[RECENZJA] W lesie dziś nie zaśnie nikt 2

Rok temu przydarzyła się plandemia. Dla kina to była tragedia, ale znalazły się przypadki, które dzięki temu odniosły sukces. „W lesie dziś nie zaśnie nikt” reklamowany był jako pierwszy polski slasher. I wszyscy byli ostrożni, bo na naszym rynku to było novum. Teraz? Wobec twórców kontynuacji można być bardziej hardym, bo my chcemy mieć dobre kino!

Tyle że slasher jako slasher to gatunek, który ma odświeżać mózg. Fantastycznie, kiedy jest dużo trupów i krwi. I czegóż to więcej od takiego dziełka oczekiwać? No właśnie, uważam, że maruderzy nie odrobili lekcji. Za to twórcy „W lesie dziś nie zaśnie nikt 2” to wykonali.

Po pierwsze – film jest krótki i nie zawiera praktycznie żadnych dłużyzn. Bo fabuła jest prosta jak cep: Zosia (Julia Wieniawa) idzie na policję i opowiada o meteorycie, o zabiciu dwóch kolesi i w ogóle o tym, że wszyscy jej przyjaciele nie żyją. Czy to zdanie to kryptoreklama? Być może, jednak fakty są takie, że faktycznie wszyscy z obozu młodzieżowego w tamtej chwili są trupami. No to szef komisariatu uznaje, że dziewczę pierdoli trzy po trzy, ale obowiązki wzywają do tego, by ją zawieźć na miejsce przestępstwa, i by opowiedziała, co tam się do cholery wydarzyło.

No i Adaś – jeden z policjantów – stwierdza, że coś chyba jest nie tak, bo szef cały dzień jest w tym domku. I jedzie z koleżanką sprawdzić, co się odjewapniło.

Po drugie – trudno opowiadać o filmie, nie robiąc spojlerów. Bo szczerze powiedziawszy, choć film nie jest ambitny, to właśnie on nie chce taki być. Powiedziałabym, że jest najbardziej świadomym slasherem, jaki powstał. Twórcy od pierwszej sceny dają znać widzowi, że zamierzają bawić się formułą. I robią to doskonale, począwszy od nawiązań do hitów (niestety, za słabo się znam, by móc dobrze nakreślić listę i nie wiem, czy to nie jest naciągane), a skończywszy na nie ukrywaniu tego, czym slasher jest. I tu wyraźnie widać, że twórcy odrobili lekcję. Jak po poprzednim filmie były głosy „szkoda, że tego nie pociągnęli / nie zaznaczyli bardziej”, to tu zdecydowanie dali to, czego chcieli widzowie. Mało tego, jeśli widz myśli, że przewidział jakąś scenę, to się okazuje, że nie do końca. Twórcy nie tylko bawią się samą koncepcją slashera jako takiego, ale również i bawią się z widzem. Czy widz zrozumie, że ogląda film, który ma bawić, cieszyć?

Czyżby „W lesie dziś nie zaśnie nikt 2” było idealne? Nie – bo od biedy można by się przyczepić do filozofowania klasy C, ale to też bardzo otwiera furtkę na trzecią część. No i nie do końca muzycznie mi zagrało, ale uznajmy, że jest okej. Co do trupów, to być może było ich za mało, chociaż było ich wcale niemało. Znaczy, powiedzmy sobie tak: gatunkowo to się całkiem spełnia, bo to nie ma być horror, więc morderca nie będzie torturował, a krwawe sceny, no owszem, są, ale znowu nie mają być „Piłą”. Ma to się dziać szybko. Chyba chcę po prostu napisać, że chcę więcej!

I naprawdę chcę więcej. Dlatego, że zdecydowanie lepiej się na dwójce bawiłam, niż na jedynce. Tu dali konkretne mięso, bez zbędnego przedłużania, seans minął bardzo szybko i jestem bardzo zadowolona. Sprawdźcie sami, to dobry slasher i czekam na trójkę. Zwłaszcza, że końcówka była taka, iż zostawia otwarte drzwi na kontynuację. Kontynuację, której forma znowu nie musi być jakaś bardzo oczywista, bo tam po prostu może się wydarzyć wszystko.

