY NIE?”.

W razie pytań – zapraszam ;).

-4-

Dzień doberek nie wiem czy jestem osobą która powinna ci mówić o czasie gdyż ja nie narzekam na brak czasu ale wiem że dużo osób mówi że nie ma czasu na pisanie ja wiem że jak ja się teraz powtarzam tak jest totek to teksty mówiony realizowany za pomocą pewnego programu Jak widzisz dobrze sobie radź i może wymaga parę poprawek ale ale to działa to działa a w związku z tym co z tym zrobisz
* * *
Dzień dobereł, kochana Królowo! Dziś mam dla Ciebie niezwykły prezent. Tak, myślę, że można to nazwać prezentem, gdyż zaoszczędzi Ci czasu szczególnie wtedy, gdy masz małe dziecko. Ale zacznijmy od początku, czyli od pedagogiki ;).I mody.Bo widzisz, uważam, że zdrową modą jest czytanie dziecku na dobranoc. W związku z tym nietrudno się domyślić: skoro masz czas czytać, to masz czas na opowiadanie młodej istotce własnych treści. Tylko co z tego, jeśli nie jest to utrwalone?Właśnie – możesz zacząć to utrwalać. Chyba już wszystkie telefony posiadają dyktafon, więc ta czynność nie powinna stanowić najmniejszego problemu.Wyzwaniem jednak może się okazać zrobienie transkrypcji. Można polecić komuś to przepisać – ale wtedy poniesiesz drobne koszty, na przykład 10 złotych za pół godziny. Bo samemu to robić to trochę hardkorowa rzecz i coś o tym wiem, jak trzy lata temu samodzielnie przepisywałam nagrany wywiad, tego doświadczenia nie polecam nikomu.Na szczęście cała na biało wkracza technologia, a więc darmowe (ale i płatne, którymi tu nie będę się zajmowała) programy do transkrypcji. Powyżej masz przykład jednego z nich:
https://www.textfromtospeech.com/pl/voice-to-text/ – działa tylko na Chrome, ale za to działa! Jak możesz zauważyć, miał problem ze słowem “dobereł”, ale to moje słówko, więc wybaczam. Też nie do końca wyczaił “radź”, choć zważywszy na to, że większych problemów nie ma, a jest bezpłatny, to bym korzystała z jego dobrodziejstwa :).
Nie udało mi się znaleźć więcej darmowych narzędzi na tę chwilę, ale myślę, że to, które przedstawiłam może w jakiś sposób ułatwić Ci tworzenie. Naturalnie, że po wszystkim tekst będzie wymagał redakcji, ale który tekst tego nie wymaga?

–3-

Królowo, czy musisz wiedzieć, co chcesz napisać?Oczywiście, że nie. A przynajmniej na samym początku swojej przygody naprawdę nie jest to potrzebne. Tekst – by powstał – musi po prostu być przelewany na papier / ekran. Tyle wystarczy, by energia się poruszyła i by historia się rozpoczęła.

– A co z tym momentem, kiedy siedzę przed tekstem i nic nie idzie?! Kiedy po prostu nie mam pojęcia, co dalej?!
Widzisz, niedawno miałam taką sytuację, nie pierwszy zresztą raz. Opisywałam przygody dziewcząt w Kramie, ale nie bardzo wiedziałam, co dalej. Owszem, mogłabym ciągnąć na siłę, jednak po co? W głowie brak pomysłów, a historia czeka.A może właśnie odpoczywa?Nazywam to dawaniem przestrzeni historii. Ona sama wie, jak to zrobić, żeby było dobrze. Jednak ciągle ją eksplorując nie dajemy czasu na takie działanie energii, która jest w tym świecie przez nas tworzonym. Ale widząc, że nie mam takiego lekkiego przepływu, jak ostatnio, postanowiłam dać odpocząć dziewczynom.
W tym przypadku jeden dzień wystarczył.
I co?
I napłynęła do mnie bardzo logicznie, harmonijnie wręcz ułożona historia ciągu dalszego. Już wiem, co dziś wieczorem zapiszę w swym kajecie.
Dlatego, jeśli nie masz pomysłu, co dalej, to po prostu się tą sytuacją nie stresuj. Daj sobie i swoim ukochanym bohaterom czas. Gdy nadejdzie odpowiedni, wszystko znów będzie rozgrywać…


To nie jest tak, że mamy kompletnie zapomnieć o historii, którą piszemy, by ta nabrała kształtów. To znaczy możemy i to jest w porządku. Tak już miewałam wielokrotnie, dlatego na moim gmailowym dysku wciąż siedzi nieskończona historia i czeka na zbawienie… i chyba się nie doczeka, ale to temat na innego mejla.
Jednak są takie historie, które od razu kochamy. Na przykład moje opowieści z Kramu, które obecnie tworzę. Ten świat jest dziwaczny i chaotyczny, ale bardzo polubiłam tworzyć historie o dziewczynach, które muszą sobie radzić w tym bałaganie.
I jak wcześniej wspomniałam, ostatnio nie miałam pomysłu, co dalej. Mogłam zabrać się do tekstu na żywioł, ale czułam, że historia domaga się przestrzeni.Jednak wiedziałam, że w tej przestrzeni muszę zdecydować o momentach, punktach zwrotnych. Oczywiście, spodziewam się, że pisząc i tak pojawi się co innego, niż to, co sobie wyobrażałam, ale mam teraz jakieś zaczepienie. Otóż, to zaczepienie to po prostu wyobrażanie sobie różnych wersji historii przed zaśnięciem. Można to robić nawet jedna po drugiej i w ten sposób nie spać do rana :)). Ta historia, która będzie się pojawiała najczęściej ma największe szanse na to, że zostanie zapisana.Jest jeszcze jedna metoda na poruszenie energii… Pogadanie z drzewami. W świetle mojej wiedzy, najlepiej robić to bez przytulenia się, po prostu przez zwierzanie się przyrodzie. Zresztą opowiem Ci o tym, jak pisałam tragiczną historię Amalii. Akurat byłam w kropce, w ogóle nie wiedziałam, co ma być dalej. Taki kompletny blok. Ale pogadałam z drzewkiem, a potem, potem po prostu… przyszło. Rąbnęło w moją mózgownicę to, co ma być dalej. Pomysł był tak mocny, że ledwo stałam. Ale, jak widać, gadanie z przyrodą daje efekty. Oczywiście, można to zwalić “zrób coś, wyjdź na zewnątrz, to da inspirację”, ale trzeba rozróżnić przyjście informacji od inspiracji. Tu miało miejsce to pierwsze :).

-2-

Królowo, w jakim stanie jest Twoja intuicja? Pytam, bo specjalnie dla Ciebie przygotowałam trzy proste ćwiczenia. Dlaczego? Pamiętasz może, że w poprzednim mejlu stwierdziłam: intuicja to ważna rzecz. Tylko co z tego, jak coś ktoś powie, a nie przekaże informacji JAK to zrobić? Ano właśnie, zapraszam do praktyki.
Poczuj to
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Dlatego proponuję zacząć od wsłuchania się w siebie. Zamknij oczy. Jeden głęboki wdech, jeden głęboki wydech. Poczuj serce. Poczuj siebie, to jak oddychasz, to jak się czujesz. Jeśli są myśli, to postaraj się nie wchodzić w nie. Niech przepływają jak chmury.

Serce.Jak bije Twoje serce, kochana królowo? Czujesz to bum, bum, bum? Wejdź w serce. Tak po prostu. Wyobraź sobie, że wchodzisz do niego, że jesteś w nim. Cokolwiek się pojawi będzie właściwe.

Jeśli już jesteś w sercu, kochana, proponuję zawołać “intuicjo, chcę z Tobą porozmawiać!”. Ona stanie przed Tobą. Możecie pogadać o tym i owym, o czym tylko chcesz. Poproś też o to, by wskazała na uczucie, które ją reprezentuje. Zapamiętaj je.Gdy już odbędziesz pogawędkę, podziękuj jej i możesz wyjść ze swego serca.
Ciało pamięta
Królowo, jeśli udało Ci się zapamiętać tamto uczucie, które intuicja do Ciebie wysłała, to możesz je przywoływać w każdej chwili. Być może będzie się mieściło w konkretnym miejscu, a być może będzie czymś poza tym. To nieważne. Właśnie uchwyciłaś moment porozumiewania się z intuicją i umiesz ją przywołać w razie potrzeby.
Wieczna przyjaźń
Intuicję warto traktować nie tylko jako cząstkę siebie, ale również jako przyjaciółkę. Dokładnie tak ją traktuj. Dziękuj jej za jej porady i wrażenia. Po jakimś czasie, królowo, znacznie wzmocnisz kontakt z tym aspektem siebie.
Po co nam intuicja w pisaniu?
Po to, byśmy bardziej czuły to, co tworzymy, niż myślały. Dla mnie pisanie jest intuicyjne. Emocjonalne. Nie prowadzę notatek kto co i dlaczego w zachowaniu. To jest niepotrzebne, bo dzięki mocy intuicji dokładnie wiem, jak zachowa się Astaroth, gdy jego ukochana zwróci uwagę na innego mężczyznę. Astaroth? Tak, to bohater z mojej powieści. “Agafe”. Daj znać, czy przypadła Ci ona do gustu :).