[RECENZJA] Zabij to i wyjedź z tego miasta

Jest to film, na którym poczujesz dyskomfort. A po seansie będzie się on utrzymywał jeszcze trochę. Ja na przykład pomyślałam sobie, że mogłam nie zrozumieć wszystkiego i muszę poczytać mądrzejsze głowy ode mnie. A właśnie, głowy…

Już od pierwszej sekundy wiemy, że styl animacji nie będzie taki, do którego się wszyscy przyzwyczailiśmy. Ani to kolorowe, ani nawarstwione CGI. Więcej nawet – te wszystkie rysunki bardzo mocno kojarzą się ze starymi, jeszcze PRL-owskimi animacjami. Próbowałam obczaić, jaki styl ogólnie mają prace Mariusza Wilczyńskiego, ale mój net znacznie utrudnił mi to zadanie. Jednak powiedzmy sobie: to wrażenie tektury jest jak wypisz wymaluj ze starych produkcji. A „Zabij to i wyjedź z tego miasta” znacznie nawiązuje do czasów słusznie minionych, choć dla widza, który ich nie pamięta, produkcja jest i tak zrozumiała. Tymczasem ponurość z obrazków doskonale komponuje się z tym, co słyszymy i przeżywamy. Są one takie… naturalistyczne? Nie do końca wiem, jak to określić – na pewno obnażające biologię. To że mamy ciało i jak ono funkcjonuje. Widzimy na przykład proces zszywania materiału, ale tym materiałem okazuje się być skóra. Naprawdę, scena wzbudziła we mnie duży dyskomfort, ale nie była ona taką jedyną. Bo na drugiej płaszczyźnie rozgrywał się dramat psychologiczny, że tak powiem.

Właściwie z miejsca dostajemy informację: tak, to film z przemocą. Zaczyna się delikatnie, bo od biednych zwierzątek, ale w końcu autor postanowił przejść do nieco bardziej krwawszych, niepokojących scen. Pół biedy, jakby to się opierało jedynie na scenach horrorowych, ale właśnie nie. One są – zresztą, jak całość – nierealistyczne, surrealistyczne. To wszystko ma być pokazane nie wprost, a symbolicznie. I im dalej w to wchodzimy, tym widzimy, że główny bohater, Mariusz, jest tylko głównym obserwatorem. Bo tak naprawdę to inni w filmie pełnią główne skrzypce.

Ci inni to wszyscy ci, którzy już odeszli z życia twórcy.

Począwszy od rodziców, a skończywszy na przyjaciołach Wilczyńskiego: Wajda, Nalepa i jeszcze parunastu artystów, którzy może i zdążyli nagrać głosy do obrazu, ale nie zdążyli go zobaczyć.

A może zdążyli?

I o ile można mówić, że twórca rozliczył się z przeszłością i jest to film na poły biograficzny – bo biograficzność to pamięć – to tak naprawdę jest on hołdem dla tych wszystkich, którzy już odeszli. Hołdem dla dziadków, z którymi zresztą Wilczyński spędzał dużo czasu i hołdem dla jego matki. On nie chciał siebie pokazać, on chciał pokazać to, co pokolenie jego rodziców przeżyło i w jaki sposób. Nostalgię wzmaga rozmowa z kombatantem wojennym, a przede wszystkim użycie głosów osób zmarłych (m.in. Wajdy) i muzyki Nalepy, czyste lata siedemdziesiąte.

Ten film nie jest dla każdego. Jest dyskomfortowy. Jest taki, że masz wrażenie, że wiesz, że to kino artystyczne, ale jakby tak nie do końca rozumiesz, co autor chciał przekazać, choć wiesz, co autor chciał przekazać. Po prostu zawiera w sobie mnóstwo symboliki, mnóstwo scen, które mogą mieć różnorakie znaczenie. Jednocześnie wysoka ocena krytyków nie dziwi: bo tu wszystko jest dograne na ostatni guzik. Doskonały dubbing i świetna realizacja animacji.

[RECENZJA] Sailor Moon Eternal

Prawdopodobnie nie jest to najbardziej obiektywna recenzja tego filmu. Prawdopodobnie też nie będzie to najbardziej polska recenzja. Wszystko dlatego, że w tym przypadku trudno o brak refleksji o czasie i mentalności człowieka.

Zacznijmy od dość prozaicznej rzeczy, jaką jest logika Netflixa. Potrafią wrzucić piąty sezon serialu, ale usunąć z niego dwa pierwsze. W przypadku „Sailor Moon Eternal” mamy do czynienia właśnie z podobną sytuacją. Mamy tu fabularnie przedfinałowego bossa, a ich było z kilka. I dlatego osoba, która nie zna serii może poczuć się z lekka zagubiona, chcąc ogarnąć Sailorkę. No bo co do licha stało się na księżycu i kim u diabła jest ten różowy pot… znaczy, Chibiusa?! Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie Polak ma dwie opcje. Pierwsza: sięgnąć po nielegalne źródła, bo innych nie ma. Druga: kupić (ewentualnie pożyczyć) mangę od JPF. I jedna i druga opcja będzie ok, bo „Eternal” to ekranizacja mangi. Podobnie jak cała seria wydawana od 2014 roku.

Zaraz, zaraz, a co z latami 90′?!

Ano, nic – to były złote czasy anime. Znaczy się… jakościowo. Choć teraz mamy efekty komputerowe i różne dobra rozwiniętej cywilizacji, stare pierniki mojego pokroju nie mogą się oprzeć, że „kiedyś było lepiej”. Tęsknimy do ręcznie rysowanej animacji. Tęskni się też do rzeczy znanych z dzieciństwa. Nie mówiąc już o tym, że tzw. seria Sailor Moon Classic, czyli to, co powstało w latach 90′, była tworzona z serca i nie bez powodu podbiła świat. Te openingi, dramaty, rozbudowane charaktery, muzyka, przy wielu scenach nic, tylko się wzruszać. I tak, wtedy była widoczna krew i przemoc bardziej, niż w obecnych produkcjach. Oraz wydawało mi się, że postacie NIE MAJĄ downa. Teraz mi pioruńsko ciężko oglądać anime właśnie przez to, że mi się wydaje, że z tymi wielkimi oczami jest coś nie tak.

Tyle że seria z lat 90′ to prawie jeden wielki filler. ALE ZA TO JAKI! „Bleach” do pięt pod tym względem nie dorównuje Sailorce. I może fabularnie „Sailor Moon” to nie „Gra o Tron”, a jednak, z przyjemnością oglądało się parodiowanie wszystkiego przez tzw. demony wysyłane przez bossów. Te wątki psychologiczne były ciekawe i prawdziwe.

Problem polega na tym, że takie potraktowanie serii nie spodobało się Naoko Takeuchi. Może to być zrozumiałe, bo pewnie dużo pracy i serca włożyła w Sailorkę. Dlatego, gdy buchnęła wieść, że Toei z okazji 25-lecia serii zrobi nową wersję, tym razem opartą tylko i wyłącznie na mandze, wszyscy najpierw się podniecili, a potem… po polsku zaczęło się narzekanie.

Sailor Moon Crystal

Miałam mieszane uczucie co do Crystala, ale najbardziej się wkurzyłam, kiedy okazało się, że każdy nowy boss to nowa koncepcja postaci. OK – w serii „Classic” też bohaterom się zmieniał design, jednak nie był on chaotyczny, raczej zmiany były kosmetyczne, po to, by animacja wyglądała dobrze w nowych technologiach. W „Crystalu” mamy jednak coś dziwnego – ma się wrażenie, że Toei kompletnie nie ma pomysłu na serię. „Kurde, fanom nie podoba się ten mrok, to może trochę pójdziemy w dziecięce twarze?”, „Ej, chyba dodaliśmy za dużo CGI”, a w ogóle to „ojej, ale błędy w sylwetkach, weźcie to poprawcie, by fani na DVD mieli coś dobrego, a nie chałturę”. I mogłabym tak dalej, ale myślę, że już wiecie, o co chodzi.

Sytuacji nie poprawiła wieść, że zamiast serialu będą filmy.

Bo skończyli na trzecim bossie, więc kontynuacja serii w postaci filmów… trochę ni z gruchy, ni z pietruchy, prawda? Okazało się jednak, że w kinie animacja musi wyglądać dobrze, przyzwoicie. To czego oczekiwali po Toei fani w końcu się ziściło.

A, nie, czekaj.

W Polsce: „ale po co odmłodzili bohaterki”, „przecież to czysta seksualizacja”, „wyglądają jak dzieci i teraz zboki będą fapać”.

Oczywiście, dla niektórych przemiany są zbyt powolne – choć niewiele poza jakością grafiki w stosunku do serii Classic z lat 90′ zostało zmienione – a poza tym jeszcze parę rzeczy do poprawy.

Zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy to ja nie potrafię prawidłowo ocenić „Sailor Moon Eternal”, czy to po prostu naczelna cecha Polaka – narzekanie – objawiła się nagle w narodzie?

Sailor Moon Eternal

„Sailor Moon Eternal” jest na podstawie mangi. W związku z tym dla mnie kompletnie niezrozumiałe jest narzekanie na fabułę. Bo, moi drodzy,

TAKA JEST MANGA.

Film (podzielony na 2 części po 81 minut) zawiera oczywiście drobne zmiany kosmetyczne, jednak w 99% to jest kadr w kadr z mangi. Może przesadziłam, ale zadbano np. o to, by Rei miała fryzurę jak z komiksu, by dziewczyny miały stroje jak z komiksu, by wreszcie było dobrze widoczne to, że Chibiusa to dorastająca już dziewczyna, a nie głupi różof… znaczy, no, pyskata małolata. W sumie w mandze mamy jedno stwierdzenie „ale mam wrażenie, że Chibiusa stoi między nami” i tam trochę pogadali ze 2-3 okienka, a w filmie jednak jest to znacznie bardziej rozbudowane. I dobrze, że zostało to pokazane od strony różowej Sailorki, bo jest to ciekawsze może, a przynajmniej – hehe – mniej mroczniejsze.

No i powiedzmy sobie szczerze – ten epizod, podobnie jak każdy inny (z wyjątkiem jednotomówki o kotach) to ok. trzech tomów. A manga ma to do siebie, że akcja musi być błyskawiczna, tam nie ma prawie czasu na pogaduszki i rozkminy w stylu „czy książę na białym koniu się zjawi?”. Tu trzeba się przemienić, rozwalić wroga i iść dalej, ale Polacy oczywiście narzekają, że akcja za szybko, że mogliby zwolnić tempa, a w ogóle to „ja muszę czytać dzieciom napisy, bo mają siedem lat, a Netflix nie dał lektora”. I gównoburza gotowa – ale jak to chcesz lektora, ale przecież dubbing to zuo, a w ogóle powinni dawać tylko napisy do animców, ale ci otaku są źli, bo chcą tylko napisy, co za…

I ja mogłabym sobie ponarzekać. Wszak zawsze można lepiej. Tylko nie wiem, czy jest sens. Po pierwsze dlatego, że dzisiejsze anime OGÓLNIE mają tę nieszczęsną cechę, że są przegadane. Po drugie dlatego, że jestem starym piernikiem, a ta produkcja jest przeznaczona dla dzieci. I można napisać, że przecież Classic też było dla dzieci i wszyscy się dobrze na tym bawili. No można, tylko wiecie – TEN epizod jest trochę inny od reszty. Jest taki… pro-dziecięcy. Zresztą, dali radę tak naprawdę, a to że nie było humoru, to ekhem… ja się przyzwyczaiłam do tego w Crystalu, a wciąż nie można zapominać, że tak – w mandze mało było humorystycznych gagów. Więc w zasadzie, pokolenie się zmieniło, odbiór jest inny, czego innego wymaga.

I po trzecie wreszcie – TAK, JA CHCĘ MIEĆ WSZYSTKO SAILORKOWE NA NETFLIXIE. Classic, Crystal, filmy, wszystko. Bo już w tej chwili mam syndrom fana Sailorek i po prostu lubię sobie wracać do scen z „Eternala”. A jako że Netflix patrzy, co się sprzedaje, co jest popularne i tak dalej – chciałabym, żeby dalej ładował w tę serię pieniądze. By finał był taki, na jaki Sailorka zasługuje, a nie to coś, co było w Classicu (kto widział, ten wie), i co dziwnie wychodziło w Crystalu. Szczególnie, że pod względem duchowym zawarto tam wiele mądrości.

W związku z tym nie wiem, czy narzekanie na coś, co i tak się dobrze wizualnie oglądało, ma sens. Może i ma, ale mam takie dziwne wrażenie, że naprawdę włączył się fanom tryb „a to złe, a to nie dobre, a w ogóle to rozpacz”. Nie umiem tego do końca określić, bo ja szczerze mówiąc po seansie… byłam zadowolona. Ale tak NAPRAWDĘ zadowolona.

A czy Wy chcecie oglądać „Eternal”? A może już widzieliście? Dajcie znać!