– 1 –

Niewiele wysiłku wymaga stworzenie bohatera, jeśli jest się pisarką. Po prostu bierzesz papier, długopis i przystępujesz do akcji. Prawda?Ludziom się wydaje, że to jest cały zaawansowany proces. Weźmy taką akcję na przykład – prosto z życia, prosto z uczelni. Otóż, prowadząca zajęcia zadaje pytanie: kim jest bohater, a kim jest postać?
Postać wieje pustką, a bohater brzmi ładniej. Kwestia jednak dyskusyjna, czy słowa jako takie mają znaczenie. Owszem, to dźwięki o określonych wibracjach. Ale teraz sobie przypominam sytuację, kiedy ktoś do mnie mówi, a ja słyszę słowo, odbieram je, ale nie rozumiem. Jest puste. Nic ze sobą nie przynosi. Więc czy zamiana wyrazu z postaci na bohatera ma znaczenie? Można dyskutować, wszak ten ostatni kojarzy nam się z głębią. I mogłybyśmy tak siedzieć i się nad tym rozwodzić, ale jest narzędzie, które może nam skutecznie ukrócić czas rozkminy.

To intuicja!
Wspaniałe słowo, które opisuje nie tylko umiejętne działanie “nie wiadomo skąd”, “słuchanie się przeczuć”, ale również wyższą świadomość, do której wszyscy na pewnym etapie życia tęsknimy. Tak, tak, to stąd biorą się poradniki w stylu “idź za intuicją”. Zwykle pisane przez mężczyzn i prawdopodobnie dla mężczyzn, bo przecież kobiety tego nie potrzebują.

Jako kobieta posiadasz w sobie intuicję. Mnóstwo intuicji. Nie musisz myśleć, nie musisz pokładać wiary w papier i plan. Wystarczy, że posłużysz się czymś głębokim, uczuciem. Uczuciem z głębi Ciebie, kochana.
Dotknij intuicji.Zamknij oczy i weź głębsze wdechy, wydechy. Najlepiej po trzy. Poczuj to. “Intuicja” – pomyśl. Poczuj ją. Cokolwiek się pojawi, to ona będzie. Twoja część.

Więc po co pisać plany postaci, skoro masz intuicję? I bardzo rozbudowane emocje, jesteśmy mistrzyniami w odczuwaniu ich i wykorzystywaniu dla swoich celów. Nie, nie mówię o manipulacji.

A teraz przerwa na reklamę… żartuję. Ale chcę Ci opowiedzieć anegdotę.Wiąże się ona z “Agafe”. Kiedy pisałam to studiowałam pedagogikę, ale nie robiłam tak wymaganego przez wszystkie poradniki researchu. No, a sprawa była poważna, bo wiązała się z przeżywaniem traumy.I wiesz, co się okazało?Okazało się, że dobrze zrobiłam te sceny. Wszystko szło, nic nie musiało być robione na siłę. Za to potem – przy redakcji autorskiej – sprawa mnie zaskoczyła właśnie tym. Używając tylko i wyłącznie intuicji, stosując własne uczucia doskonale opisałam piekło przeżywane przez bohaterkę. Wszystkie objawy traumy się zgadzały. Wow.

Więc po co sobie tworzyć punkty na papierze? Ja tego nie potrzebuję…. pamiętam, jak zastosowałam się do porad pisarzy. Praktykujących, żeby nie było. Co z tego wynikło?

Było sobie tak, że bohater X na papierze miał opracowany charakter. A to, że wali ściemę, a to, że lubi się bać, a to inne wydziwy. I co się okazało? Z dwudziestu kilku cech najwyżej trzy przetrwały, a i co do tego można mieć wątpliwości. Dlaczego?
BOHATER CHCE ŻYĆ.
BYĆ SOBĄ.
To przeczy konstrukcji punktowej.
Jeśli jesteś kobietą, to potrafisz wejść w uczucie, w sytuację. To spowoduje, że charakter Twojego bohatera będzie świeży, a na pewno pełen emocji. Emocja jest żywa. Jeśli dotkniesz emocji, dotkniesz charakteru, a ten możesz przez teatralność pokazać.
Stop – teatralność scen to mój sposób. Choć… hm, nieważne.